Były takie dni, w które Bernard, próbując skupić się na czymś, czymkolwiek, zaciskał bezmyślnie szczękę tak mocno, że dzwoniło mu w uszach, a jak tylko zorientował się o skurczu, nie potrafił rozluźnić mięśni w pełni na długie godziny.
Wilk, przebrzydły, zezwierzęcony, kusił, żeby warczeć na każdego, kto wejdzie Bernardowi w drogę. Nie było w tym wszystkim rozumu, sensu, głowy, tylko bulgocząca pod powierzchnią krew, chcąca tylko prysnąć na zewnątrz.
Ten był jednym z tych właśnie dni, żarzący się od spodu nienawiścią, tym niewdzięcznym wszyscy mają lepiej, od poranka.
Nie pomogło to, że radiowy DJ miał do niego jakąś specjalną wendetę, od kiedy tylko włączył odbiornik - uwziął się na nostalgiczne wspomnienia dawno nieistniejących zespołów. Nie to, że Bernard nie był swojej wściekłości jakkolwiek winny, przecież mógł przełączyć stację na coś innego, niż alternatywny rock i metal, ale na samą myśl o słuchaniu mdłego popu (albo gorzej, ruszenia się z miejsca, żeby owo radio wyłączyć), odechciewało mu się wstawać.
I w sumie mógłby to całe wzdychanie na kiedyś to było… przeżyć, z zaciśniętą szczęką i zmarszczonymi brwiami, gdyby nie to, które zespoły prezenter wybrał, na podniesienie na piedestał. Pech chciał, że większość z nich Bernard potrafiłby spokojnie rozpoznać w tłumie. Albo przynajmniej wyrecytować ich single ze słuchu. Wszystkie grupy, które dzieliły z DZIKIM SZCZENIĘCIEM piwniczne sceny, pluły na tą samą, lepką od piwa podłogę, wciskało podarte futerały na ten sam backstage, na zmianę stawiały rundy szotów. Niektóre zespoły, jak SZCZENIĘ, wypchnęły się łokciami na wyżyny, kopiąc innych stalowym glanem po drodze. Prosto w nos, tak, że na parkiecie lądowała krew i ukruszone zęby. Innym pasowała ciasnota undergroundowej sceny i, niechętni iść w przód, dobrowolnie zostali w tyle, ze swoimi przetartymi strunami i nagranymi w sypialniach singlami. Naturalna selekcja, że większość z nich padła w zarodku, podobnie, jak inne wygórowane ambicje nastolatków. W sumie, jak Bernard o tym myśli, to cud, że DZIKIE SZCZENIĘ przetrwało tyle, ile przetrwało. Przynajmniej ze swoimi nieskażonymi ideałami.
Jakby o wilku była właśnie mowa, wywołany z lasu, prezenter radiowy wyciszył ostatnie akordy piosenki, żeby dokonać ostatecznego, nokautującego ciosu na Bernardzie.
– To był Nostradamus z największym hitem z ich pierwszego i ostatniego albumu – wygłosił zdecydowanie zbyt radosnym głosem DJ, po czym rzucił bombę atomową pod nogi Bernika – a teraz cofnijmy się jeszcze dalej. Kojarzycie DZIKIE SZCZENIĘ? Kiedyś mieli o wiele twardsze brzmienie i mniej grzeczne słowa. Teraz szykują się do wydania nowej płyty. Więc spójrzmy w ich przeszłość i posłuchajmy kawałka z ich drugiego albumu!
Bernard zacisnął trzymany między palcami długopis tak mocno, że po Łunie odbił się pusty dźwięk łamanego plastiku. W głowie zaczęło mu dzwonić, ale mimo chwilowej głuchoty potrafił wyciągnąć z szumu swój riff. Swój własny, który złożył na jednej próbie, jeżdżąc starą puszką po piwie po strunach. Ten, który Jingyi nazwała szurem paznokci po tablicy, a Sanji nowym hitem industriala. Palce samoistnie zaczęły drzeć, próbować układać się w niegdyś znane na pamięć chwyty. Mógłbyś mnie obudzić o trzeciej w nocy, powiedział kiedyś Bernard Arturowi, zagrałbym ci wszystkie nasze piosenki bez ani jednej pomyłki. Nawet gdybyś mnie napchał amfą i trawą jednocześnie. Teraz, trzeźwy i w środku dnia, nie potrafił sobie przypomnieć, na którym progu zaczynała się piosenka. Bernard zacisnął dłonie w pięści.
– Kurwa – zaklął siarczyście, nie mając nic innego na języku.
Radio zagrzechotało żałośnie, gdy o odbiornik odbił się kubek, wyginając antenę, i ostatecznie uciszając zawodzenie Artura. Dobrze mu tak, dodał Wilk, na co Bernard zaklął jeszcze raz, i złamany wcześniej długopis wylądował obok kubka. Tak bardziej dla zasady, niż czegokolwiek innego. Szlag, jeszcze będzie musiał to posprzątać.
Więc Bernard spędził cały dzień, zaciskając szczękę, rwąc włosy, mamrocząc i nucąc pod nosem, wszystko, żeby tylko stłumić Wilka. Już od rana miał dosyć wszystkiego sam z siebie, jeszcze brakowało, żeby Wilk dodawał co chwilę swoje pięć groszy.
Cisza nie była wygodna, bo jedynie prowokowała Wilka do syczenia, ale lepsza, niż kolejne noże wbijane w plecy przez DJa, który nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak głębokie rany zadawał. Jakaś drobna, ludzka część Bernarda szepcze, że mężczyźnie nie należy się jad i igły, które przez ostatnie godziny Bernard słał w jego stronę jakimś metafizycznym korytarzem myśli. W końcu skąd miał wiedzieć? Pewnie nawet nie pamięta, że DZIKIE SZCZENIĘ miało kiedykolwiek inny lineup. Ta większa, zwierzęca część, rzuca środkowy palec w jego stronę. I kilka kłapnięć szczęką. Może powinien zacząć szydełkować albo podjąć się innego, rozbijającego agresję hobby. E tam.
Zachód słońca przyszedł całkiem szybko, bo bez muzyki, Bernard nie pozwolił myślom bezczynnie pływać wokół zamglonych wspomnień zespołu, i nawet ogarnął Łunę (co jeszcze kilka dni wcześniej uważał za niemożliwy cud. A nawet podłoga nie była zakurzona). Klientów, jak co dzień, było, jak kot napłakał. Więc chłodny i śnieżny wieczór Bernard spędził na zapleczu, owinięty świeżo kupionym kocem (puchatym, ważonym. Najlepszy zakup kilku ostatnich lat), oglądając cokolwiek wypluł na niego algorytm AllTube (jakiś wielogodzinny esej o grze, o której nigdy w życiu nie słyszał. Nie to, że słyszał o dużej ilości gier w swoim życiu). Dalej by tak siedział, gdyby nie stęknięcie drzwi wejściowych, co oznaczało jedno. Klient. Pieprzony klient.
Bernard westchnął pod nosem, przyciszył filmik, mając nadzieję, że ktokolwiek postanowił wbić na opustoszałą stację, zauważy, że nie bez powodu jest opustoszała, i grzecznie spierdoli. Tylko że nie może być tak łatwo.
Przez Łunę przepłynął głuchy dźwięk stukania w blat. Olej to, syknął Wilk, dziwnie zadowolony nicnierobieniem. Może znudziło mu się podkładanie kłód pod nogi innym, może zima zaczynała trafiać go w kość, robiąc z niego bardziej niedźwiedzia, niż psowatego, który potrzebował hibernacji w najzimniejsze miesiące roku.
Bernard westchnął jeszcze raz, tak dla zasady, i niezręcznie podniósł się z taboretu.
Przy kasie stał wysoki mężczyzna w nienagannym garniturze. Co korposzczur robił o tej godzinie poza miastem? Garniak podniósł na niego wzrok i, jakby ktoś pociągnął go sznurem w powietrze, albo poraził, wyprostował się.
Szare oczy wbiły wzrok w Bernarda i w ciszy sklepu padło pytanie, którego nigdy się nie spodziewał. Wilk zawarczał, wbił pazury w skórę. Obcy. Nie znasz go. Intruz. Ciągnie od niego piekłem.
Nie, nie kojarzył mężczyzny ani trochę. Mogło to oznaczać kilka rzeczy, z których każda przyprawiała go o mdłości. Najbardziej prawdopodobne było to, że jakimś cudem garniak kojarzył go z okresu DZIKIEGO SZCZENIĘCIA. Jeżeli znał go z czasów, kiedy jeszcze grywali w samych piwnicach, za piwo czy dwa, to dziwne, że jakimś cudem Bernard go nie pamiętał. Starał się zapamiętywać każdego, kto miał chęć posłuchać ich smętnego brzdąkania, rozdawać koszulki po taniości, stawiać rundę, czy dwie. Co oznaczałoby, że może poznali się, gdy zespół był nieco bardziej znany. Ten okres Bernard pamiętał przez gęstą mgłę, zakrapianą hektolitrami alkoholu i wszystkich możliwych używek. Pewnie poznali się, gdy był mocno stuknięty. A taki był praktycznie bez przerwy w tamtych czasach.
Może sprzedał mu kiedyś coś mniej legalnego, przepchnięte w ciemności woreczki, zmięte banknoty w szemranym zaułku? Może to on był właścicielem jednej z piwnic, w której grali, może pracował jako barman w którymś z klubów, pubów, których sceny kotłował zespół? Cholera, może był technikiem którejś z tras, znającym jego harmonogram, dietę, najdrobniejszy detal o wszystkich gitarach, które trzymał na zapleczu?
Spojrzenie mężczyzny było dziwnie gęste, jakby poznałby Bernarda, nawet gdyby odwróciłby skórę na drugą stronę i zostałoby po nim tylko mięso. Co było nieco wytrącające z równowagi, nie, irytujące, bo za cholerę Bernard nie potrafił połączyć jego twarzy z żadnym wspomnieniem.
Ale tak, nadal palił. Przynajmniej jedna rzecz się w jego życiu od tamtego czasu nie zmieniła.
– Mhm – odpowiedział mruknięciem. Skoro gość naprawdę go kojarzył, trochę głupio byłoby powiedzieć po prostu nie. Może podczas papierosa rzuciłby jakąś informacją, która odświeżyłaby pamięć Bernarda na tyle, żeby go sobie przypomnieć. Bo trochę wstyd, żeby nie rozpoznać starego kumpla. Chyba że to był żart. Wszystko jedno.
Spojrzał na drogo wyglądającą papierośnicę w dłoni mężczyzny, śmiesznie kontrastującą się z tanią, kolorową zapalniczką w drugiej ręce, wciąż opartej na blacie. Pewnie miał jakieś wyjebane szlugi, sprowadzane z Bharatu, czy innego odłamka. Cholera wie, jaka mikstura była w środku. Może w wolnym czasie palił trutki dla szczurów. Bernardowi zdarzyło się, raz czy dwa, w najdzikszym okresie rockerboyowego życia. Może dlatego właśnie ma takie problemy z pamięcią.
Bernard zacisnął szczękę, odchrząknął.
– Sam skręcam – nie bez powodu zamówił do Łuny papierki, filtry i tytoń, oprócz gotowych paczek. Wyciągnął z szuflady wszystko, co potrzebne, i zabrał się do pracy. Próbował zrobić to, jak na szybciej, bo wzrok nieznajomego (znajomego?) ciążył na nim, jak potężna sztanga. Bernard podniósł się z łamiącej kręgosłup pozycji, skurczonej nad blatem. Mężczyzna wciąż wbijał w niego wzrok. Bernard machnął żałośnie sklejonym papierosem – już.
Wyszli na chłód zimowej nocy, Bernard, ignorując lodowaty wiatr przeszywający go do kości. Nie, zdecydowanie nie był zbudowany na novendyjską pogodę. Może czas było jebać to wszystko i wrócić na stare śmieci? Oparł się o ścianę Łuny, która zadygotała smętnie. Palenie przy zbiornikach paliwa, świetny pomysł. Wieczna potrzeba podniesienia adrenaliny jednak go nie opuściła, nawet po tylu latach. Mężczyzna w garniturze sunął gładkim ruchem, stanął tuż obok, w podobnej pozycji. Bernard obserwował, jak płynnym ruchem wyciągnął z metalowej papierośnicy szluga, i zapalił go tą klekoczącą zapalniczką. Wszystkie jego gesty były płynne, jakby w żyłach płynęło mu oprócz krwi lekkie powietrze. Jakby jego życie składało się z misternie ułożonych ruchów tanecznych.
Bernard obmacał wszystkie kieszenie, z żałością orientując się, że zostawił swoją (starą, obdartą, wściekle różową) zapalniczkę wewnątrz. Jednak zanim zdążył się obrócić, przed nosem wylądowała mu ręka mężczyzny. Z ogniem. Bernard kiwnął głową i odpalił papierosa, czując skręt żołądka na to, jak blisko dłoń nieznajomego (znowu, znajomego. Powinien go w głowie nazywać znajomym, tak? Jednak coś mu na to nie pozwalało) lewitowała przy jego twarzy. Kiedy tylko papier się zajął, odsunął się, jak oparzony. Może mógł to zrobić bardziej dyskretnie, ale cóż. Przez lata dostał alergii na kontakt międzyludzki. Pracowanie za kasą zdecydowanie nie pomogło.
Zaciągnął się papierosem, czując, jak ból głowy tłumi dym i wszelki syf z tytoniu. Wreszcie. Wciąż czując wzrok mężczyzny na sobie, odchrząknął.
– To, jak… yyy, życie…? – wzdrygnął się na niepewność w swoim głosie. Nigdy nie był dobry w pogaduchy, a lata (dobrowolnej i wymuszonej) izolacji na pewno nie pomogły. Najchętniej to by powiedział pa i spierdolił jak najdalej, ale zacisnął szczękę, i zaciągnął się papierosem kolejny raz. Przynajmniej go skończy. I tak nie ma nic do roboty, a znając swoje życie, mężczyzny już drugi raz nie spotka, znajomego, czy nie. Poza tym nie mógł ukryć, był całkiem ciekawy, skąd mężczyzna go tak naprawdę zna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz