06 stycznia 2024

Od Seymoura – Nowy Rok

Gdy wracał z Thornhaven, Seymour powoli dochodził do wniosku, że to Yule spędzone w rodzinnej posiadłości to nie był aż tak wielki rozpierdol, jak przeczuwał. Sam powrót, zobaczenie tej gargantuicznej choinki, którą Siri z Cortaną stroiły chyba dwa dni, do tego jeszcze mnóstwo potraw i gałązek dekorujących każdy kąt starodawnej posiadłości – gdyby było więcej osób, gdyby w pomieszczeniach kręcił się ktoś inny, niż golemy, święta byłyby całkiem znośne. Seymour pamiętał każde Yule jako dość samotny czas, co prawda rozświetlony blaskiem świec i pełen mieniących się, ręcznie malowanych bombek, ale cichy, chłodny, nieprzyjemnie pusty, zbyt często wypełniony kłótniami, gdy brak innych zajęć sprawiał, że pierworodny naturalnie ścierał się ze swym ojcem.
Te święta były jednak inne.
Rodzina Mari okazała się dość liczna, nie tylko jej rodzice odwiedzili Thornhaven, ale zaciągnęli też jej rodzeństwo (Nico wspominał coś o jakichś siostrach, braciach i kuzynach), wpadła ciocia, jakiś wujek i nadal krzepki dziadek. Seymour nie do końca zwrócił na nich uwagę, chłonąc raczej krótki, choć bezcenny wyraz twarzy ojca, gdy przestąpił próg salonu.
Posiadłość stworzono do tego, by zamieszkiwała ją liczna rodzina, i w trakcie tego Yule dało się to wyczuć. Seymour nie do końca doszedł do ładu i porozumienia z tym, co działo się w jego sercu na widok długiego stołu w salonie, obsadzonego niemalże do ostatniego miejsca.
Jasne, że jego główną obawą było to, że ojciec wyleci z jakimś genialnym inaczej tematem, albo że rodzina Mari zacznie rzucać jakieś debilne komentarze. Wtedy o kłótnię nie byłoby trudno, a Silverthornowie pokazaliby się od tej cudownie prawdziwej, raniącej i kolczastej strony.
Chyba właśnie dlatego tym bardziej doceniał starania Nico i Mari, by moderować jakoś rozmowę i nie pozwolić jej zejść na niebezpieczne tory. Gdy tylko coś zaczynało wisieć w powietrzu, gdy tylko brwi ojca ściągały się nieznacznie, jedno z nich wkraczało do akcji, zmieniając temat, wołając Alexę, by zagrała jakieś inne świąteczne piosenki, zabierając się za jakieś nowe potrawy czy sugerując jakąś grę. Były czarodziej miał czasem wrażenie, że to Ioannis, rozdzielony cudownie na dwie osoby, dba o to, by mniej wprawni żeglarze szerokich wód rozmowy nie wpłynęli na mieliznę lub nie roztrzaskali łodzi gdzieś o skały.
Dalej nie był pewien, czy cieszył się z podjęcia tej spontanicznej decyzji o powrocie. Ale na pewno jej nie żałował, i to nie tylko z powodu tego jednego drobiazgu, który równie impulsywnie zabrał z domu rodzinnego.


Seymour zamknął drzwi za Vi, westchnął z ulgą. Gdyby grafik przyszedł ze dwadzieścia minut później, zobaczyłby go dokładnie tak, jak Seymour miał zamiar pokazać się na scenie, a z jakiejś przyczyny muzykowi zależało na tym, by Virgilowi zrobić niespodziankę. Nie był pewien, czy szczęście sprzyjałoby mu na tyle, żeby zdążył złowić mężczyznę wzrokiem, dostrzec zaskoczenie w spojrzeniu, bo przecież tak ubrany na scenę Seymour nigdy nie wychodził, w ogóle nikt go nigdy nie widział w takim stroju, nawet w domu. Ojciec, jeśli trzeba było im wyjść gdzieś w oficjalnych strojach, preferował raczej te wiążące ród z właściwą mu magią szaty, nie zaś z ziemiami, które mieli w posiadaniu. Były czarodziej uśmiechnął się z jakiejś przyczyny, nie wiedząc na dobrą sprawę, skąd w jego sercu wzięło się tyle radości, a następnie wziął się za przywdziewanie stroju.
Nie było to tak trudne, jak mogłoby się wydawać – gruba wełna, barwiona w charakterystyczną, modro-zieloną kratkę, z czerwonymi elementami, do tego starannie złożona i zszyta w regularne plisy, zebrana czarnym, skórzanym paskiem, spłynęła z wąskich bioder, w jakiś niemożliwy do wytłumaczenia sposób stanowiąc doskonałe dopełnienie zwyczajowego T-shirta. Seymour zerknął jeszcze raz na swe odbicie w lustrze, poprawił spięte w zwyczajową kitkę włosy, uśmiechnął się po raz ostatni, a potem godzina wybiła, czas było wyjść na scenę.
Yule z nauczycielem śpiewu, do tego aukcje charytatywne i mnóstwo zajęć sprawiały, że Ignis przypominał palnik acetylenowy. Nosiło go, chodził jak nakręcony, nucąc coś pod nosem i powoli stając się nieznośnym, Norbert sam nie wiedział, jak opanować ten kreatywny pożar, wybuchający w sercu genashiego gdy przychodziła zmiana daty. Jedyną opcją było, by Ignis zmęczył się na koncercie, więc jak wjechali na scenę, to na pełnej kurwie.
Ryk fanów, niczym gniew morza, Zapałka już przy mikrofonie, pierwsze dźwięki roznoszące chłód zimowej nocy, i Seymour, szukający spojrzeniem tych jednych oczu. Muzyka polała się z głośników, emocje zawirowały, światła mieniły się ostrą, nierzeczywistą barwą.
Jest.
Usta Seymoura, najczęściej zaciśnięte w skupioną kreskę na początku koncertu, rozluźniające się dopiero po paru kawałkach, teraz wygięły się w pełen samozadowolenia uśmiech, niemający nic wspólnego z naturalną dla mężczyzny rezerwą. To metaliczne spojrzenie, te wilcze oczy, rozwarte zaskoczeniem, mignęły mu w przelotnym świetle reflektorów, nim Ignis zaczął śpiewać, a jego drugi gitarzysta musiał skupić się na utworze. Ale wrażenie wystarczyło – rozpaliło się pożogą gdzieś w środku, w piersi, na wysokości mostka, lekko z lewej strony. Dopiero kolejnego dnia, w artykułach prasowych, Seymour miał przeczytać idiotyczne akapity o tym, że na koncercie za dużo się uśmiechał, że to do niego niepodobne, i że już pismacy formowali na tej podstawie swe kretyńskie teorie spiskowe.
Ale jak na razie trwał koncert, muzyka opływała fanów, zaś były czarodziej dawał porwać się nurtowi, nie zważając na nic, prócz intensywnego beatu, dzikiego i silnego, przypominającego dźwięk rwącego się do biegu serca. I do tego spojrzenia, metalicznego lecz ciepłego, lśniącego w zmieniającym się świetle, biegnącego tylko w jego stronę.


Początek roku to zawsze był rozpierdol. Ludzie próbowali wrócić do rzeczywistości po świętach, urlopie, balandze, próbowali wcielić w życie wszystkie te postanowienia noworoczne, generalnie próbowali wielu rzeczy, lecz w trzech czwartych przypadków było to chuja warte. Może nawet mniej, Seymour nie był pewien, nie zajmował się statystykami.
Nawet sam w sumie nie wiedział, jak to się stało, że znów wylądował z Virgilem w miejscu, gdzie dało się wygodnie posiedzieć i zjeść coś dobrego. Chyba mieli pójść gdzieś większą grupą, tak na nowy rok, ale Dante jakoś się wymówił, Ioannis też miał jakieś rzeczy do zrobienia, Arieth w końcu znalazł sobie coś innego, zaś co do Raama i Ignisa, to Seymour nawet nie był pewien, co konkretnie im wypadło, te usprawiedliwienia wydawały się wyssane z palca i były czarodziej zaczął w końcu sądzić, że jednemu z drugim zwyczajnie nie chciało się wyściubiać nosa z domu. Miało to nieco sensu po tym, jak intensywny okazał się Nowy Rok, a także dni przed nim, niemniej jednak…
Nie, Seymour nie narzekał.
Restauracja specjalizowała się w jakichś medwiedańskich przysmakach, z których większości Seymour nigdy nie widział na oczy, choć Thornhaven leżało tak blisko granicy, lecz ten niewielki opis przy nazwie potrawy wystarczał, by mężczyzna skusił się na te całe pierogi.
Virgil siedział naprzeciwko, zamówiwszy jakieś bardziej mięsne danie, niespiesznie przebiegając opuszkami po szklance przyniesionego przez kelnera trunku. Były czarodziej uśmiechnął się, pociągnął łyk ze swojej szklanki.
— Pewnie masz już tego dość, ale… Masz jakieś postanowienia noworoczne?
Vi odparł lekkim śmiechem i to wcale nie było tak, że Seymour wyczekiwał kolejnych słów.
— Trochę mam, ale to nie jest… To nie są żadne postanowienia, mające zmienić życie o sto osiemdziesiąt stopni — odparł, wzruszywszy ramionami. — Chciałem w tym roku więcej rzeźbić, więcej skupić się na tym, co chcę stworzyć, a nie na tym, co muszę zrobić. — Wilkołak posłał mu lekki uśmiech. — Nic wielkiego. Zobaczymy jak wyjdzie.
Widelec sięgnął kawałka pieczonego oscypka.
— To dobre postanowienia — podjął Seymour. — Nie jest przecież tak, że co roku musisz zmieniać siebie i świat.
— A ty? — Pytanie musiało nadejść, Virgil wprawnie odbił piłeczkę.
Były muzyk uśmiechnął się przelotnie, lecz tym razem uśmiech ten nie miał w sobie wiele wesołości.
— Obawiam się, że będę nudny, co roku życząc sobie tego samego.
— Czego? — Wilkołak przechylił lekko głowę.
— Cóż… więcej doświadczenia z muzyką, więcej umiejętności i talentu. Muszę gonić chłopaków, nie odstawać od nich aż tak bardzo.
Brwi Virgila podskoczyły, sztućce zamarły nad zamówionym kotletem.
— Odstawać od nich?
Seymour skinął głową.
— Chciałem po prostu lepiej grać, więcej się nauczyć tego roku.
Wilkołak odłożył nóż i widelec, brwi lekko się ściągnęły, choć uśmiech wciąż zdobił twarz.
— Seymour, jeśli jeszcze lepiej będziesz sobie radził z muzyką, to reszta zespołu będzie od ciebie odstawała, zwyczajnie zostawisz ich w tyle.
Były czarodziej parsknął śmiechem, trudno było powiedzieć, czy pogodnym, czy zrezygnowanym.
— Doceniam — odparł, spoglądając na Vi. — Ale taka prawda, Vi. Jestem najcieńszy z Voxa.
Wilkołak obruszył się.
— Przecież to nieprawda...
— Prawda — przerwał mu Seymour. — Spójrz na Ignisa. Od pieluch uczony muzyki przez jakiegoś pierdolonego boga sztuki, do tego gitarę wypuszcza z rąk tylko wtedy, kiedy idzie się odlać. Potem Ioannis, który posłucha pięciu sekund twojego głosu i już ci powie, jakie masz traumy z dzieciństwa i do którego psychologa z nimi pójść, do tego Arieth będący żywą kombinacją każdej bazy danych, mającej cokolwiek wspólnego z muzyką, choćby była to średnia waga różnych typów saksofonów, no i oczywiście Raam – gość nawet nie wie, kiedy się czegokolwiek nauczył, ale napierdala w gary i talerze tak, jakby jutra miało nie być.
Uśmiech Seymoura nabrał jakiejś smutnej, melancholijnej barwy.
— Na ich tle jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem, nawet, jeśli staram się ze wszystkich sił.
Poczuł, jak jakaś część w jego wnętrzu, ta spoczywająca do tej pory swobodnie i luźno, napina się i zwija, usiłując osłonić się przed mężczyzną, choć przecież czuł gdzieś wewnątrz, że nie było trzeba. Lecz wpojone przez całe życie zasady i standardy wciąż brały górę nad tym, co mówiła intuicja.
— Nie martw się, Vi, w każdej ekipie musi być zawsze ten najsłabszy.
Wilkołak kręcił głową, nim Seymour skończył chociaż mówić.
— Gdybyś tylko mógł się posłuchać moimi uszami — powiedział, zmarszczył brwi, poprawił się na siedzeniu. — Wtedy wiedziałbyś, że tylko ty tak uważasz. Nikt więcej.
— Ale to prawda.
— Jesteś dla siebie zbyt surowy, Seymour. A ten koncert? Ten noworoczny? — Vi oparł się mocniej na blacie, wychylił w jego stronę. — Widziałeś, ile tam było ludzi?
— Sporo Ignis zebrał, prawda?
Wilkołak zmarszczył brwi.
— Wy wszyscy zebraliście. — Mężczyzna westchnął, przechylił głowę. — Nie umniejszaj swoich zasług. Przecież jesteś członkiem Voxa, ty, a nie kto inny. Prawda?
Seymour skinął głową, lekki uśmiech wypłynął na usta.
— Prawda.
Zobaczymy, na jak długo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz