01 stycznia 2024

Od Raouna – Inna Saephia: Popiół

Gruzy. Dym. Popiół. Szarość zdecydowanie przeważała w tym obrazie, tylko momentami prześlizgiwała się czerń zwęglonych zwłok oraz żółć ostatnich płomieni. Bezpośrednie promienie słoneczne nie docierały – zakryte zostały przez nieprzeniknioną ponurą barierę. Panowała niemal absolutna cisza; krzyki ustały, strzelanie ognia również. Tak wyglądało całe miasto. Lecz nie ono jedno.
Minęło kilka dni od katastrofy w Złotym Ognisku. Było to okropne wydarzenie, jednak, co bardziej przeraziło miejscową ludność, pociągnęło za sobą łańcuch kolejnych pożarów. Wspaniała Farvana, tak ceniona, tak szanowana, tak kochana, odwróciła się od swoich wiernych, dźgnęła rozżarzonym ostrzem w plecy, tam, gdzie najbardziej bolało. Dlaczego? Dlaczego tak nagle się zmieniła? Co za tym stało? Tego nie wiedział nikt ze śmiertelników. Nie rozumieli sytuacji, a to tylko karmiło ich przerażenie. Oszaleli, nie mieli pojęcia, co robić. Mogli tylko uciekać i patrzeć, jak kolejne miasta oraz osady są trawione przez złote płomienie.
Przez resztki tego, co kiedyś było miastem, spacerowym krokiem szła kontrastująca z otoczeniem postać Bogini Złotego Płomienia. Kruki, które zaciekawione przylatywały na gruzowisko, uciekały na widok kobiety, choć niektóre z nie dawały rady i padały, jak gdyby jakaś siła wyssała z nich życie. Nie lgnęły do ciepła bogini. Ciepła? Może i ciało było cieplejsze niż zwykłego śmiertelnika, lecz sterująca nim dusza emanowała negujący to wszystko chłód.
W ciągu tych kilku dni Raoun nie opuścił Farvany. Wciąż ją opętując, nawiedzał wszystkie miejscowości, w których dostrzegł te okropne, żółte niczym mocz pochodnie. Aczkolwiek widok tego koloru ognia pochłaniającego wszystko na swej drodze był swego rodzaju urzekający. Farvana jednak miała w sobie więcej pary, niż się wydawało. Ale koniec końców nie mogła się równać z mocą Boga Spirytyzmu. Opętanie jej było równie proste, co zwykłego człowieka. Nawet boskiej mocy łatwo się używało. W wielu przypadkach Raoun mógłby mieć małe komplikacje, ale tutaj zabawa była niemal dziecinna. Wystarczyło znaleźć jakiś złoty płomień w pobliżu, a reszta już sama się robiła...
— Pomocy!
Usłyszawszy niemy głos, przystanął. Rozejrzał się w poszukiwaniu jego źródła, nigdzie go jednak nie dostrzegał.
— Pomocy!
Z lewej.
Podszedł do jakiegoś zawalonego domu, dopiero wtedy zauważył wyciągniętą spod cegieł, pokrytą popiołami rękę. Zmierzył wzrokiem otoczenie. Ten jeden budynek jakimś cudem był w lepszym stanie niż inne. Ogień tak bardzo go nie strawił.
Przekrwione oczy spojrzały na zbliżającą się sylwetkę bogini.
— Fa... Farvano... — wydusił z siebie śmiertelnik.
Raoun stanął tuż przed nim.
— Już nie „Wspaniała”? — rzucił lekko.
Znów się rozejrzał, gdzieś odszedł. Po chwili wrócił z płomieniem na dłoni. Mężczyzna, widząc to, drgnął.
— Proszę... Oszczędź... mnie...
Słysząc te słowa, Raoun nie potrafił powstrzymać śmiechu. Odchylił się lekko do tyłu, udał, że ściera z oka łezkę rozbawienia.
— Trzeba było się modlić do lepszego boga — powiedział. — Na przykład boga Raouna.
— Kto to...?
Twarz kobiety spochmurniała.
Ledwo wydzierający się z gardła krzyk pognał przez ruiny, a kilka długich sekund później ustał. Na powrót zapanowała cisza.
Pomoc. Raounowi przestawało się podobać to słowo. A zwłaszcza jak się powiązywało je z moczopłomienną boginią. Farvana pomagała? Pomagała? Cokolwiek robiła, nie można było tego nazwać pomocą. Po prostu kradła mu wiernych, nic ponadto. A Raoun na to nie pozwalał. Musiał wymierzyć karę. Karę, do której nie załączono żadnych hamulców.
Gdyby to była Ma'ehr Saephia, żadne miasto nie zamieniłoby się w resztki ogniska. Nawet mały pożar by nie wybuchł. W końcu Ma'ehr Saephia była rodzinnym światem Raouna. Światem, o który należało dbać. Kłócił się z innymi bogami, tak, nie dało się po prostu być zawsze dla siebie nawzajem miłym. Ale nigdy by nawet nie pomyślał o niszczeniu tego, nad czym jego pobratymiec ciężko pracował. Byli rodziną.
W Riftreach nie miał rodziny.
Riftreach to był inny świat. Inaczej wyglądał, inaczej działał, miał innych mieszkańców, innych bogów. Nic go nie łączyło z Ma'ehr Saephią, więc Bóg Spirytyzmu mógł robić, co mu się żywnie podobało.
Ach, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak przyjemna była taka samowolka. Tak, tego potrzebował – wyżycia się dobrze na świecie. Potem z czystym umysłem wróci do domu.
Coś z niesamowitą prędkością przeleciało tuż obok jego głowy. Zastygł w bezruchu. Boski zmysł go nie ostrzegł.
Popatrzył na ledwo trzymającą się kawałek dalej ścianę budynku, w którą wbita była klinga długiego miecza półtoraręcznego. Przyjrzał się broni, uniósł jedną brew. Odwrócił głowę.
Jego oczom ukazała się nieznajoma mu postać jakiegoś mężczyzny. Stosunkowo wysoki, choć niższy od Raouna, w lśniącej, srebrzystej zbroi bez hełmu, spod której wyglądały skrawki ciemnego materiału. Długa, krwistoczerwona peleryna niemal sięgała ziemi, lecz nie powiewała na wietrze, którego swoją drogą nie było. Ostre rysy twarzy, kilkudniowy zarost, srebrne oczy, kruczoczarne, falowane włosy związane z tyłu w mały kucyk – mężczyzna prezentował się zwyczajnie.
— O! — Uśmiechnął się do niego niewinnie Raoun. — Nowy uczestnik zabawy!
Tamten nie drgnął, mimo że wyglądał, jakby zamierzał rzucić się do krwawej potyczki. Bacznie obserwował boginię, mrużył gniewnie oczy.
— Czy mógłby okazać pan zaproszenie? — ciągnął dalej Bóg Spirytyzmu.
Zaczął iść w stronę nieznajomego, spokojnie, jak gdyby podchodził do kolegi. Jednocześnie przyglądał mu się, w głębi będąc gotowy na niezapowiedziany atak.
Dość szybko on nadszedł.
Ciało Farvany nie było samodzielnie tak szybkie, ponieważ Raoun ledwo zdołał uniknąć znikąd pojawionej klingi miecza. Odskoczył na metr, uchylił się przed kolejnym zamachem. Pospiesznie rozejrzał się po okolicy, dostrzegł resztki ognia. Uskoczył, w kilku susach znalazł się przy płomieniu; przechwycił go, zwiększył, a następnie cisnął nim prosto w rycerza. Tamten nie przeraził się, wręcz przeciwnie, jednym ruchem broni przechwycił ogień, który oplótł ostrze, po czym zniknął, pozostawiając po sobie tylko ulatujący do nieba dym.
Raoun wyprostował się, przyjrzał się mężczyźnie. Wtem zmarszczył brwi.

Odprowadził wzrokiem wychodzącą Lasair; gdy kobieta zniknęła mu z pola widzenia, wziął nieco głębszy wdech. Popadł w zamyślenie, lecz zostało ono przerwane przez czającą się za drzwiami duszę. Spojrzał w stronę wejścia na salę, westchnął ciężko.
— Główny kapłanie, przecież wiem, że tu jesteś — rzucił od niechcenia.
Drzwi powoli uchyliły się, próg przekroczył mężczyzna w długiej szacie.
— Przepraszam, Panie. — Ukłonił się nisko.
— Ile słyszałeś?
Na to pytanie wzdrygnął się, odruchowo schował bardziej dłonie w rękawach.
— Niewiele, Panie, prawdę mówię.
Raoun wiedział, że kapłan nie kłamał. Mimo to miał nastrój na to, by się trochę z nim podroczyć.
— Masz więc coś mądrego do powiedzenia? — zapytał spokojnie.
Wstał z krzesła, podleciał do głównego kapłana. Tamten ponownie się ukłonił, za wszelką cenę unikał kontaktu wzrokowego, wpatrując się w podłogę, jak gdyby to była najciekawsza rzecz w całym pomieszczeniu.
— Jeśli chce Pan zdobyć serce Wspaniałej Farvany... — zaczął.
— Masz o tym nikomu nie mówić — rzekł poważnie bóg.
— Tak, tak! — Kolejny ukłon. — A-Ale jeśli chce Pan to zrobić, to musi uważać na konkurencję.
Usłyszawszy to, Bóg Spirytyzmu uniósł jedną brew. Czyżby nareszcie główny kapłan powiedział coś interesującego?
— Konkurencję? — powtórzył za nim. — Mów dalej.

Parsknął cicho pod nosem.
Czyli to był ten cały Cogadh, o którym niedawno usłyszał. Tak, nie miał wątpliwości. Nikt inny by się nie rzucił w tak brutalny wir. Nawet Lasair gdzieś zniknęła, więcej się nie pokazując na oczy. Zapewne wiedziała, że opętujący Farvanę Raoun nikogo nie oszczędziłby, nawet ukochanej boskiej służki. Wróć. Zwłaszcza ukochanej boskiej służki. Aż żałował, że wtedy tak po prostu dał jej uciec.
Jeśli Cogadh tu był, to pewnie wiedział, że za sterami stał ktoś inny. No ba, przecież inaczej by nawet nie podniósł miecza na swój wspaniały obiekt westchnięć.
— Ty musisz być Cogadh — powiedział lekko Raoun, jeszcze raz zmierzył go wzrokiem z góry na dół. — Teraz się nie dziwię, że Farvana cię odtrąca...
Zbroja niemal mignęła, gdy Bóg Wojny zmniejszył dystans między nimi do prawie minimalnego. Klinga znów świsnęła, lecz i tym razem przecięła jedynie powietrze.
Między dwójką nawiązała się walka. Raoun wykonywał głównie uniki, ponieważ koniecznie chciał zranić niedoszłego partnera bogini jej własną mocą. Niestety, nie szło mu dobrze przywoływanie ognia i był skazany polegać na tym już istniejącym, którego teraz, jak na złość, nie potrafił znaleźć. I jak tu miał się bawić?
Wreszcie dostrzegł jakiś samotny płomień. Czym prędzej skoczył w jego stronę...
Cogadh był o tę sekundę szybszy. Ciężki but zbroi nadepnął idealnie na ogień, ugasił kilkoma solidnymi tupnięciami.
— Jesteś żałosny — stwierdził beznamiętnie Bóg Wojny. — Nie możesz nawet użyć pełnej mocy tej, którą opętujesz.
Wykonał profesjonalne pchnięcie bronią. Raoun stanął prosto... i się nie poruszył.
Świst.
Ostry, lśniący złowieszczo w świetle ciała Farvany koniec miecza zatrzymał się tuż przed klatką piersiową. Dwójka bogów zastygła w bezruchu, zapadła grobowa cisza, którą tylko raz przerwało ciche krakanie kruka gdzieś w oddali.
Bóg Spirytyzmu spojrzał na oponenta, usta wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu.
— Odezwał się ten, który nie jest w stanie nawet zarysować swojego wroga — zarzucił uszczypliwym komentarzem.
Nie tylko Cogadh był spostrzegawczy. Wystarczyło kilka ataków, żeby Raoun zauważył, że jego przeciwnik coś nie trafiał. Farvana nie była tak szybka, jak Bóg Spirytyzmu, więc w niektórych momentach był pewien, że przynajmniej trochę oberwie, ale nie miał nawet najmniejszego zacięcia. A ponieważ chybiający Bóg Wojny nie brzmiał dobrze, jedyną opcją było specjalne powstrzymywanie się przed zranieniem ciała bogini.
Ach, ci zakochani. Zawsze mieli pod górkę.
— Pomyśleć, że nie muszę nawet przebijać swojej siły, żeby mieć nad tobą przewagę. — Uśmiechnął się szerzej.
Cogadh zmrużył oczy.
Niespodziewanie odwrócił się na pięcie i czmychnął gdzieś między gruzy, jeszcze tylko milisekundę było widać falującą za nim pelerynę. Zaskoczony tym ruchem Raoun uniósł brwi, ale nie marnował czasu; pognał za nim, rzucając obraźliwymi tekstami. Bo jak to tak, Bóg Wojny uciekał? Taki z niego słabeusz? Bogiem był tylko z tytułu?
Na pewno coś knuł. Być może chciał zgubić wroga, żeby zaatakować z ukrycia. Ha, jeśli to była prawda, to nie mógł mieć gorszego pomysłu! Białookiego boga nigdy się nie atakowało z zaskoczenia. Po prostu się nie dało. A już zwłaszcza Boga Spirytyzmu, który wyczuwał dokładnie energię duszy wojownika.
Skręcił gdzieś między pozostałości po jakichś ciasno upakowanych domkach. Wtem przystanął. Spuścił wzrok na starannie usypaną przed nim linię soli, podążył za nią wzrokiem. Zobaczył, że nie była to linia, a cały krąg, który dokładnie w tym momencie został zamknięty przez rycerza.
Odwrócił się, spojrzał na stojącego po tej rzekomo bezpiecznej stronie, w pewnej odległości boga. Cogadh trwał w bezruchu, z mieczem w dłoni, lecz mimowolnie drgnął, gdy drugi bóg zaczął klaskać w dłonie, bić brawa. Po okolicy rozniósł się kobiecy śmiech.
— Oj, ale wtopa — powiedział Raoun. — Nie jestem jakimś tam demonem. Sól, fasola czy jakakolwiek inna tego typu sztuczka na mnie nie podziała.
Spokojnym, acz jednocześnie pewnym siebie krokiem nadepnął na linię soli. Bez zbędnych ceremonii zburzył fragment.
— Ale mogę ci zdradzić jeden sposób, do tego najprostszy. Wystarczy celnie trafić.
Przywołał swoją broń, Dusznika. Przyłożył klingę do szyi bogini, przejechał krawędzią po skórze. Z powstałej rany zaczęła sączyć się szkarłatna krew, w umyśle Boga Spirytyzmu bardzo przyjemnie kontrastująca z jasnożółtym motywem płomiennej Farvany.
— Jeśli ładnie poprosisz, to mogę to nawet sam dla ciebie zrobić.
— Nie! — krzyknął Cogadh, wyciągając przed siebie rękę.
Bóg Spirytyzmu wykonał zamach.
Niespodziewanie Dusznik zastygł w bezruchu, tuż przy szyi, jak gdyby natrafił na jakąś niewidzialną przeszkodę. Raoun przyjrzał mu się, pociągnął do siebie dłonią, lecz ten odmówił posłuszeństwa. Zupełnie jakby utknął w powietrzu.
Przeniósł wzrok na Cogadha, który w pełnym skupieniu spoglądał w jego kierunku, mocno zaciskając wyciągniętą pięść. Mężczyzna zmarszczył brwi, machnął całym ramieniem. A Dusznik odpowiedział na jego ruch, niemal wyślizgnął się z ręki Boga Spirytyzmu, któremu ledwo udało się go nadal trzymać, choć teraz skierowanego w przeciwną stronę. Z dala od szyi Farvany.
Raoun przyjrzał się dokładnie przeciwnikowi. Ta sztuczka musiała być mocą Boga Wojny. Interesujące, naprawdę. Kontrolować czyjąś broń. Potyczki ze zwykłymi rycerzami pewnie potrafił wygrać bez właściwej walki.
Odesłał miecz, wziął głębszy wdech.
— Czyli taki as w rękawie jednego z Bogów Wojny — rzucił podejrzanie lekko. — No nic, będę musiał użyć nieco brutalniejszej metody.
Nastawił dłoń przed klatką piersiową, wycelował w kryjący się pod skórą, mięśniami i żebrami, pompujący krew organ.
— W końcu miałem spełnić życzenie Lasair i zdobyć serce Farvany.
Cogadh nie reagował. Stał, jak stał, wydawał się badać każdy ruch wroga. Ale co najważniejsze, nie zachowywał się tak, jak tego chciał Raoun. Przecież to była jego ukochana, nie bał się o nią?
— Myślisz, że nie dam rady? — Schylił się, żeby podnieść leżący w pobliżu większy odłamek gruzu, który następnie rozwalił gołą ręką. — Myślisz, że nie posiadam takiej siły?
Nie ujawniając otarć na wewnętrznej stronie dłoni, znów wycelował w serce bogini. Paznokcie wbiły się w gładką skórę.
— Czekaj! — usłyszał.
Nareszcie! To, czego wyczekiwał! Och, ten Cogadh, nie był tak wielkim bogiem! Opanowany przez jeden, głupi ruch! Raoun chyba był zbyt potężny na ten świat, zbyt potężny!
Odsunął dłoń o parę centymetrów, z kompletnie niepasującym do całej tej sceny uśmiechem posłał Cogadhowi wyczekujące spojrzenie.
— Hm?
— Czego chcesz? — wysyczał przez zęby Cogadh.
— Oho? — Udał zdziwionego. — Jesteś chętny na układ?
— Po prostu odpowiedz. Zrobię, co w mojej mocy, tylko... Proszę... — ledwo wypuścił to słowo spomiędzy swoich ust. — Zostaw Farvanę.
Och, och, och, co za piękne słowa, miód na uszy Raouna! Tak, tak, tego właśnie było mu trzeba! Rzekomo potężnego bytu u jego stóp, proszącego o oszczędzenie jego ukochanej bogini, również niemogącej nic zrobić w tym całym zamęcie! Teraz czuł, że żył!
Czy z Raouna tworzył się złoczyńca Riftreach? Być może. Czy mu to przeszkadzało? Ani trochę. Udanie się tą ścieżką było interesującym doświadczeniem, za które nie mógł chwycić u siebie, w Ma'ehr Saephii. Tutaj nie miał nikogo do ochrony, nikogo, kto matczyną ręką by go powstrzymał. Mógł robić, co chciał. Co tylko sobie zapragnął.
— Co ja mogę chcieć? — Udając zadumę, zaczął błądzić po zasypanym popiołami chodniku w jedną i drugą stronę. — Co może chcieć bóg tak niesamowity, jak ja? — Okazjonalnie deptał krąg soli. — Mam nieśmiertelne, przystojne ciało, boską siłę, wielką moc, masę wiernych... — wyliczał na palcach. — Co prawda, nie tutaj, ale mam. Co zatem możesz dać komuś, kto na dobrą sprawę niczego nie potrzebuje?
Przystanął, odwrócił się tanecznym ruchem na pięcie i posłał Bogu Wojny pytające spojrzenie.
Cogadh dalej stał w pewnej pozie, lecz ewidentnie powoli zaczynały go zżerać nerwy. Zapewne myśl, że nie mógł nic zrobić, ani zaatakować, ani zastawić pułapki, niesamowicie go irytowała. Raoun sam aż kipiał ze złości, gdy napotykał na drodze przeszkodę, z którą trudno było sobie poradzić. Chociaż kiedy ostatni raz coś takiego mu się przytrafiło? Właśnie, ha! Na pewno nie teraz!
Bóg Wojny przygryzł dolną wargę, wzrokiem uciekł gdzieś na moment w tylko sobie znane miejsce.
— Skoro jesteś bogiem — zaczął wolno — to pewnie chcesz rozprzestrzeniać swoją religię. Sam powiedziałeś, że tutaj nie masz wielu wiernych. Pomogę ci.
O, ciekawa propozycja, to musiał przyznać Raoun. Na horyzoncie jednak pojawił się pewien problem.
— Wierni teraz nie grają tak ważnej roli. — Wzruszył ramionami. — Zakosztowałem przygody, która mi się bardziej spodobała. Ale! — Dramatyczna pauza. — W sumie jest coś, co mógłbyś mi zapewnić.
Ułożył usta w pewne słowo, lecz Cogadh nie usłyszał; zamierzał o to zapytać, gdy nagle źrenice bogini błysnęły na biało, a z jej ciała coś wyskoczyło. Kobieta osunęła się na ziemię, Bóg Wojny w ostatniej chwili pochwycił ją w swoje objęcia.
— Farvano? — zapytał. — Farvano!
Farvana powoli podniosła powieki, przeniosła półprzytomny wzrok na boga. Wzięła nieco głębszy wdech.
— Cogadh? — spytała zmęczonym, pozbawionym barwy głosem. — Co ty tu robisz? Gdzie... Gdzie ja jestem? — Zaczęła się rozglądać.
— Farvano...
Nie dokończył, ponieważ niespodziewanie kątem oka dostrzegł ruch. Coś mu mignęło z boku. Odwrócił głowę, prawie się poderwał do pionu, lecz szybko sobie przypomniał, że trzymał w objęciach boginię. Wciąż podtrzymując ją jedną ręką, do drugiej przywołał swoją broń.
Wszystko przed jego oczami spowiła ciemność.



— Co... gadh...
Cogadh otworzył oczy, zamrugał parę razy. Co się z nim stało, czemu na chwilę stracił kontakt rzeczywistością? Podniósł odrobinę głowę, ujrzał swoją dłoń. Trzymał w niej miecz. Spróbował nim poruszyć, lecz natrafił na opór. Podążył wzrokiem za klingą, która z każdym centymetrem była coraz bardziej zabrudzona szkarłatną cieczą. Krew w pewnym momencie zaczęła odbijać żółte światło. Wstrzymał oddech, poczuł, jak serce zaczyna mu walić niczym młot. Bał się, bardzo się bał dalej wędrować spojrzeniem. Ale w końcu to zrobił.
I zamarł.
Przed nim klęczała Farvana. Umorusane szkarłatem dłonie miała spuszczone wzdłuż ciała. Lecz im się nic nie stało. Czego nie można było powiedzieć o klatce piersiowej, przeszytej na wylot. Dokładnie tam, gdzie znajdowało się serce.
— Farvano! — zawołał przerażony Cogadh. — Czekaj, zaraz...! — Poluzował chwyt na rękojeści, lecz obawiał się puścić miecz. — Zaraz coś wymyślę...!
Wiedział, że nie powinien wyciągać klingi, krwawienie tylko się nasili. Ale co w takim razie mógł zrobić? Zmierzył boginię dokładnie wzrokiem, w poszukiwaniu czegoś, czegokolwiek, jakiegokolwiek punktu zaczepienia, dzięki któremu zdoła jej pomóc.
Farvana splunęła krwią. Przechyliła się niebezpiecznie na bok. Cogadh spanikował – odesłał miecz, wyciągnął ręce, lecz tym razem nie zdołał w porę uchronić kobiety przed upadkiem. Zdołał jedynie obrócić ją na plecy i przycisnąć dłoń do obficie krwawiącej rany.
— Trzymaj się Farvano, proszę! — szepnął, do oczu cisnęły się łzy. — Wytrzymaj trochę, zaraz coś zaradzimy!
Bogini spoglądała na niego oczami, które razem z resztą ciała stopniowo traciły światło. Żółty blask coraz mniej oświetlał gruzowisko, tracił na kolorze, nieubłaganie zbliżając się tonem do popiołów. Ciepło skóry słabło, zanikało, ulatywało jak ostatni płomień pożaru.
Cogadh rozejrzał się pospiesznie. Nikogo nie było w pobliżu, nikt nie mógł im pomóc. Byli sami, sami jak palec na tym tragicznym cmentarzysku.
Poczuł dotyk na grzbiecie dłoni. Spuścił wzrok, popatrzył na normalnie blade, teraz szkarłatne od krwi palce Farvany. Drugą ręką pochwycił je delikatnie, dolna warga zadrżała.
— Wszystko będzie dobrze, Farvano — Sam powoli przestawał wierzyć we własne słowa. — Proszę, nie zamykaj oczu! Proszę...
Farvana nie zamknęła oczu.
Odeszła z podniesionymi powiekami, w pełni ukazując już całkowicie pozbawione światła tęczówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz