14 stycznia 2024

Od Seymoura do Virgila

Seymour może i miał wizerunek bad boya, ale nie był człowiekiem, który tak dla sportu łamałby zasady. A już na pewno nigdy nie ganiał się po muzeum, nawet z bratem (szczególnie z bratem), coś takiego nawet nie przyszło mu do głowy. Co jak co, ale pod tym względem Seymour był przykładnym obywatelem – nie biegał po muzeum, nie jadł w bibliotece, nie był głośno w filharmonii.
Virgil oddalił się, rzuciwszy mu spojrzenie przez ramię, muzyk zaś nie miał wyboru, musiał podążyć za wilkołakiem. Oczywiście, nie było to takie proste – zwykłe przyspieszenie kroku, próby dogonienia rzeźbiarza, spaliły na panewce. Vi jakoś tak cudownie lawirował między pojedynczymi zwiedzającymi, nie dając Seymourowi większych szans, przechodząc od eksponatu do eksponatu, uśmiechając się lekko, gdy były czarodziej usiłował go doścignąć.
— Co pan wyprawia?
Ochroniarz pojawił się znikąd, ubrany w profesjonalnie wyglądający, ciemnogranatowy strój, z krótkofalówką przy boku i podejrzliwym spojrzeniem wbitym w Seymoura. Muzyk zatrzymał się w pół kroku, obdarzył go uprzejmym uśmiechem dobrze wychowanego panicza, coś naściemniał, uciekł wzrokiem w bok tylko po to, by dostrzec Virgila umykającego do kolejnej sali. Następnie zaś solennie zapewnił, że nie robił niczego złego, po prostu trochę szybciej szedł, eksponaty były tak ekscytujące, to już się na pewno nie powtórzy. Ochroniarz burknął coś pod nosem, nastroszył wąsy, puścił jednak Seymoura, przykazując, by ten wywiązał się ze swej obietnicy, nie biegał mu po salach.
— Oczywiście — odpowiedział Seymour, obdarzając mężczyznę kolejnym uśmiechem, gasząc wszelkie wątpliwości odnośnie tego, czy zamierza dotrzymać danego słowa, czy też nie.
Podjął gonitwę, tym razem robiąc jeszcze dłuższe kroki, usiłując doścignąć wilkołaka.
Gdzie, żeby mu to wyszło.
Vi za każdym razem był te parę kroków przed nim, przemykając między eksponatami, sprawnie wymijając kolejnych zwiedzających, wodząc czarodzieja za nos i świetnie się przy tym bawiąc. Seymour nawet nie był w stanie się do niego podkraść, jakoś zaczaić, wilcze uszy bezbłędnie wyłapywały kroki i Vi uciekał mu, nie musząc nawet patrzeć w jego stronę. Seymour prychnął. Przecież to tak nie mogło wyglądać.
Virgil rzucił mu ostatnie spojrzenie, nim czmychnął do następnej sali, muzyk zaś postanowił zmienić taktykę. Skoro nie był w stanie złapać mężczyzny normalnie, to widać musiał się bardziej postarać.
Jasne, że przepisy bezpieczeństwa, określające to, jak wszyscy powinni się zachowywać na wypadek czegoś nieprzewidzianego, zmuszały kustosza do wywieszenia gaśnicy w każdej z muzealnych sal, do tego wszędzie musiały znajdować się te zielone lampki wskazujące wyjście ewakuacyjne, oraz jeszcze jedna rzecz – plan piętra. Z uwzględnieniem tych zamkniętych dla zwiedzających korytarzy, dostępnych jedynie dla pracowników muzeum, pozwalającym im przemieścić się błyskawicznie między salami, albo przysiąść w pokoju socjalnym, zjeść w końcu swój lunch. Idealnie.
Seymour stał przez chwilę przy ścianie, uważnym spojrzeniem lustrując zamknięty za szkłem plan piętra muzeum, zapamiętując te miejsca, gdzie normalnym zwiedzającym nie wolno było wejść. Ale nie po to były czarodziej poświęcił setki godzin na zrozumienie tego, jak działają mechanizmy i czym charakteryzują się metale, by którykolwiek z nich stanowił dla niego jakąś barierę czy przeszkodę. Mężczyzna uśmiechnął się.
Ciemne drzwi idealnie wkomponowywały się w ścianę sali, nie przyciągając niczyjej uwagi, stanowiąc po prostu wypukłość na ścianie, kompletnie niknąc wśród starannie oświetlonych i subtelnie wyeksponowanych gablot. Matowa klamka, wąska szczelina na klucz, niewielka plakietka z numerem i tyle. Seymour podszedł naciągnął mocniej rękaw, błękit zabłysł przelotnie, nim pod klamką coś cicho kliknęło. Może ktoś odwrócił się, szukając źródła dziwnego flasha, lecz krążący po sali ochroniarz zdawał się znudzony pracą, błysk nie przyciągnął jego uwagi, a dokładnie o to Seymourowi chodziło. Zniknął za drzwiami, nim ktokolwiek zdążył się zorientować.
Wewnętrzny korytarz ciągnął się kawałek, by zniknąć za ostrym zakrętem, po drodze prezentując mnogość kolejnych drzwi, prowadzących do sal z eksponatami, składzików, czy innych pomieszczeń, których zawartości Seymour nie znał i w sumie go nie obchodziła. Mężczyzna ruszył wartkim krokiem, w myślach mając plan piętra, pokonał dwa zakręty, położył dłoń na klamce. Błysnęło błękitem, były czarodziej wślizgnął się do innej sali, momentalnie złowił wzrokiem Virgila.
Wilkołak stał odwrócony do niego plecami, popatrując w stronę wyjścia z sali, spodziewając się, że stamtąd właśnie nadejdzie pościg, bo przecież jak inaczej Seymour miał się tutaj dostać. Tym większe zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy, gdy czuły słuch wychwycił kroki Seymoura, mężczyzna odwrócił się w ostatniej chwili, tylko po to, by napotkać spojrzeniem roześmiany szafir i dostać klepnięcie w ramię.
— Berek!


Ostatnia kraksa na miotle nastąpiła mu na odcisk i stanowiła plamę na honorze, którą reszta chłopaków wykorzystywała ile wlezie. Seymour burczał na nich, że po prostu nie mają niczego innego do roboty, i że skoro jemu tak rzadko zdarzają się jakiekolwiek przypały, to teraz uczepili się tego jednego i nie dają mu żyć. Więc żeby zatkać wszystkim ryje, były czarodziej postanowił ogarnąć swoją miotłę, tym razem naprawdę. No, może nie aż tak naprawdę-naprawdę, nie zamierzał przecież wracać do Thornhaven, korzystać z Kuźni, wiedzy ojca czy pomocy Nico, przetrzebiać zapasów magicznych metali zalegających w skarbcu. Ale chciał trochę ogarnąć ten swój środek transportu, bo że on się rozbił w miejscu, gdzie psy szczekają dupami to jedno, ale gdyby taka akcja miała miejsce, kiedy wiózł kogoś jeszcze, to już by było naprawdę nieciekawie. I tak, jak Seymour unikał jak mógł babrania się znów w częściach, smarze i mithrilowych kształtkach, tak teraz sam czuł, że musi… nie, nie że musi. Chciał sprawić, by miotła, na której zdarza mu się wozić innych była niezawodna, by na pewno nie zdarzyła się kolejna taka czkawka, jak wtedy, gdy odmówiła posłuszeństwa na tamtym wypizdowie.
— Prędkość też bym mógł podkręcić — mruknął do siebie Seymour, przeklikując się przez sklep z częściami, wrzucając do koszyka te najdroższe. — I udźwig, jakby trzeba było zabrać jeszcze jakieś rzeczy.


Seymour zazwyczaj nie ekscytował się nadejściem weekendu. Te dwa wolne dni nie do końca go obowiązywały, bo będąc w zespole z Ignisem raczej nie można było liczyć na regularność wolnego czasu (jakby muzycy ogólnie mieli jakieś ustalone wolne), weekendy zaś stanowiły dobry moment do tego, by przysiąść nad konkretnym kawałkiem, skończyć wreszcie nagrania, albo zająć się innymi rzeczami, nieodzownie związanymi z muzyką, grą i zespołem. Dlatego też Seymour nie czuł tej ogólnej ekscytacji, że już piątek wieczór i można się obijać, rzucić robotę w diabły i nie widzieć szefa przez następne dwa wesołe dni. Tym bardziej więc te uśmiechy, pojawiające się na twarzy czarodzieja, im bliżej było do soboty, wydawały się trochę dziwne, zaś tembr głosu, zabarwiający się pogodnymi nutami, nie umknął ani Ignisowi, ani Ioannisowi. Sam Seymour zaś pozostawał cudownie nieświadomy tego, że na umówione w sobotę spotkanie cieszy się o wiele bardziej, niż na jakiekolwiek inne spotkania i posiadówy, które przecież regularnie uskuteczniał z chłopakami, w większym czy mniejszym gronie.
Do Virgila przychodził pierwszy raz, doszedł więc do wniosku, że wypadałoby się jakoś sensowniej ubrać, a te jasne, materiałowe spodnie, będą dobrze pasowały do ciemniejszej koszuli i nowego swetra. Żeby nie przegiąć, wiadomo, nie zamierzał się odstawić, ale jednak trochę czasu spędził między wieszakami w szafie, próbując zdecydować, czy początkowo wybrana koszula to na pewno ta optymalna, czy może nie powinien zdecydować się na jakąś inną, albo w ogóle przemodelować cały swój pomysł na strój. Dobrze, że chociaż alkohol kupił wcześniej, więc gdy wybiegał z domu, będąc niemalże spóźnionym, wystarczyło tylko zgarnąć zapakowaną już butelkę rumu z blatu stołu.
Jeszcze ostatni raz sprawdził, czy dotarł we właściwe miejsce, lecz nawigacja w telefonie nie miała problemów ze znalezieniem adresu, plakietka z numerem wisiała tuż nad drzwiami klatki schodowej. Seymour wcisnął guzik domofonu.
Virgil otworzył mu od razu, sygnał zdążył wybrzmieć może raz, nim brzęczyk odblokował drzwi i muzyk już szedł po schodach na piętro. Właściwych drzwi nie musiał szukać. Vi stał już w nich, popatrując zza wąskiego przesmyku, otwierając je szerzej, gdy tylko czarodziej podszedł bliżej.
— Seymour — Uśmiech rzeźbiarza jeszcze mocniej się poszerzył. — Nie miałeś problemów, żeby trafić?
— Hej, Vi — Muzyk przekroczył próg, zaczął ściągać buty. — Nie, w porządku, żadnych problemów.
Przekazał gospodarzowi butelkę rumu, a gdy Vi zajął się zaniesieniem jej do kuchni, Seymour miał chwilę, by zerknąć na wystrój mieszkania. Pierwszym, co przyciągnęło jego uwagę, była miska tenisówek, stojąca w przedpokoju, trochę tak, jak ludzie ustawiają tam wazony z kwiatami, by na wejściu witało człowieka coś ładnego, a ci bardziej konkretni i przedsiębiorczy kładą klucze albo parasolkę, by na pewno nie zapomnieć o nich przed wyjściem z domu. Seymour bezwiednie sięgnął po pierwszą z brzegu piłkę, podrzucił ją w dłoni, nim odłożył z powrotem do miski, podążył w głąb mieszkania.
Powietrze dominował zapach wilczej sierści, tylko trochę zmącony przez aromat jakiegoś środka do drewna i starannie odkurzonych dywanów. Muzyk uśmiechnął się, błądząc wzrokiem po drobiazgach dekorujących przestrzeń – od małej, haftowanej serwetki na jakiejś komodzie, przez niewielkie, wystrugane z drewna rzeźby, chowające się między stojącymi na półkach książkami, aż po ramki ze zdjęciami, rozsiane tu i tam, tworzące ciepły i przyjemny chaos roześmianych twarzy.
— Przytulnie tu u ciebie — zauważył, przechadzając się przez duży pokój.
Vi wychynął z kuchni, obdarzył go uśmiechem.
— Cieszę się, że ci się podoba. — Potarł o siebie dłońmi, wskazał w końcu w stronę kanapy. — Rozgość się. Może chcesz się czegoś napić? Mam trochę piwa w lodówce.
— Chętnie — odparł Seymour, a Vi już zniknął z powrotem w kuchni, trzasnęły drzwi lodówki, rozległ się dźwięk buszowania po szufladach w poszukiwaniu otwieracza.
Seymour przystanął przy jakiejś komódce – na blacie stało całe zoo drewnianych zwierzątek, zaś na ścianie ponad, królowała mnogość zdjęć. Muzyk bezbłędnie rozpoznał Valeriusa – białe pasma skupione nad czołem, do tego rozsiane po twarzy piegi i ten łobuzerski błysk w oku były nie do pomylenia, nawet wtedy, gdy uśmiech młodszego z braci straszył szczerbami po mleczakach. Valerius i Vi, Vi i Valerius, tu na wakacjach, tu z tornistrami, tam już nieco starsi, chyba na imprezie, a tu to na koncercie, chociaż cholera wie czyim i gdzie, mocny flesz oświetlał tylko roześmiane twarze, zatapiając wszystko inne w mroku. Do tego jeszcze w kadrach przewijała się ta charakterystyczna, jasna grzywa i wyszczerzone, wampirze kły. Dante z rękawicami bokserskimi, chyba po jakichś zawodach, tam Dante w najbardziej barwnym i szykownym stroju, jaki Seymour kiedykolwiek widział, tu Dante wiszący na ramieniu Vi, właściwie to nawet nie wiadomo, gdzie to zdjęcie zostało zrobione. Dante i Vi, Vi i Dante, tu i tam, uśmiechający się i szczęśliwi.
Dziwne, ale Seymour zaczął trochę rozumieć, dlaczego Zapałkę tak wkurwiał ten syreni uśmiech.
Vi podszedł do niego z piwem, wyrwał Seymoura z rozmyślań.
— Pomyślałem, żeby zrobić burgery. — Otwarta butelka zmieniła właściciela. — Jesteś już głodny?
— Mogę być już głodny — odparł, rzuciwszy ostatnie spojrzenie zdjęciu Dantego, a następnie podążył za Virgilem do kuchni.
— To świetnie. — Wilkołak poweselał. — Ciasto już powinno być gotowe.
— Ciasto?
Virgil skinął głową.
— Na bułkę do burgerów.
— Bułkę też będziesz piekł?
— Pewnie — odparł wilkołak, wyjmując coś z lodówki. — Takie są najlepsze.
Seymour podszedł bliżej, oparł się o wyspę kuchenną, wodząc wzrokiem za kręcącym się po kuchni Virgilem. Drzwi lodówki znów trzasnęły, gdy mężczyzna wydobywał z niej kolejne produkty. Muzyk zainteresował się przyczepionymi rysunkami i szkicami. Magnesy przytrzymywały chaos kartek i notatek, między nimi Seymour dostrzegł jakiś przepis do wypróbowania, lecz głównie jednak były to rysunki, plus jeszcze jakaś zabłąkana lista marek piwa. Muzyk pokiwał do siebie głową – same dobre opcje.
— Vi, mam pytanie.
— Hm? — Mężczyzna rzucił mu spojrzenie przez ramię.
— Mieścisz się u siebie w mieszkaniu?
Nie dodał, że pytał o wilczą formę, jakoś tak naturalnym wydało mu się, że właśnie o to chodzi. Vi rozdzielał właśnie ciasto, formował je w kulki wielkości tenisówek.
— Tylko w dużym pokoju.
Seymour skinął głową. To by wyjaśniało, dlaczego wszystkie meble znajdują się jedynie pod ścianami, a na środku jest wystarczająco dużo miejsca, by dało się tam wstawić jeszcze jedną sofę. Albo gigantycznego wilka, wylegującego się na grubym dywanie, choć o zabawie tenisówkami nie mogło być mowy.
— Ale to mi wystarcza, zmienić się na czas pełni i po prostu spędzić noc tutaj, na dywanie.
Seymourowi przyszło do głowy, że w sumie u niego w domu Virgil mieściłby się praktycznie wszędzie, może tylko z łazienką byłby problem, ale reszta pomieszczeń była na tyle przestronna, że nie byłoby problemu, nawet gdyby Vi chciał przejść z pokoju do pokoju. Tylko jemu jednak nie po drodze było z dywanami, w mieszkaniu miał jednak gołą podłogę – zupełnie na odwrót, niż w rodzinnej posiadłości. Seymour pociągnął łyk piwa, bezwiednie skubnął rękaw, zdejmując z materiału zabłąkany kłębek czarnej sierści. Virgil oderwał się na moment od pokrywania kul ciasta warstwą rozbitych jajek.
— Ja uh… Mam taki wałek do zbierania sierści, mogę go zaraz przynieść.
Seymour machnął dłonią zbywająco.
— Nic się nie stało, naprawdę.
— A odkurzałem tutaj… — westchnął Vi.
— Twoja sierść mi nie przeszkadza, serio.
Wilkołak parsknął śmiechem.
— Dopóki nie trafi ci się w środku burgera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz