27 grudnia 2024

Od Arthura – Yule
To jedno jest ważne, że ręka ta była hojna, innym pomocna... (I) [AU]

Agencja detektywistyczna mieszcząca się na rogu Orchid Lane cieszyła się opinią najlepszej w całej stolicy, przyciągając codziennie rzeszę klientów, gotowych powierzyć swoje sprawy szefowi całego biznesu — Tristanowi Fragarachowi. Sam pan Fragarach miał silnie zaciśniętą rękę, gdy przychodziło do prowadzenia wszelkiego rodzaju śledztw. Chwytała ona, ściskała, dusiła, ze skóry obdzierała swoją ofiarę i nie wypuszczała jej, aż do rozwiązania zagadki. Był to jednym słowem zamknięty w sobie, milczący i samotny człowiek.
Szczelnie zapieczętowane w jego wnętrzu zimno mroziło mu serce, czyniło jego chód sztywnym, a głos otulało w gniewny i ostry ton. Jego osobie ustawicznie towarzyszyła lodowata temperatura, którą zamrażał swe biuro podczas upału i nie podwyższał jej ani o jeden stopień nawet podczas wigilii Yule. Żadne ciepło nie było w stanie ogrzać tego mężczyzny, żaden mróz więcej oziębić. Nie było wiatru bardziej niż on gryzącego, nie było śniegu padającego z większą wytrwałością ani też siekącego deszczu mniej dostępnego błaganiom i prośbom.
Ludzie, gdy nie mieli do niego interesu, raczej schodzili mu z drogi. Żaden żebrak nie prosił go o jałmużnę, dzieci nie pytały o godzinę, dorośli nie pytali o drogę. Kolędnicy milkli na jego widok, a zwierzęta omijały go szerokim łukiem, obserwując uważnie jego powolne utykanie. Nie przeszkadzało mu to, to był jego wybór, jego własna wytyczona dawno temu droga, cel, by iść przez życie samotnie i odpychać od siebie wszelką ludzką sympatię.
Pewnego dnia — było to w wigilię Yule — Tristan siedział przy swym biurku, lekko zgarbiony nad aktami najnowszej sprawy, która od tygodni nie dawała mu spokoju. Czuł, że on i jego partner są boleśnie bliscy pierwszego znaczącego przełomu, jednak jednocześnie nie mógł się pozbyć uczucia, że coś mu umyka.
Zegar na ścianie wybił trzecią. Na zewnątrz było już zupełnie ciemno. Ludzie, przemierzając mroźne i wietrzne ulice, chuchali w dłonie, śpiesząc do najbliższego schronienia przed przenikliwym chłodem. Świece płonęły w oknach biur po drugiej stronie drogi, jednak widać było, że pracownicy powoli kończyli pracę i zbierali się do domów, gdzie czekały na nich rodziny ze świąteczną kolacją.
Pan Fragarach spojrzał na swojego partnera, na którego miał doskonały widok przez otwarte drzwi od swojego pokoju. Tobias Anderson był poczciwym młodym mężczyzną, dobrym mężem i ojcem, ale przeciętnym detektywem. Krzątał się nerwowo po izbie, zerkając co chwilę w stronę starego i głośno tykającego zegara, irytując przy tym swego przełożonego.
— Anderson! Nie masz nic do roboty? — zagrzmiał Tristan zza wielkiego drewnianego biurka.
Zaskoczony Tobias potknął się i zerknął w stronę naburmuszonego detektywa. Uśmiechnął się krzywo, pocierając dłonią kark — coś, co często robił, gdy się stresował.
— Przepraszam, panie Fragarach… tak naprawdę chciałem pana o coś zapytać, ale nie wiedziałem, jak zacząć…
— …właśnie zacząłeś, więc wypluj to z siebie i wracaj do pracy. Mamy wiele poszlak do przejrzenia i nie możemy tracić czasu na twoje bzdury.
— Co do pracy…
— Anderson. Do rzeczy nim stracę cierpliwość.
— Czy moglibyśmy wyjątkowo zakończyć dzisiejszą pracę wcześniej? W końcu mamy Yule! Aria i dzieciaki czekają na mnie w domu…
— …żartujesz sobie? — Tristan zmarszczył brwi, spoglądając na niego gniewnym i mrożącym krew w żyłach wzrokiem. — Chcesz odpuścić, kiedy jesteśmy tak blisko rozwiązania sprawy?! — Uderzył pięścią o blat.
Młodszy wzdrygnął się na hałas.
— Ja rozumiem… jednak wciąż wychodzą na jaw nowe informacje i tak naprawdę jednego dnia jesteśmy blisko, a drugiego błądzimy na oślep, starając się pozbierać wszystko w logiczną całość… — Starszy detektyw wywrócił oczami, a Tobias w odpowiedzi załamał ręce. — Proszę, panie Fragarach… obiecałem rodzinie…
— …trzeba było nie składać obietnic bez pokrycia!
— Proszę… chociaż w ten jeden dzień w roku.
Detektyw zgrzytnął zębami, zastanowił się i po chwili niechętnie podniósł się z krzesła, aby stanąć przed partnerem.
— Nie rozumiem, co widzicie w tych całych świętach. Zwykłe głupstwo i strata cennego czasu, ale niech ci będzie. — Oczy Andersona zabłyszczały z nadzieją. — Jednak nie myśl sobie, że tak łatwo ci odpuszczę. Potrącę ci z pensji, jeśli przez ciebie i twoją “niedyspozycyjność” ucierpi nasza sprawa. — Młodszy zgodził się ochoczo z warunkami i od razu zaczął chaotycznie latać po lokalu, zbierając swoje rzeczy. — I jak sądzę, życzysz też sobie być wolnym przez cały jutrzejszy dzień?
Mężczyzna zatrzymał się z cylindrem w dłoni.
— Jeśli pan uważa to za właściwe... — szepnął nieśmiało.
— Wcale nie uważam tego za właściwe, ale mniejsza z tym. Wynoś się, nim zmienię zdanie.
Tobias uśmiechnął się promiennie. Założył kapelusz i owinął się dziurawym szalem.
— Dziękuję, panie Fragarach! Wesołych świąt! — zawołał wesoło i już go nie było. Pognał przez ulice zasypane śniegiem, a jego radość udzielała się mijającym go przechodniom.
— Wesołych świąt… dobre sobie… jaki w tym wszystkim powód do bycia wesołym? — Tristan prychnął pod nosem.
Odprowadził współpracownika wzrokiem, wyglądając ponuro przez okno. Westchnął ciężko i pokręcił ze zrezygnowaniem głową, po czym powoli, podpierając się co kilka kroków o ściany, wrócił na swoje miejsce, gdzie wciąż czekała na niego nierozwiązana zagadka, za którą kryło się zaginięcie młodej kobiety.
Jako były policjant, doskonale zdawał sobie sprawę, że szanse na odnalezienie poszukiwanej żywej były znikome, a wręcz bliskie zeru. Nie ukrywał tego przed jej rodziną, wprost przedstawiając im brutalną rzeczywistość. Mimo to, bliscy kobiety nie ustępowali w swoich błaganiach, wierząc, że jeśli sprawą zajmie się najlepszy detektyw w mieście, to los może się jeszcze odmienić. Koniec końców zgodził się przyjąć zlecenie, ale tylko po to, aby sprawiedliwości stała się zadość.
Rozsiadł się na starym, niewygodnym krześle i ponownie pogrążył się w pracy, całkowicie tracąc rachubę czasu, aż do wybicia przez zegar szóstej godziny. Wtedy, tak jak każdego dnia, dźwignął się na zdrętwiałe od długiego siedzenia nogi i powłóczył się do głównych drzwi. Zapowiadało się na kolejną bezsenną noc spędzoną w samotności w zimnym biurze. Już sięgał do klucza wsadzonego w zamek, gdy nagle zauważył przez przeszklenie pojawienie się wystrojonego jegomościa.
Co do cholery, przeszło Tristanowi przez myśl, gdy uchylał drzwi w celu odgonienia przybysza, który cały wyszczerzony czekał grzecznie na schodkach, prowadzących do wnętrza agencji.
— Pan Fragarach, zgadza się? — przywitał się od razu nieznajomy, wyciągając ku niemu dłoń, od której wydawać się mogło, że biło nadnaturalne ciepło. Ciepło, które kusiło, ale jednocześnie przerażało i odtrącało detektywa, który lustrował go chłodnym wzrokiem, nie siląc się nawet na proste uściśnięcie ręki. Śnieg osiadał na wszystkim wokół — na framudze drzwi, schodkach, poręczy — ale nie na nieznajomym, którego widocznie drogi surdut pozostawał suchy, idealnie czysty, a cylinder lśnił, jakby dosłownie chwilę temu został wypolerowany.
— Zgadza się, czego pan tu szuka? — zapytał, ignorując dziwny niepokój zbierający się we wnętrznościach.
— Chciałbym pomówić z panem o czymś niezwykle ważnym.
— Właśnie zamykam, proszę przyjść jutro rano.
Tajemniczy gość zdziwił się, jakby nie spodziewając się odmowy. Coś błysnęło w jego zielonych oczach. Stanął schodek wyżej.
— Ale to bardzo ważne! Musi mnie pan wysłuchać! Jutro może być już za późno!
— Nic nie muszę i wcale mnie to nie obchodzi! — Tristan już miał zamiar bezceremonialnie zatrzasnąć drzwi przed samym nosem natrętnego mężczyzny, gdy ten nagle wsunął stopę w szczelinę, powstrzymując je przed domknięciem. Drewno zaprotestowało cichym jękiem, a spojrzenie intruza stało się jeszcze bardziej zdecydowane.
— To, co mam do powiedzenia może zmienić wszystko… całe pańskie życie…
— …bzdury i brednie!
Zdenerwowany już Tristan uchylił szerzej drzwi, wychylił się lekko, wzrokiem szukając czegoś na praktycznie pustej ulicy.
— Ej ty tam! Tak ty! Pomóż mi pan z przegonieniem tego barana! Próbuje wtargnąć do mojego lokalu! — zawołał nagle w stronę, spacerującego samotnie przechodnia, który zaskoczony zatrzymał się z nieczytelną miną i widocznym zawahaniem.
— Kto próbuje panu wtargnąć?
Fragarach wskazał na uśmiechniętego nieznajomego.
— Przecież poza nami dwoma nikogo tu nie ma…
— …co?
Przechodzień posłał mu zaniepokojone spojrzenie i szybko ruszył w swoją stronę, nie chcąc użerać się z detektywem, który jak widać, mógł mieć coś nie po kolei w głowie.
— Wystarczy już tych krzyków — oznajmił nagle przybysz i przepchnął się do środka, a osłupiały Tristan nawet nie stawiał oporu, momentalnie zbyt sparaliżowany, by jakkolwiek zareagować. Jegomość wykorzystał jego chwilowy stan i po domknięciu drzwi zamknął je jeszcze na klucz.
— Co to ma znaczyć? — wyszeptał w końcu pan Fragarach, instynktownie utrzymując odległość kilku kroków od mężczyzny, który jak gdyby nigdy nic spacerował sobie z uśmiechem po głównym pokoju agencji.
— Mówiłem, że chcę tylko porozmawiać, proszę nie patrzeć na mnie, jak na jakiegoś rzezimieszka.
— Nie, co to miało znaczyć z tym facetem na zewnątrz? Czemu pana nie widział? To jakiś żart? Oboje próbujecie mnie w coś wkręcić?
— To żaden żart wymierzony w pana stronę, proszę mi wierzyć. Po prostu widzi mnie ten, kto powinien mnie zobaczyć — odpowiedział spokojnie, zdjął kapelusz i surdut, które wylądowały na pobliskim biurku. Oświetlony blaskiem świec mężczyzna wyglądał, jakby go ktoś dosłownie przed chwilą wyciągnął z jednej z najpiękniejszych baśni. Ulizane blond włosy, lśniły w złocistych odcieniach, a twarz promieniała delikatnym, niemal nadprzyrodzonym światłem. Zielone oczy, głębokie i przenikliwe, wydawały się skrywać tysiące historii, które niejednemu zatraconemu w nich nieszczęśnikowi mogłyby przynieść pewną zgubę. Wokół niego unosiła się subtelnie wyczuwalna woń igliwia i przypraw, a powietrze wokół jakby drżało z towarzyszącym tym drganiom małym iskierkom.
— Nie rozumiem, bredzi pan…
— …wielu rzeczy pan nie rozumie. — Uśmiechnął się, a jego uśmiech ciepły i zarazem tajemniczy sam w sobie składał niewypowiedziane na głos obietnice radości i przemiany.
— Kim pan jest?
— Ludzie określają mnie różnymi imionami, ale najczęściej nazywają mnie Duchem Świąt.
— Jasne, a ja jestem Wróżką Zębuszką — prychnął złośliwie. — Duchy nie istnieją, to tylko niemądre historyjki do straszenia dzieci i głupich ludzi.
— Cóż, może pan w nie wierzyć lub nie. Nie jest to istotne. — Rzekomy Duch Świąt wzruszył beztrosko ramionami i wznowił swój spacer po pomieszczeniu, z każdym krokiem zbliżając się do spiętego detektywa. — Ale do rzeczy. Panie Fragarach, otrzymałem na pana temat niezbyt pochlebne informacje, które bardzo mnie zmartwiły, do tego stopnia, że postanowiłem osobiście tutaj przybyć i ostrzec pana.
— Ostrzec? — Tristan zadrwił i uśmiechnął się pod nosem. — Niby przed czym?
— Przed podzieleniem okrutnego losu, który spotkał tak wielu grzeszników przed panem. — Mężczyzna zatrzymał się przed nim. Czubki ich butów zetknęły się ze sobą.
— Brzmi to trochę jak groźba…
— …powiedziałbym bardziej, że jak szansa. Szansa na przemianę, odwrócenie biegu pańskiej historii.
Detektyw wbił twarde spojrzenie swoich oczu w nieproszonego gościa, ważąc jego mało wiarygodne słowa.
— Nie czuję potrzeby zmian, a teraz skoro już sobie pan ze mnie pożartował, proszę stąd wyjść, mam już dość słuchania tego absurdu.
Przeszedł obok blondyna, specjalnie tracąc go z impetem barkiem, po czym stanął przy drzwiach, gotów by otworzyć je przed przybyszem, żeby tylko ten w końcu go opuścił i dał mu święty spokój. Mężczyzna z kolei nie wyglądał na gotowego do drogi. Nie ruszył się nawet o centymetr, uśmiechając się w ten irytujący dla Tristana sposób.
— Odwiedzą pana trzy duchy. Jeden co prawda jest na chorobowym, ale proszę się nie martwić, z przyjemnością go zastąpię. — Mrugnął figlarnie.
— Wynoś się pan… — Fragarach wycedził przez zaciśnięte zęby i przekręcił klucz w drzwiach. Nacisnął na klamkę, a do środka wpadł lodowaty i przeraźliwie wyjący wiatr.
Nieznajomy odetchnął cicho. Jego spojrzenie na moment spoważniało.
— Niech będzie pan gotowy na me przyjście, gdy zegar uderzy pierwszą po północy.
I po tych słowach, ubrał się, a następnie pewnym krokiem wyminął detektywa, aby zaraz potem zniknąć w panującej wokół ciemności, pozostawiając po sobie jedynie ciepły zapach przypraw i tytoniu.



Tristan przebudził się cały zlany zimnym potem.
Była za dziesięć pierwsza.
Stęknął przez dokuczający mu w nogach ból i przewrócił się na drugi bok na wąskim szezlongu, który mieścił się pod ścianą jego ciasnego biura właśnie na wypadek takich dni, gdy nie widział sensu we wracaniu do pustego domu, woląc zatracić się w wirze całonocnej pracy.
Przypomniał sobie o wcześniejszej zapowiedzi.
— Czy to był sen, czy rzeczywistość?
Dręczony niepewnością zerkał w stronę okna, obserwując leniwie opadające płatki śniegu. Czas niby to zwolnił. Ciepły i słodki zapach znowu zagościł w jego nosie, drażniąc go i doprowadzając do serii kilku kichnięć.
— Bzdury — burknął pod nosem, jednak mimo wszystko postanowił przeczekać do tej pierwszej, cierpliwie wysłuchując dźwięków starego zegara.
— Ding-dong!
— Pierwsza! — prychnął z triumfalnym uśmiechem. — Pierwsza i nic!
Jednak krótka była jego radość, bo wraz z jego słowami, cały pokój nagle zajaśniał silnym, jaskrawym blaskiem. Zaskoczony Tristan przysiadł na szezlongu i znalazł się oko w oko ze znajomy, nadziemskim gościem.
— Co do...
— …witam ponownie! Gotowy na niesamowitą podróż do przeszłości z najlepszym przewodnikiem pod słońcem? — Nie czekając na odpowiedź, Duch Świąt postawił detektywa na nogi, których tępy i męczący ból jak za sprawą magicznej mocy momentalnie rozpłynął się w powietrzu. Mężczyzna aż zachwiał się ze zdziwienia. — Nie mamy wiele czasu! Przed końcem nocy czekają cię jeszcze dwie wizyty, więc musimy się streszczać.
— To nie może się dziać. Po prostu nie może.
Tristan chciał wygonić tego przedziwnego przybysza, kłócić się, że on tylko uciął sobie drzemkę, że ma pracę do wykonania i że w ogóle to nawet nie wie, o co tu właściwie chodzi i że ani trochę nie wierzy w te okrutne sztuczki.
— Przeszłość? Jaka przeszłość? — wydusił jedynie z siebie, sceptycznie, próbując przy tym znowu usiąść, co zostało mu szybko uniemożliwione. Duch chwycił go w pasie, przyciągając mocno do piersi.
— Twoja. Twoja wigilijna przeszłość. Proszę trzymać się mocno, panie Fragarach.
Detektyw krzyknął, gdy grunt usunął się mu spod nóg, ujawniając groźnie łypiącą na niego ciemność. I właśnie wtedy, gdy myślał, że jego ciało ulegnie i spadnie we wszechobecny mrok, trzymający go Duch wzbił się na ognistych skrzydłach, zabierając go w najgłębsze zakamarki przeszłość, ponad dachy budynków, dym z kominów i ponad te wszystkie przyziemne sprawy.
Poszybowali w dawną, tlącą się we wspomnieniach noc aż w końcu stanęli pośrodku pomieszczenia wypełnionego po brzegi tańczącymi ludźmi. Odświętne stroje i dumnie prezentowane odznaki błyszczały w dobrze oświetlonej sali bankietowej.
— To jest... komisariat? Ci ludzie... — Tristan odsunął się od swego przewodnika, błądząc przez chwilę wśród bujających się par, które przenikały przez niego, nieświadome jego obecności. — ...moi byli współpracownicy. Pamiętam tę noc. Byłem wtedy zaledwie świeżakiem.
— Wiedz tylko, że są to cienie przeszłości, cienie rzeczy, które kiedyś istniały.
Detektyw zignorował go i chłonął twarze starych znajomych, z którymi zerwał kontakty po odejściu z policji. Niektórych już nie było na tym świecie, a jednak teraz zdawali się być tutaj — uśmiechnięci i świętujący Yule w atmosferze radości i wspólnoty. Wdychał zapachy unoszące się w powietrzu, a każdy z nich wskrzeszał w nim tysiące wspomnień, nadziei, radości i trosk — dawno już zapomnianych.
— Twe usta drżą — odezwał się Duch. — Czy to rumieniec na twych policzkach?
— Nic z tych rzeczy!
— Skoro tak mówisz… a któż to? Spójrz no tylko.
Fragarach podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką i zamarł. Tam bowiem ujrzał tego, do którego jego serce niegdyś wyśpiewywało miłosne pieśni, w ramionach młodszej wersji jego samego. Zdawali się pozostawać na uboczu, w swojej małej bańce, gdzie mogli szeptać sobie słodkie słówka, które wywoływały na ich ustach szczere uśmiechy i dźwięczne śmiechy.
— Kiedyś byłeś taki pełen szczęścia — zauważył Duch.
— Izold... — wyszeptał jedynie ten drugi, nie mogąc oderwać wzroku od pary, do której po chwili dołączyły kolejne osoby, zachęcając do wspólnego i chaotycznego tańca lekko pijanych nóg.
Detektyw ruszył za nimi, pragnąc dogonić widmo dawnego kochanka, bawiącego się przy boku młodego i pełnego nadziei na przyszłość policjanta. Prawie nie poznawał samego siebie.
— Izold — powtórzył nieco głośniej, jednak mężczyzna, który teraz znajdował się przed nim na wyciągnięcie ręki, był głuchy na jego słowa. — Nie słyszy mnie…
— …tak jak ty nie słyszałeś jego, gdy próbował cię ostrzec.
— Co?
Pokój zawirował. Znaleźli się w jednym z biur komisariatu, gdzie stali się świadkami kłótni kochanków.
— Jako pierwszy zaczął dostrzegać rozwijającą się w twoim wnętrzu zmianę. Pierwsze oznaki chłodu, gdy zamiast wrócić do domu, wolałeś spędzać nadgodziny w pracy w ślepej gonitwie za ucierającymi ci nosa przestępcami.
— Przestań...
— ...nie słuchałeś jego próśb, jego błagań o wcześniejszy powrót do domu, wspólne spędzenie czasu.
— Czemu mnie dręczysz?
W oczach Izolda pojawiły się łzy. Rozczarowany rzucił Tristanowi ostatnie spojrzenie, po czym wyszedł z biura, trzaskając za sobą drzwiami.
— A potem zdarzył się wypadek.
Stanęli na cmentarzu. Nad świeżo wykopanym grobem.
— Przestań!
— A po wypadku dawny Tristan odszedł w niepamięć. Stracił wszelkich bliskich, których odtrącił swoim własnym jątrzącym się chłodem i pozostał z żerającym go od środka poczuciem winy, całkiem samotny, wiedząc, że nie ma na całym świecie ani jednej bliskiej, życzliwej mu istoty.
— Powiedziałem, żebyś przestał! — Detektyw chwycił Ducha za wyhaftowaną złotymi nitami kamizelkę, na co ten uśmiechnął się ponuro. — Zabierz mnie stąd!
— Nie wypada uciekać od własnej przeszłości…
— …zamknij się do cholery!
Potrząsnął przewodnikiem, nie zauważając, że przystanął niebezpiecznie blisko dołu w ziemi.
— Nasz wspólny czas już dobiega końca — oznajmił Duch Świąt, nie zważając na pełne wściekłości i smutku krzyki, czy też wyzwiska, padające z ust pana Fragaracha. — Pozdrów ode mnie Ducha Obecnych Świąt. — I z szerokim uśmiechem zepchnął detektywa prosto do ciemnego grobu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz