Tristan przebudził się cały zlany zimnym potem.
Była za dziesięć trzecia.
Mężczyzna przetarł dłonią zmęczoną twarz, westchnął głęboko, sięgnął po zjeżdżający z nóg koc.
— To sen — mruknął do siebie, łapiąc głębszy oddech, kręcąc głową. — Tylko sen.
Poduszka spadła gdzieś pod szezlong, więc Tristan pochylił się, by po nią sięgnąć.
I wtedy to zobaczył.
Wpatrywała się w niego para jasnych, widmowych oczu, skupionych i pewnych, oceniających cel. Postawione uszy, wyszczerzone zęby, grube futro. Cichy warkot wypełnił pomieszczenie.
— Szarik, zostaw.
Tristan obrócił się, wzrok padł na kobietę – ubrana była w policyjny mundur, dobrze skrojony i świeżo wyprasowany, a jej odznaka lśniła dumnie na piersi, podobnie jak metal przy kaburze pistoletu.
— Nie — powiedział z niedowierzaniem Tristan.
— Ależ tak — odparła nieznajoma, obdarzając mężczyznę szerokim uśmiechem. — Czy mój poprzednik mnie nie zapowiedział? Nie kazał pozdrowić?
— Nigdzie nie idę!
— Ach, czyli zapowiedział i przekazał pozdrowienia. — Policjantka podeszła, jednym gestem ściągnęła z detektywa koc. Widmowy pies zbliżył się, zajął się poduszką.
— Wystarczy mi podróży, wystarczy mi już… wspomnień i rozgrzebywania przeszłości — warknął Tristan, spróbował odzyskać koc. Na próżno.
— To nie jest twą decyzją. — Kobieta popatrzyła na niego z politowaniem. — Jestem Duchem Obecnych Świąt i pokażę ci, jak ukształtowały je twoje decyzje.
— Mówiłem już, że nigdzie…
— Nie idziemy daleko, tylko parę dni wstecz.
To powiedziawszy, widmowa policjantka profesjonalnym chwytem złapała Tristana za ramię, jednym ruchem postawiła do pionu, a potem magia Yule zawirowała w powietrzu, kartki kalendarza przemknęły w tył, księżyc i słońce ruszyły w przeciwną stronę, lecz otoczenie pozostało to samo, niewiele się zmieniło.
Wnętrze agencji, za dnia wypełnionej rozmowami klientów, odgłosem kroków, gdy przemierzanie biura w tę i nazad pomagało myśleć, terkotem maszyny do pisania, wypełnionej światłem, ruchem i poszukiwaniem, teraz ułożyło się do głębokiego snu, gdy wszyscy pracownicy poszli już do domów.
— Prawie wszyscy — powiedział Duch Obecnych Świąt, podążając spojrzeniem w głąb ciemnego korytarza.
To był jeden z wielu dni, taki sam, jak wszystkie inne, gdy to jedno światło jeszcze się paliło, jeszcze ten jeden raport został do skończenia. Szarik przemknął przy stopach policjantki, tylko szara smuga mignęła na granicy widzenia, i zbliżył się do ostatnich, przeszklonych drzwi. Zza mlecznego szkła nieśmiało wyzierał delikatny blask.
— To nie jest tak, że zawsze kazałem mu siedzieć do nocy — burknął stojący obok Tristan, krzyżując ramiona na piersi.
— Ale często powtarzałeś, że nie wyjdzie aż nie skończy.
— Gdyby był inteligentniejszy, wychodziłby o czasie, tak, jak ja.
Policjantka obdarzyła Tristana długim spojrzeniem, nie odpowiedziała. W końcu westchnęła, widząc, jak Szarik kręci się pod drzwiami gabinetu samotnego pracownika.
— Chodź. Zobaczymy, jak mu idzie.
Podeszli, przeniknęli przez drzwi.
Mężczyzna siedział zgarbiony nad biurkiem, przekrwione oczy błądziły po wypełnionej kolumnami cyfr kartce, brwi marszczyły się, a trzymany w dłoni ołówek szybkimi, niemal gwałtownymi ruchami spisywał jakieś dane. Jeszcze ostatnie parę cyferek, nazwisko zakreślone na czerwono i młody detektyw odetchnął, odchylił się na krześle. A potem zerknął na wiszący na ścianie zegar.
— Niech to — mruknął, wstając, zbierając w pośpiechu swoje rzeczy. — Może jeszcze zdążę…
Duch Obecnych Świąt popatrzył na Tristana.
— Wiesz, że mieszka na obrzeżach. Jego ostatni autobus odjeżdża za… — zamyśliła się — …siedem minut. A musi jeszcze zamknąć biuro. Znowu.
— To niech się streszcza, powinien mieć w tym wprawę — odparł Tristan, błądząc wzrokiem wszędzie, tylko nie tam, gdzie jego pracownik uwijał się z kluczami.
— Ma do czego się spieszyć — kontynuowała policjantka. — W końcu rodzina na niego czeka. — Kobieta uśmiechnęła się, położyła silną dłoń na ramieniu detektywa, ścisnęła. — Dobrze, że dziś Yule i chociaż tego dnia będzie w domu o czasie. Chodź, złożymy im wizytę.
Tristan próbował zaprzeć się nogami, nie dać znowu porwać w nieznane, lecz próżne były jego starania. Ściany nie stanowiły bariery dla ducha, nie stanowiła jej też odległość ani pogoda, bo oto Duch uniósł się wraz z Tristanem, błyskawicznie zostawiając za sobą budynek biura, by pomknąć wprost w nocną ciemność i zacinający śnieg. Panorama Stellaire rozciągnęła się pod ich stopami, ozdobne kamienice przypominały rozświetlone, filigranowe dzieła sztuki, a te pojedyncze autobusy i samochody, brnące przez rosnące zaspy, zdawały się takie drobne, niczym dziecięce zabawki.
— Ładny widok — skomentowała policjantka, potrząsnęła lekko lewitującym u jej boku Tristanem. — Jak się go ogląda przez okno.
— Zima jak zima — odburknął detektyw, prawie niewzruszony.
— To magiczny czas, Tristanie, ważny dla innych. Kiedyś to wiedziałeś.
Szarik szczeknął nagląco, widmowy pies przeciął powietrze tuż przy nogach Tristana. Detektyw robił, co mógł, by go zignorować. Policjantka pokręciła głową.
— Mam ci wiele do pokazania, a ta noc, choć tak długa, może nam nie starczyć.
— Ja nic nie muszę…
Reszta wypowiedzi utonęła w gwiździe wiatru, w tańcu płatków śniegu i wśród chmur, gdy magia Yule zapłonęła pogodnym blaskiem, rzuciła ich daleko od samego serca miasta, do tej biedniejszej dzielnicy, gdzie nie było komu odgarnąć padającego śniegu, gdzie próżno było szukać gazowych latarni, a tynk odłaził ze ścian, ukazując przestarzały kamień. Lecz nawet tutaj czuć było ducha świąt, bo choć ludzie nie mieli wiele, to na drzwiach widniały pyszniące się zielenią wieńce, co prawda obwiązane sznurkiem, nie wstążeczką, ale tworzone z radością i miłością.
Duch Obecnych Świąt zaciągnął Tristana do jednego z okien, dłoń przetarła zaszronioną szybę.
— To tutaj. Sam popatrz.
— Codziennie widzę tę gębę i codziennie słucham o tej jego żonie. Nie muszę…
Szarik szczeknął, naparł swym widmowym łbem na nogę Tristana, popychając w stronę okna.
— No już dobrze, dobrze…
Detektyw spojrzał do środka.
Stół na krzywych nogach dominował główną izbę, wokół zaś ustawiono krzesła, każde inne, czekające na to, aż rodzina zasiądzie do wieczerzy. Choinka stała gdzieś z boku, niewielka i lekko przekrzywiona, ze wszystkimi ozdobami dekorującymi front, zbyt nielicznymi, by cokolwiek można było powiesić z tyłu. W drugim kącie stał piecyk, stary i przechodzony, który lata swej świetności miał już dawno za sobą, i pewnie dymił trochę, oszczędnie karmiony resztkami taniego drewna, a nie węglem. Wtem ruch od strony korytarza przyciągnął uwagę.
Młoda kobieta weszła do pokoju, niosąc osłoniętą pokrywką brytfankę. Ustawiła ją na desce, na środku stołu, ostatni raz poprawiła jeszcze nakrochmalone serwetki. Zaraz za nią w pokoju pojawił się Tobias, odświętnie ubrany w starannie wyprasowaną koszulę, niosący mały koszyczek z pokrojonym już chlebem. Zaraz za nim do pokoju wturlała się garstka niosących sztućce brzdąców, momentalnie zakręciła się wokół stołu, rozkładając noże i widelce przy talerzach, poprawiając jeszcze jakieś rzeczy, do wtóru śmiechu ich rodziców.
— Już, koniec zabawy — Aria gestem zagarnęła dzieci. — Siadajcie do stołu.
Śmiechy trwały w najlepsze, Tobias odsunął krzesło dla jednego z chłopców, pomógł mu wdrapać się na siedzisku. Blady był ten dzieciak, zakasłał cicho, kryjąc usta dłonią. To zatroskane spojrzenie wymienione między rodzicami umknęłoby każdemu, tylko nie detektywowi.
A potem Aria odkryła pokrywkę, buchnęło ciepło i aromat, a w brytfance ukazała się potrawa. Drobne kąski ryby pływały wśród mnóstwa warzyw, niknąc trochę pod marchewką, ziemniakami i cebulą, próbując nasycić posiłek czymś treściwszym, lecz jak treściwa mogła być ta mała, tania ryba? Mimo to dzieciakom aż zaświeciły się oczy, zaraz sięgnęły po sztućce, nogi wesoło dyndały pod stołem, gdy matka nakładała każdemu przydziałową porcję. Blady chłopiec znów zakasłał, siostrzyczka podała mu kromkę chleba.
— A ty nie jesz, mamo? — spytała, widząc, że talerz rodzicielki pozostaje pusty.
— Ja już wcześniej zjadłam — skłamała gładko Aria.
Tobias pokręcił głową.
— Chodź, zjedz chociaż dla towarzystwa — powiedział, wydzielając jej część ze swojej małej porcji.
— Ty też już wcześniej jadłeś, tato? — zdziwił się blady chłopczyk, popatrując na jego talerz, i zakasłał.
Tristan poruszył się niespokojnie przy oknie.
— On długo tak kaszle?
— Od zeszłego Yule coraz więcej — odparła policjantka.
Detektyw burknął coś pod nosem, wrócił do obserwowania pomieszczenia.
— Tak, już jadłem — skłamał synowi Tobias.
— U pana Fragaracha?
— Tak. Pan Fragarach to…
Tristan spiął się w sobie, skrzywił.
— To teraz sobie o mnie posłuchamy…
— …bardzo dobry człowiek — dokończył Tobias. — Dba o mnie i o nas. Wiele się przy nim nauczyłem.
Duch Obecnych Świąt pozwolił sobie zerknąć na stojącego przy oknie Tristana, dostrzegając, jak jego dłonie głębiej zapadają się w okrywający parapet śnieg, jak ten topi się, choć przecież wcale ich tu tak naprawdę nie było.
— I razem łapiecie strasznych przestępców! — wykrzyknęła córka, uśmiechając się szeroko, między kolejnymi kęsami marchewki.
— Jak będę duży, to też będę łapał strasznych przestępców — powiedział blady chłopiec. I znów zakasłał.
— On nigdy nie będzie duży — odezwała się nagle policjantka, jej głos przybrał inne, ciemniejsze zabarwienie. — Nie zdąży.
— Co? — Tristan odwrócił się do niej, zmarszczył brwi. — Z czym nie zdąży?
— Z dorastaniem. Bo za rok już go tu nie będzie. — Duch przeniósł spojrzenie na detektywa. — Zostawmy ich, niech korzystają ze wspólnego szczęścia. Póki jeszcze mają czas.
— Ale…!
Ciężka dłoń policjantki spoczęła znów na ramieniu detektywa, Szarik szczeknął, magia Yule zadziałała, a świat zwinął się w barwną karuzelę. Zapachniało gałązkami, zaświeciło lampkami, brudny bruk umknął spod widmowych stóp, zastąpiony skostniałą zimnem ziemią, zapachem bezruchu i starego kamienia.
W tej nagłej ciszy na detektywa czekał już jego nowy przewodnik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz