Bashar lubił swą ustaloną rutynę i swoje życie w Stellaire, ale lubił też podróżować, poznawać nowe miejsca, ludzi, zobaczyć nowe rzeczy. Lubił też wracać do tego, co już znał, bo podróże, choć ciekawe i odprężające, potrafiły zmęczyć, demon zaś, po tych wszystkich latach swego istnienia, odkrył, że po prostu lubi zapuścić gdzieś korzenie, mieć miejsce, które na niego poczeka i do którego może spokojnie wrócić. Niby nie było go relatywnie krótko, ledwie tydzień z okładem, lecz wakacje w Senkawie okazały się na tyle intensywne, że miał wrażenie, jakby od momentu jego wyruszenia w podróż minął co najmniej miesiąc.
Powrót był męczący – siedzenie w pociągu, portal, podróż do Stellaire, a potem zostało jeszcze dotarcie do mieszkania, wtaszczenie walizki na drugie piętro. Walizka mu ciążyła, w końcu kupił całkiem sporo pamiątek, trochę jedzenia, jeszcze zestaw do kaligrafii i parę innych drobiazgów. Jak zawsze, Bashar kupił nieco tego i tamtego dla swych znajomych, bo dla niego przywiezienie każdemu prezentów z podróży było wciąż żywym zwyczajem, więc tak, wyjeżdżając do Senkawy pozostawił w walizce wystarczająco dużo miejsca na dodatkowe pamiątki.
Grę Raouna Bashar położył na komodzie. Spodziewał się, że mężczyzna zjawi się po nią niedługo, opętawszy pewnie tego studenta biedującego piętro wyżej – młodzieniec ledwie wiązał koniec z końcem, usiłując utrzymać się ze stypendium, siedząc do późna w książkach i jedząc do syta tylko wtedy, gdy Raoun miał dobry pomysł na wspólne gotowanie. Skoro z Raounem mieli spotkać się ponownie w szpitalu, skoro bóg chciał zanieść grę do swego znajomego, Bashar spodziewał się, że płyta nie będzie u niego długo zalegać i że Raoun wkrótce się po nią zgłosi.
Jakże się pomylił.
Grace znalazł w pokoju socjalnym.
Specjalnie przyszedł nieco wcześniej, trochę przed godziną, o której miał zacząć swoje boje z pacjentami, by moment wręczenia prezentu z podróży nie był wciśnięty między kolejne punkty grafiku, by kobieta nie dostała swojego drobiazgu w biegu, kiedy myśli krążyły wokół innych spraw i człowiek nie był w stanie się na niczym skupić. Spojrzenie pielęgniarki rozjaśniło się na widok lekarza, na wstępie zasypała Bashara pytaniami o to, jak minęła podróż, czy wszystko było w porządku, jak mu się podobało i co udało mu się zobaczyć. Mężczyzna parsknął śmiechem na tę powódź pytań, Grace zreflektowała się, że może pan doktor by chociaż usiadł spokojnie, herbaty sobie zrobił, na co Bashar machnął dłonią, wyciągnął z torby starannie opakowane, prostokątne zawiniątko.
— To dla mnie? — Grace ostrożnie wzięła w dłonie pakunek, przez moment kontemplowała fakturę materiału i spinający wszystko węzeł. — To jakaś apaszka?
— Prawie — odparł lekarz, z rozbawieniem popatrując na niepewność w ruchach kobiety. — Możesz rozwiązać.
Supełek puścił, odsłaniając ładnie wykonaną, ilustrowaną książkę.
— Fu-ro-shi-ki — przeczytała Grace, z zaciekawieniem uchyliła okładkę, przerzuciła parę kartek, spojrzała na zdjęcia. — To takie origami z chusteczek?
— Trochę tak, trochę nie. To sztuka pakowania prezentów – bez torebek i papieru, po prostu w dekoracyjny materiał.
— W materiał?
Grace zamknęła książkę, przełożyła ją w dłoni, dostrzegła źródło dodatkowej miękkości pod dolną okładką.
— Byłoby bez sensu, gdybym nie przywiózł też samego materiału.
Malowany jedwab egzotycznych chusteczek, wabił geometrycznymi wzorami, sylwetkami zwierząt niewystępujących w Auranthii, pachniał w sposób, który trudno było jednoznacznie opisać komuś, kto nigdy nie miał okazji odwiedzić Senkawy.
— Naprawdę dziękuję. — Grace zajęła się rozwijaniem, oglądaniem wzorów kolejnych furoshiki. — Chyba już nawet wiem, kiedy mi się przydadzą…
Pani Kościowska stała niewzruszenie w jego gabinecie, popatrując pustymi oczodołami w jedną z plansz zdobiących przeciwległą ścianę, informującą o wzroście ryzyka zachorowania na raka płuc wśród palaczy. Plansza straszyła nie zwykłymi grafikami, a realnymi zdjęciami zmienionych chorobowo narządów, Bashar zaś korzystał z tego, gdy któryś z pacjentów przyznał mu się do palenia. Lekarz początkowo spodziewał się, że Raoun pojawi się w szpitalu w normalny sposób, bo przecież sam powiedział, że widzą się w najbliższym czasie, lecz gdy bóg nie pojawił się od razu, demon doszedł do wniosku, że przyczyny mogą być dwie.
Albo zatęsknił za novendyjską kuchnią na tyle, że bardziej po drodze mu było szwendanie się po coraz to nowych restauracjach, albo tak po prostu, zupełnie zwyczajnie, odwidziało mu się przychodzić do szpitala, bo w sumie czemu nie, bogowie bywali kapryśni. Po chwili zastanowienia Bashar doszedł do wniosku, że istniała jeszcze trzecia opcja, czyli że Raoun postanowi pojawić się w jakiś nienormalny sposób, wyciąć mu jakiegoś pranka, bo akurat taką miał fantazję i uzna, że będzie śmiesznie, jeśli tak zrobi. Demon by się nie zdziwił, pozostawała teraz tylko kwestia tego, kiedy to nastąpi i jak będzie wyglądało.
Pacjent przesunął w jego stronę wyniki kolejnych badań, zmiął w dłoniach trzymaną chusteczkę. Niepewnym wzrokiem popatrywał na lekarza, starając się dostrzec w skupionym spojrzeniu wyrok bądź nadzieję, zaciskając nieco usta, poprawiając się nerwowo na krześle. Doktor Karim w zamyśleniu pokiwał głową, przełożył kartkę, wczytując się w kolejne linijki opisu.
— Prawda, że pana przypadek należy do nietrywialnych — zaczął, podniósłszy wzrok na mężczyznę. — Jednak dobrze pan trafił. Niedawno opublikowano interesujący artykuł w The Lancet, wypisz wymaluj pana przypadek. Terapia brzmi nieco szemranie, lecz rokowania po jej zastosowaniu jawiły się w bardzo pozytywnym świetle, więc jeśli byłby pan skłonny…
— Tak! — Wykrzyknął pacjent, unosząc się z siedziska. — Ile tylko trzeba będzie zapłacić, to zapłacę, naprawdę!
Bashar uspokoił go gestem dłoni.
— Terapia nie jest droga, jest tylko dość… Brzmi podejrzanie.
— Nawet, jeśli to coś… — Pacjent zawahał się tylko na moment. — Coś nielegalnego, to…
— Nic z tych rzeczy. Zacznie pan od tego, że pójdzie pan na targ i kupi czarną kozę…
Nie wiedział, ile czasu spędził z Dantem w restauracji. Spotkali się na wczesny, sobotni obiad, a siedzieli dotąd, aż na zewnątrz zrobiło się kompletnie ciemno, stoliki zaczęły pustoszeć, a kelnerzy rzucali w ich stronę spojrzenia, kręcąc się gdzieś na granicy widzenia. Bashar zostawił w restauracji stosowny napiwek, mając nadzieję, że dodatkowe banknoty wynagrodzą konieczność czekania z pożegnaniem ostatnich klientów do samej godziny zamknięcia lokalu. Lecz nim przyszło im opuścić restaurację, obaj mężczyźni spędzili długie godziny rozmawiając, wymieniając się myślami, śmiejąc z zabawnych sytuacji i po prostu będąc razem, nie zwracając uwagi na przychodzących i wychodzących klientów.
Bashar musiał nieco lawirować z historiami, kryjąc obecność Raouna u swego boku, pomijając spotkania z senkawańskimi yōkai i yūrei, ciesząc się tym, że obfitujący w wodę i wodne istoty kraj miał w sobie tyle zajmujących elementów. I co prawda na bieżąco przesyłał Dantemu zdjęcia z podróży, ale przecież nie wszystkie, więc to długie siedzenie w restauracji okazało się bardzo dobrym momentem, by przejrzeć resztę, ubarwić nimi kolejne opowieści. Na samej Senkawie też się przecież nie skończyło, bo i Dante nie nudził się przez ostatnie dni, znajdując sobie mnóstwo interesujących zajęć, narzekając na tego całego Zapałkę i innych trudnych klientów, którym wydawało się, że uszycie kreacji to kwestia jednego wieczora, a bela surowego materiału pewnie kosztuje w granicach paru funtów za metr bieżący.
— Petrus ostatnio jakby go opętało, daje nam straszny wycisk na treningach — podjął Dante, polując na ostatnie okruszki deseru na talerzu.
— Nic dziwnego, przecież niedługo masz zawody.
Syren uśmiechnął się lekko.
— Dopiero za miesiąc, jest jeszcze czas.
— Wiem. — Bashar sięgnął przez blat, dłonie splotły się z tymi silnymi, bokserskimi. — Przyjdę.
Chwilę porozmawiali jeszcze o trenerze i zbliżających się zawodach, chwilę o tych przeciwnikach, których Dante spodziewał się napotkać, a potem Bashar postanowił przejść do prezentu.
— Mam coś dla ciebie — powiedział, sięgając swojej torby.
— Dla mnie? Naprawdę?
Bashar parsknął śmiechem.
— Tak, dla ciebie, naprawdę.
To powiedziawszy ułożył sporych rozmiarów pakunek na blacie, popchnął w stronę syrena. Ten patrzył przez chwilę na prezent, ostrożnie ułożył dłonie na jego bokach.
— Mogę go otworzyć?
— Oczywiście, przecież jest dla ciebie.
Dante uśmiechnął się szerzej, zajął rozwijaniem starannie zapakowanego pudełka. Wychynęło spod materiału, syren odsunął wieczko, zajrzał do środka.
Dwa komplety ładnych, zdobionych pałeczek, do tego ceramiczne podpórki, ręcznie malowane talerzyki i kilka pomniejszych, równie charakterystycznie zdobionych pudełek. Dante patrzył przez moment, błądząc wzrokiem między elementami, nim wziął do ręki jedno z pudełek, pragnąc je otworzyć. Bashar powstrzymał go w ostatniej chwili.
— To proszek wasabi, ostrożnie.
Dłonie znieruchomiały.
— Ach, tak, ostre, ostrożnie. — Pudełko wróciło na swe miejsce, syren zajął się pozostałymi elementami.
Mata do zawijania sushi, jeszcze parę innych drobiazgów i starannie dobranych składników, o które tak ciężko było w Novendii, nawet w kosmopolitycznym Stellaire. Dante buszował między elementami, wyjmując każdy z nich, zachwycając się nimi, już planując, kiedy ich użyje, kiedy spróbuje samodzielnie zrobić sushi.
— Jak się nauczę… — zawiesił głos.
— To przyjdę spróbować — odparł Bashar, wyciągając dłoń by pogłaskać jego policzek.
Odkąd Raoun obiecał pojawić się w szpitalu minęło już dobre parę dni. Bashar zdążył już w pełni wdrożyć się w szpitalne życie, zdążył wrócić do ustalonej rutyny, dyżurów i odpraw, na których dyskutował z pozostałymi lekarzami, jak postępować w przypadku przebywających w szpitalu pacjentów. Zdążył wrócić do instytutu badawczego, ponownie pochylić się nad badanymi zagadnieniami, nadrobić te paręnaście dni, podczas których reszta zespołu pracowała w pocie czoła, starając się pchnąć projekt do przodu.
Raoun nadal się nie pojawiał, Bashar zaś nie był pewien, czy ma się martwić, czy też nie, bo z jednej strony łatwo było całość zrzucić na naturalną chaotyczność charakteru Raouna, z drugiej zaś strony bóg nie stanowił łatwego celu, więc gdyby ktoś postanowił nastąpić mu na odcisk, musiałby się nie tylko dobrze przygotować, ale i liczyć z bardzo dużymi problemami. Ze swym charakterem, brakiem poszanowania większości zasad i chęcią dowiedzenia swojej siły Raoun zapewne poradziłby sobie z każdym nieostrożnym śmiertelnikiem, który postanowiłby mu zaleźć za skórę. Prawda?
Urlop jego i doktora Newrona częściowo się pokrywały. Odkąd Paul, za jego własną namową, pojechał na te parę dni na działkę, regularny odpoczynek wszedł neurochirurgowi w zwyczaj. Mężczyzna mówił, że odkąd tak dobrze wypoczął, siedząc sobie na leżaku pod jabłonką, popatrując na posadzone równo rządki kwiatów, skubiąc dojrzałe truskawki, kompletnie zniknęły jego problemy z pamięcią i nawet te losowe szkice, wykonane długopisami, pozostawione w przypadkowych miejscach w gabinecie albo w torbie, przestały się pojawiać. Paul dziękował mu wtedy za poradę, przyznając się, że jako „lekarz od głowy” powinien poważniej podchodzić do dbania o własny układ nerwowy, obiecał regularnie wyskoczyć gdzieś pod miasto, i z tej obietnicy sumiennie się wywiązywał.
Dlatego też Bashar postawił na coś, co by jeszcze bardziej pomogło Paulowi się zrelaksować, i to nie tylko w zaciszu ogródka działkowego.
— Co to takiego? — spytał drugi lekarz, wydobywając z opakowania zbiór powiązanych ze sobą drewienek.
— Fūrin — odparł Bashar. — Dzwonki wietrzne.
Doktor Newron odpakował drewienka, wydostawszy je z bezpieczeństwa papieru i folii bąbelkowej, następnie wyciągnął przed siebie, pozwolił im przez moment wisieć w spokoju, nim trącił lekkim ruchem zawieszone w środku serce, pozwolił mu odbić się od bambusowych dzwonków. Dźwięk rozniósł się po pokoju lekarza, cichy i suchy, brzmiący ciepłem miękkiego drewna, przywodzący na myśl wspomnienia zielonych, starannie utrzymanych, senkawańskich ogrodów.
— Ale ładny dźwięk. — Paul przechylił głowę, słuchając zamierającej melodii. — Dziękuję, powieszę sobie w domu, przy oknie. Naprawdę, że taka prosta rzecz, a tak ładnie gra.
Mężczyzna zajął się ostrożnym odkładaniem dzwonków z powrotem do pudełka, zaplątał się trochę z folią i papierem, Bashar pomógł, ile mógł. A gdy dzwonki znów znalazły się w bezpiecznym opakowaniu, drugi lekarz podniósł wzrok, wrócił uwagą do dalekiej podróży.
— To teraz opowiadaj – jak tam było w tej całej Senkawie?
Kolejne dni mijały, po Raounie ani śladu.
Na tym etapie Bashar na poważnie zaczął się zastanawiać, czy może jednak ten mistrz prankowania nie został sam przez coś sprankowany. Myśl ta walczyła w nim z doświadczeniem, bo skoro beznoga zjawa ani hotel pełen lisów nie dały sobie z nim rady, to ciekawe, co takiego mogło powstrzymywać Raouna przed wparowaniem do szpitala, opętawszy jednego z rezydentów, i zaprowadzenia porządku na dyżurze. Usypiał jego czujność? Coś się faktycznie stało? Bashar nie wiedział i doszedł do wniosku, że na dobrą sprawę nie ma nawet jak się dowiedzieć. Jedyne, co mu pozostało, to czekać na jakieś przełomy i zmiany.
I tak właśnie czekał, gdy kolejne godziny dyżuru mijały, niewiele się działo. Pojawił się jeden pacjent, którego Bashar szybko poskładał, nie budząc nawet drugiego dyżurującego lekarza, a następnie odesłał na oddział z perspektywą, że mężczyzna będzie do wypisania po południu.
Godzina minęła, drugi lekarz zebrał się, kończąc swój dyżur, Bashar zaś czekał na jego zastępstwo, mające wesprzeć go aż do rana. Demon musiał przyznać, że nie wczytał się w rozpiskę mówiącą o tym, kto do niego dołączy, chyba nazwisko było jakieś nowe, nie kojarzył go, to pewnie dlatego.
Na dyżurze było spokojnie, Bashar zastanawiał się, czy nie zdrzemnąć się na kozetce, gdy z głębi korytarza dobiegły go jakieś kroki. Pewnie jego wsparcie właśnie nadciągało. Onkolog odwrócił się, złowił wzrokiem doktor Drakulovą rozmawiającą z drugim lekarzem, w którym Bashar bezbłędnie rozpoznał „zaginionego” boga.
— Raoun?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz