Bashar stał w wątłym cieniu plastikowego namiotu medycznego. Jego spokojny wzrok prześlizgiwał się po sylwetkach uczestników pikniku, lecz myśli wędrowały gdzie indziej, wracając do tamtej operacji, którą oglądał wraz z ze swymi „rówieśnikami”.
Technika poszła do przodu i nie tylko studenci mogli wygodnie obserwować przeprowadzane operacje, podziwiając zmagania chirurgów na większym ekranie, ale i same techniki wykonywania owych operacji uległy zmianie, i to w tym krótkim czasie, jaki upłynął od momentu, gdy odłożył skalpel jako kardiochirurg, aż do teraz, gdy ponownie mógł po niego sięgnąć. Laparoskopia była techniką rozważaną i wyczekiwaną, lecz dopóki nie dokonał się zadowalający rozwój przyrządów optycznych, lekarze musieliby operować na ślepo, a to nie wchodziło przecież w grę. Tamtego dnia zaś był świadkiem, jak chirurg precyzyjnie poradził sobie z ogniskami endometriozy, dokonując ablacji laserowej wszystkiego, co ukazało się w kamerce laparoskopu, a nie powinno znajdować się na zdrowej tkance. Za jego czasów do tego typu operacji trzeba było rozciąć pacjentkę, rekonwalescencja trwała długo, a brzydkie blizny zostawały na całe życie. Teraz jednak wystarczyły pojedyncze nacięcia, całość była o wiele mniej inwazyjna i co prawda zabieg trwał dłużej, wszystko działo się wolniej, lecz była to mała cena, jaką trzeba było zapłacić za mniejsze obciążanie organizmu pacjentki.
Przed namiotem medycznym przeszła jakaś rodzina. Ojciec prowadził córkę za rękę, dziewczynka z rozdziawioną buzią patrzyła na stoisko z kolorowymi balonami. Bashar odprowadził ich spojrzeniem, uśmiechnął się tym uśmiechem, którego nie rozumieli jego znajomi z roku.
Baisakhi co prawda obchodzono w w Bharacie, ale mieszkający w Stellaire obywatele tego kraju nie byliby szczęśliwi, gdyby nie zorganizowali czegoś podobnego, przypominającego im o odległym domu, i swoim sposobem, nie zrobili z tego wielkiego wydarzenia, na które każdy był zaproszony. Z tej też przyczyny błonia w parku tonęły w wielobarwnych namiotach serwujących pikantne, mocno przyprawione potrawy, na głównej scenie animatorka właśnie zabawiała dzieciarnię tradycyjnym tańcem z szarfą, gdzieś dalej można było spróbować swoich sił w meczu kabaddi, ludzie oblegali stoiska z rękodziełem, stali w kolejkach, by ozdobić dłonie partnera henną. Dużo osób, wysoka temperatura, pełne słońce – Bashar spodziewał się, że ich punkt medyczny, obstawiony głównie studentami, zawierający tylko jedną wykwalifikowaną pielęgniarkę i jednego ratownika, będzie musiał radzić sobie głównie z przypadkami udaru słonecznego albo niestrawności, gdy czyjś nienawykły egzotycznym przyprawom żołądek postanowi zrobić rewoltę. Jak na razie od rana było zupełnie spokojnie, podeszła do nich tylko jedna starsza pani, poprosiła o butelkę wody i miejsce do siedzenia. Kierowca zaparkowanej nieopodal karetki chyba zasnął w szoferce.
— No i tak to lecą te dupogodziny na praktykach — burknął jeden ze studentów, z tego samego roku, człowiek, którego imię Bashar miał zapomnieć.
— Skoczę szybko na jakieś jedzenie — powiedział ratownik, wstając od tego niewielkiego stolika, wciśniętego w kąt namiotu. — Poradzicie sobie z kolejną babcią?
Studenci kiwnęli głowami, tylko Bashar zmarszczył brwi.
— Nie wolno ci opuszczać stanowiska, dopóki nie przyjdzie druga zmiana. Jesteś jedynym ratownikiem — powiedział twardo, obrzucając mężczyznę nieprzychylnym spojrzeniem, nawet nie siląc się na pozory szacunku dla bardziej doświadczonego człowieka. Bardziej doświadczony w końcu nie był, na szacunek też nie zasługiwał, udowadniając to swym zachowaniem.
Ratownik zamarł w pół kroku, zawahał się, wtem przypomniał sobie chyba, że strofuje go zwykły student, nie zaś ordynator oddziału kardiochirurgii.
— Nie widzę tu nikogo, kto miałby z tym problem.
— Ja mam z tym problem — odparł Bashar. — Ktoś inny może pójść po jedzenie, skoro nie jesteś w stanie zapanować nad własną fizjologią.
Mężczyzna posłał mu kpiący uśmiech.
— Nikogo dość ważnego, żeby mi czegokolwiek zakazywał — prychnął. — A teraz idę jeść, z drogi.
Bashar nawet się nie poruszył. Ratownik znów prychnął, wyminął go, zniknął w kłębiącym się tłumie odwiedzających. Do Bashara podeszła jedna ze studentek. Jej imię też nie miało zagościć w jego pamięci na dłużej.
— Co cię ugryzło? Tylko na chwilę poszedł.
— To był jedyny członek zespołu uprawniony do wykonywania bardziej inwazyjnych procedur ratujących życie. — Mężczyzna odwrócił się do niej, popatrzył tym swoim niepokojąco przenikliwym wzrokiem. — Jeśli wydarzy się coś naprawdę niebezpiecznego, będziemy mieli problem.
— Daj spokój — burknął student. — Nic nie będzie.
— Nie wiesz tego.
— A co się może stać? — Aspirujący lekarz wzruszył ramionami.
— Trudno to określić — Bashar znów odwrócił wzrok w stronę stoisk i ławicy ludzi — ale los ma to podłe upodobanie do uderzania wtedy, kiedy…
— Pomocy!
— …o, właśnie.
Głos dobiegł gdzieś z boku, utonął w gwarze, huczącej ze sceny muzyce i śmiechu ludzi. Lecz ucho lekarza bez problemu wychwyciło rozpaczliwy krzyk, wyczulone na ten charakterystyczny tembr głosu, na strach i panikę, gdy komuś działa się krzywda. Bashar odwrócił się.
Oto biegła ku nim kobieta, barwne sari rozwiewało się za nią, długi warkocz podrygiwał na ramieniu. Spojrzenie miała skupione, stanowcze, zogniskowane na osobie w charakterystycznym stroju, obiecującym pomoc medyczną, nic więcej się dla niej nie liczyło. Kobieta dopadła namiotu, ledwie się zatrzymała, dłonie zacisnęły się na koszulce Bashara.
— Szybko! Mój dziadek…!
I już pociągnęłaby go gdziekolwiek, lecz mężczyzna zaparł się, złapał ją za ramiona.
— Co mu się stało?
— Jeden z graczy uderzył go gilli… To taki drewniany…
— Wiem, co to jest — przerwał jej Bashar. — Objawy?
— Nie wiem, przewrócił się, charczy, nie może oddychać… — Znów pociągnęła go za koszulkę, Bashar znów się zaparł. — Panie doktorze, pan musi do dziadka…!
— Proszę się uspokoić, już do niego idę. — Odwrócił się do reszty zebranego w namiocie personelu. Sytuacja ich zaskoczyła, pielęgniarka nawet nie wstała ze składanego krzesełka. Bashar spojrzał na studentkę. — Idziesz ze mną. — Przeniósł wzrok na studenta. — Biegnij po ratownika. — Zwrócił się do pielęgniarki. — Pani niech tu zostanie, punkt nie może zostać pusty.
To powiedziawszy, sięgnął po jedną z mobilnych apteczek, w drugą rękę wziął składane nosze. Odezwał się do kobiety w sari.
— Proszę prowadzić.
Wnuczka lawirowała sprawnie w tłumie, od czasu do czasu oglądając się, czy pomoc na pewno za nią nadąża. Bashar zerknął, czy reszta drużyny wzięła się za przydzielone im zadania, a potem pognał za kobietą, dotarł w końcu do poszkodowanego.
Starszy bharatczyk o ogorzałej skórze i kompletnie siwych włosach, leżał koło wydzielonego pola do gilli danda, otoczony wianuszkiem przypadkowych osób. Jakiś dzieciak wypłakiwał się właśnie matce w ramionach, zapewne sprawca całego zdarzenia.
— Proszę się odsunąć — zaczął Bashar, nieznoszącym sprzeciwu głosem zmuszając gapiów do rozstąpienia się, zrobienia mu miejsca. Przyklęknął przy poszkodowanym.
Chwila moment, wnuczka przykleiła mu się do ramienia, popatrując z niepokojem na dziadka, a gapie wrócili, by pochylić się nad oddychającym ciężko mężczyzną. Bashar zmarszczył brwi, zwrócił się do kobiety w sari.
— Proszę odsunąć wszystkich i nie pozwolić im podejść. Pani dziadek potrzebuje spokoju, a ja – przestrzeni. Dobrze? Może to pani zrobić?
Wnuczka ochoczo pokiwała głową, zaraz zajęła się zadaniem, Bashar zaś dobył stetoskopu, skupił się na swoim pacjencie.
— To co teraz? — spytała studentka, przyklęknąwszy przy nim.
— Zacznij od założenia rękawiczek — odparł Bashar, jej też przydzielając zadanie, byle mu nie przeszkadzała.
Szybkie oględziny, mężczyzna wiedział, czego szuka, objawy potwierdziły diagnozę. Poszkodowany oddychał ciężko, skóra nie zapadała się wystarczająco między żebrami, mężczyzna ledwie wypluwał z siebie pojedyncze słowa, a wkrótce i na to nie starczyło siły. Wzrok rozmył się, ściskająca przód koszuli dłoń znieruchomiała, rozluźniła się, spłynęła z materiału. Bashar zdjął słuchawki.
— Odma — zawyrokował, sięgnął ku apteczce. — Muszę go odbarczyć.
Studentkę wcięło w połowie zakładania drugiej rękawiczki.
— Oszalałeś? Nam nie wolno! A jak przebijesz płuco?
— Jak tego nie zrobię, on się udusi. Już uciska serce.
— Odma nie postępuje tak szybko!
— Nie u młodych ludzi.
Bashar sięgnął do apteczki, rozsunął ją, otworzył na całą szerokość. Dłoń wprawnie znalazła właściwą igłę, długą i grubą, bezpiecznie zawiniętą w jałowy plastik.
— Poczekajmy na ratownika, on na pewno zaraz przyjdzie.
— Jak go twój kolega znajdzie, jak zachce mu się ruszyć i do nas dotrze.
— To będzie chwila!
— Mój pacjent nie ma chwili.
Bashar do reszty ściągnął koszulę z piersi mężczyzny, sprawnie przetarł skórę nasączonym środkiem odkażającym gazikiem, wymacał miejsce między żebrami…
— Bashar!
…i wbił igłę w ciało.
Rozległ się cichy syk, jak powietrze spuszczane powoli z materaca, mężczyzna odetchnął głębiej, spokojniej. Oczy popatrzyły przytomniej, siła zaczęła wracać do dłoni. Bashar popatrzył jeszcze chwilę na pacjenta, nim wyłowił z apteczki dziwnie wyglądający opatrunek z rurką, ostrożnie założył go na pierś mężczyzny, zabezpieczył wbitą igłę. Parę słów wymienionych z pacjentem, podziękowania od zatroskanej wnuczki, w międzyczasie rozkładanie noszy i wtem, tuż za plecami Bashara rozległy się pospieszne kroki.
— Odsunąć się!
Ratownik przypadł do poszkodowanego, potrącił Bashara, nawet się nie przejął. Przebiegł wzrokiem po ciele mężczyzny, zawiesił go na zabezpieczonej igle, zmarszczył brwi. I odwrócił się do „studenta”.
— Wam nie wolno jeszcze wykonywać takich procedur, trzeba było na mnie poczekać! — warknął gniewnie. — Co ja mam niby napisać w raporcie?
— Całą prawdę — odpowiedział Bashar, w najmniejszym stopniu nieporuszony jego słowami. — Ja nie mam sobie nic do zarzucenia. A ty?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz