Tristan przebudził się cały zlany zimnym potem.
Nie, wcale nie. Tym razem nie poczuł pod plecami twardego szezlongu, jedynie próbujący powalić go wicher, przeraźliwie chłodny i kąsający ciało niczym wygłodniały, zimowy ogar.
Coś było nie tak.
Detektyw wytrzeszczył oczy, lecz przed sobą ujrzał jedynie bezkresne ciemności, zamykające się wokół niego i tego skrawka zmarźniętej ziemi okrytej grubą warstwą śniegu. Wiatry wył potępieńczo, przypominał bardziej zawodzenie okrutnie skatowanych dusz, pragnących uśmierzyć część swego cierpienia poprzez prześladowanie tych wciąż żywych i pożeranie ich radości. Pogodne śnieżynki, które towarzyszyły mu podczas lotu z Duchem Obecnych Świąt, zmieniły się w igły szyjące nieprzerwanie z nieba, cięły blade policzki, kłuły nieosłonięty kark. Tristan drżał niekontrolowanie, jego zęby obijały się o siebie w nierównym odgłosie wyziębienia. Miał wrażenie, że zaraz mięso odpadnie mu samo od podrygujących kości, a ich niepokojący klekot wypełni martwe powietrze.
— Duchu?! — zawołał, lecz ledwo słyszał swój ochrypły głos w dojmującej zawierusze. — Gdzieżeś jest, Duchu?! — Tristan zakasłał, wpił mocniej zdrętwiałe palce w ramiona, chcąc ogrzać się choćby krztę, postawić temu zimnu. Sam jednak nie potrafił dostarczyć sobie ciepła. — Czemu przywiodłaś mnie w to…
Obrócił się. Za nim czekała śmierć.
Wrzasnął mimowolnie, znalazłszy się oko w oko z żywym koszmarem. Przewalił się, po łokcie wpadł w śnieg, ten zacisnął się wokół jego rąk jak metalowe kajdany. Do krwi wgryzając się we własne wargi, Tristan uniósł wzrok, całą siłą woli powstrzymując się przed nieporadnym cofnięciem się po ziemi przed zmorą.
Potwór wpatrywał się w niego drapieżnie, z nutą zaintrygowania, która puściła niepokojący dreszcz po plecach detektywa. Bezkształtna masa, niedająca się zupełnie pojąć ludzkimi zmysłami, przyprawiała go o ból głowy. Czarne wicie wirowały na wietrze, zwijały się i znów rozplątywały, zaś między nimi tkwiły te paskudne, płonące bladym ogniem oczy z rozszerzającymi i zwężającymi się źrenicami niezależnie od ruchów reszty ciała. Nie dotykał sobą ziemi, w śniegu zostawiał jedynie ślady zwisających z niego łańcuchów okrytych siwym mrozem. Pachniał zgubą.
Tristan przełknął głośno ślinę. Przypomniał sobie słowa Ducha Świąt.
— Jesteś… — wydusił z siebie w końcu — Duchem Przyszłych Świąt? — Istota bez słowa zbliżyła się, detektyw spiął się wyraźnie. — Co ty chcesz mi pokazać?
Duch otworzył swą paszczę – mężczyzna aż do tego momentu nie zdawał sobie sprawy, że koszmar takową posiada – najeżoną oblepionymi czarną mazią kłami, zarechotał złowieszczo, wyciągnął z lewicy i prawicy wicie. Mrok złożył się w parę łapsk, potwór ruszył na Tristana, nie przestając wydawać z siebie mrożących krew w żyłach odgłosów. Pochwycił za barki detektywa, bezbronnego wobec wytyczonych mu kolei losu, i porwał w ciemność.
Przygotował się na najgorsze, zaciskając powieki, trzymając dłonie zwinięte w drżące pięści, lecz już zaraz poczuł, że wichura ustała, a zimno lekko drażniło stawy. Gwar miasta i ogólnie poruszenie wśród spieszących przechodniów zwiastował, że właśnie zaczął się poniedziałek. Wraz z leniwie objawiającym się świtem, latarnik uliczny gasił po kolei gazowe latarnie. Tristan zamrugał, spojrzał na ulicę, na której klęczał, mokrą od topniejącego śniegu, spojrzał też wokół siebie. Doskonale znał tę okolicę – Orchid Lane, to tutaj mieściło się jego biuro. Dostrzegał jednak pewne zmiany. Ten budynek z naprzeciwka wreszcie wyremontowali, zegarmistrz otworzył się w niewielkim lokalu, co tyle lat stał pusty, jakaś nowa rodzina wchodziła do kamienicy…
A na drzwiach jego agencji wisiało ogłoszenie.
„Na sprzedaż”.
— Nie — szepnął niedowierzająco, doskonale pamiętając stan agencji, gdy kupował za bezcen rozpadające się meble i obdrapane ściany. Włożył całą swą energię w odbudowę i stworzenie z tego przybytku szanownego miejsca pracy znanego detektywa.
Wychodzące na ulicę okna brudne były od resztek rozgniecionych pomidorów.
Przed drzwiami stały dwie osoby, Tristan z lekkim trudem je rozpoznał. Mężczyźni odwróceni byli do niego plecami, ale ten niższy i chudszy to z pewnością był Tobias Anderson, w jego rzadkie, brązowe włosy wkradły się pasma siwizny. Drugi z jegomościów musiał być jego kolegą, raz jeden zawitał on do agencji. Detektyw coś kojarzył, że próbował przekonywać Andersona to wyjechania na obrzeża i zatrudnienia się w kopalni razem z nim. Nie pamiętał za to, o co się z nim pokłócił, pewnie o nic szczególnego i Tristan nawarczał na niego tylko i wyłącznie po to, by pozbyć się gościa z lokalu.
Kolega Andersona zacharczał, splunął gęstą flegmą na stopnie.
— Stary łajdak wreszcie wyzionął ducha — burknął.
— Nie mów tak o zmarłym — mruknął niewyraźnie Tobias, błyskawicznie skulił się pod ciężkim spojrzeniem drugiego mężczyzny.
— A co, szkoda ci go? — rzucił ostro, nie mogąc uwierzyć, że po wszystkich krzywdach wyrządzonych mu przez zgorzkniałego Fragaracha, Tobias nadal próbował go bronić. — Będziesz tęsknić po tym skąpcu? Przyniesiesz mu na grób kwiatki, bo może powiesz mi, że zasłużył on na czyjąś dobroć? — Górnik szarpnął głową, machnął ręką na drzwi agencji. — Tfu, niech go piekło pochłonie! Niech go diabły zadźgają!
Tristan klęczał dalej, przyglądając się dziedzictwu, które po sobie zostawił – agencji detektywistycznej z oplutymi schodami i kurzem rosnącym na aktach nierozwiązanych spraw, nazwisku budzącym nienawiść w sercach przechodniów. Czuł coś gorszego od rozpaczy, bo rozpacz mogła z czasem zelżeć, zamienić się w bliznę, zaś to zimne uczucie, pokłosie lat samotności smakującej goryczą, groziło wiecznością zaciskania się boleśnie na jego szyi.
— To nie może być prawda — powiedział półgłosem.
Wtem uwagę detektywa przyciągnęło parskanie konia i świst bata woźnicy. Obejrzał się w prawo, wprost na pędzącą szaleńczo na niego dorożkę. Nie miał czasu, żeby odskoczyć czy choćby krzyknąć, wpadł pod kopyta, zarył twarzą w ziemię, przeturlał się po ulicy.
I turlał się tak bezwładnie, aż straszliwy ziąb nie powrócił, a płaszcz jego do reszty nie okrył się śniegiem. Detektyw zaległ bez ruchu, stękając przez ból rozrywający mu wszystkie stawy w nogach, przez niewytłumaczalny ciężar spoczywający na barkach i plecach. Oddychał ustami, bo nos miał cały zatkany, czuł to nawet w gardle i ustach, jakby ktoś wypchał go ziemią. Nawet wokół roztaczał się ziemisty zapach, zatęchły, zgniły. Tristan poruszył niemrawo palcami.
Szpony wpiły się w jego głowę, szarpnęły w górę za włosy, brutalnie zmuszając do wstania, spojrzenia przed siebie.
W ziemi tkwił nierówno wbity nagrobek. Sam jeden na niewielkim wzgórzu stanowiącym wręcz prywatnym cmentarz, z dala od innych nieboszczyków, tak jak za życia to było. Pękający kamień obrósł mchem, grubą warstwę rozkładających się, jesiennych liści nie zdołał nawet zupełnie przykryć śnieg. W porównaniu do innych mogił ta wyglądała na bezimienną, zapomnianą, gdy nikt nie poczuwał się do roli zajęcia się miejscem pochówku, postawienia jednego malutkiego znicza. Nie była jednak ona niepodpisana, litery przeciwstawiały się upływowi czasu z upartością godną właściciela miana.
Tristan Fragarach. Dwie daty. Nic więcej.
Zimne uczucie powróciło.
— Czego chcesz ode mnie?! — wykrzyczał, spoglądając na monstrum wiszące teraz za grobem. Duch pociągnął za jeden ze swoich łańcuchów, a na jego końcu pojawiło się stare, prawie tak duże jak nagrobek i okrągłe lustro. Z ramy schodziło złocenie, taflę pokrywał brud i kurz, lecz Tristan doskonale widział w nim swe odbicie, gdy Duch postawił je przed nim.
Starzec o pustych oczach i zaciśniętych ustach ruszał głową tak samo jak on, chudą dłonią dotknął białej szczeciny razem z detektywem dotykającym tej swojej drapiącej i wciąż ciemnej. Tristan aż za dobrze wiedział, na co patrzył.
Część jego, która przejęła nad nim kontrolę po tamtym wypadku. Zła na cały świat, skostniała, okrutna, przekonana, że w oziębłym środku nie zostało już nic więcej dla ludzi poza ostrymi warknięciami i suchymi poleceniami. Wiecznie obrażona, zastanawiająca się, czy to bardziej siebie, czy innych nienawidzi. Część, której Izold by nie rozpoznał.
Kusiło go bardziej, niż był gotów przyznać, wybranie tej drogi prowadzącej do smutnego końca. Zatracenia do reszty siebie na rzecz zemsty i pogardy.
Przeszłość stanęła mu przed oczami. Roześmiany Izold na wigilii na posterunku. On sam, szczęśliwy. A potem teraźniejszość i przyszłość, obie rozłupujące przy pomocy dawno zapomnianych uczuć lód, którym okryło się serce. To wcale nie musiało tak wyglądać.
Detektyw popatrzył na Ducha, coś zabłysło żywiej w jego obojętnym spojrzeniu.
— Ty chciałbyś mej zguby i cierpienia, czyż nie? — zapytał sucho, i choć słowa ginęły w wyciu wiatru, ohydny uśmiech potwora znaczył, że ten dobrze go słyszał. — Chciałbyś doczekać tego dnia, gdy zjawisz się przy mym łożu śmierci i zarechoczesz, łańcuchem wyduszając ze mnie ostatnie tchnienie? Myślisz, że nie mam odwagi przeciwstawić się tobie?
Milczenie Ducha było wystarczająco wymowne.
Tristan zamachnął się pięścią na lustro.
— Nie boję się ciebie, nie boję się twoich gróźb! — krzyknął. Ręka zamarła na bardzo krótki moment w powietrzu. I zaraz opadła, łamiąc taflę zwierciadła w drobne fragmenty. Tristan zaczął spadać, a w ogarniającej go ciemności pozostała jedna myśl.
Boję się zmiany.
Lot przez nicość mógł równie dobrze trwać kilka sekund, jak i długie lata. Mrok cofnął się jednak w końcu, a dłonie oparły się na znajomej desce w podłodze, tej charakterystycznie skrzypiącej, but natrafił na nogę szezlongu. Urywane oddechy szarpały piersią, lecz zanim zdążyły one wykończyć do reszty mężczyznę, trochę chłodny, psi język zaczął lizać go po policzku, zaskakująco dobrze zwracając Tristanowi jego kontakt z rzeczywistością.
Dłoń uniosła się słabo, poklepała widmowy łeb. Pies zaszczekał, cofnął się, a detektyw ciężko usiadł na podłodze, opierając ręce na przygiętych kolanach. Przy skromnym piecyku, w bogatym fotelu obitym zielonym aksamitem, którego kupna Tristan sobie zdecydowanie nie przypominał, siedział nie kto inny, a ulizany prowodyr tego całego zamieszania. O oparcie opierała się biodrem policjantka, drapiąc za uchem swojego psa.
— Wnioskuję, że noc odcisnęła na panu swe piętno, panie Fragarach — odrzekł słodko dżentelmen.
Gdyby duchy mogły ponownie umrzeć, z pewnością ten pachnący tytoniem i ciepłem pajac padłby w tym momencie pod spojrzeniem detektywa. Blondyn uśmiechnął się miło.
— Zrobiliśmy, co w naszej mocy, by ostrzec pana przed ścieżką, którą obecnie pan kroczy. Reszta pozostaje w pańskich rękach.
Ogień w niewielkim piecyku buchnął, Tristan bezwiednie zmrużył oczy przed żarem. Gdy rozejrzał się ponownie po pomieszczeniu, poza nim nikogo już w nim nie było.
Tobias Anderson zatrzymał się przed drzwiami agencji, mrugając wielokrotnie, jakby tylko czekał, aż papierowe śnieżynki wywieszone w oknach lokalu rozpłynął się jak miraż, ale ozdoby trwały na swoim miejscu. Niepewny, cóż to może znaczyć, nacisnął klamkę, zajrzał do środka. I zachłysnął się powietrzem słodkim od zapachu grzanego wina.
— Tobias? — burknął Tristan. — Co ty tutaj robisz?
Starszy detektyw stał po drugiej stronie dużego pokoju, w którym swój kącik pracowy miał Tobias. Przystrajał właśnie niewielkie, iglaste drzewko, a świeżo kupione bombki odbijały światło podrygującego w piecyku ognia. Przy fotelu – Tobiasowi wydawało się, że jeszcze wczoraj go tu nie było – znajdował się niewielki stolik, a na nim kufel wypełniony winem, kawałkami pomarańczy i goździkami.
— Panie Fragarach… — zająknął się mężczyzna, nie mogąc pojąć absurdu sytuacji. — Wiem, że dał mi pan dzień wolny, ale…
— No właśnie — mruknął Tristan, wieszając złotego wróbelka na jednej z wyższych gałązek. — Otwarcie kwestionujesz moje polecenia? — Odpowiedź nie padła, detektyw spojrzał przez ramię, zmarszczył brwi. — Nie stójże jak ten kołek w drzwiach! Przeziębisz się zaraz.
Tobias zatrzasnął posłusznie drzwi, zacisnął palce na starym cylindrze, dawnym prezencie od żony.
— Panie Fragarach, ja chyba…
Pracownik zamilknął, widząc, jak szybkim krokiem szef zmierza w jego stronę, próbując nie przekląć głośno bólu w niesprawnych do końca nogach. Wyciągnął z kieszeni spodni kawałek papieru, podał go Tobiasowi.
— Masz. Tutaj jest kwitek na pieczeń wołową u masarza na drugim końcu ulicy, wiesz, którego. Powinna być już gotowa. — Pogrzebał tym razem w drugiej kieszeni, plik banknotów obwiązanych starannie cienkim sznurkiem znalazł się w dłoni. — A to premia świąteczna. Jeśli nie starczy na coś dla dzieci, masz mi o tym powiedzieć.
Anderson wpatrywał się oniemiały w oba podarki. Tristan musiał wepchnąć mu je w dłonie.
— Ale przecież pan mówił, że święta nie mają wpływu na pensję…
— Wiem, co mówiłem — rzekł cierpko detektyw. Odetchnął jednak głębiej, zmienił nieco ton na łagodniejszy, prawie przepraszający. — I odwołuję te słowa. — Skrzywił się, gdy Tobias nie przestawał patrzeć na niego z szeroko otwartymi ustami. — Much ci do tej gęby naleci, jak zaraz jej nie zamkniesz. Wynocha z biura!
Musiał odprowadzić mężczyznę tę kilka kroków do wyjścia, bo ten nie zdawał się gotowy do wykonania żadnego ruchu. W końcu jednak Tobias znalazł się na ulicy, a nim Tristan zamknął za sobą drzwi, złowił wzrokiem znajomą postać na chodniku. Policjantka skinęła mu oszczędnie głową, siedzący przy niej pies zaszczekał. Strasznie dymiący samochód przejechał ulicą, ich zaś już po tym nie było. Detektyw cofnął się do środka, opuścił ramiona…
— Podoba mi się, co pan zrobił z tym miejscem, pozazdrościć poczucia estetyk. Zaprawdę, panie Fragarach, w życiu bym się tego nie spodziewał po panu.
…i momentalnie wzdrygnął, słysząc ten irytujący głos. Duch Świąt tym razem nie silił się nawet na wejście od frontu, zwyczajnie zjawił się w pokoju, popatrując na dopiero co wywieszone ozdoby.
— Zawrzyj gębę — burknął Tristan.
— Rozkoszny jak zawsze.
Blondyn kosztował właśnie jego grzanego wina, zamruczał z zadowoleniem.
— Ach, cóż to była za noc! — zawołał, wymachując laską ozdobioną na samej górze srebrną podobizną jakiegoś ptaka. — Już dawno się tak nie bawiłem. — Posłał detektywowi szeroki uśmiech. — No ale – wszystko co dobre, szybko się kończy. Moje uszanowanie, panie Fragarach.
Uchylił przed mężczyzną cylindra, po czym pomaszerował prosto do drzwi, zostawiając za sobą zapach jemioły i ciepła. Tristan zacisnął dłonie w pięści.
— Chwila — rzucił.
Drobne obcasy wypolerowanych butów zamarły.
— Jest jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym zrobić w te święta.
Ten młody skrzypek, zawsze przeganiany przez pana Fragaracha, tym razem cieszył się spokojem i popularnością na Orchid Lane, wygrywając zimowe, melancholijne utwory. Muzyka prześlizgała się pod drzwiami do wnętrza agencji, pozwalała chętnym ruszyć tanecznym krokiem do jej rytmu. Powoli, trzymając spojrzenie uniesione, by trafić nim w oczy Ducha, Tristan obrócił się, stanął prosto i wyciągnął do mężczyzny dłoń. Prawie w ogóle nie drżała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz