Gdy rodzina składała się z dwunastki czarodziejów, dekorowanie choinki to była zawsze jakaś inna gęstość.
Już od paru lat drzewko, które ubierali na Yule, nie było jakimś kupionym na ulicy, obłędnie drogim ogryzkiem czegoś iglastego, co nigdy nie chciało dobrze stać w stojaku i gubiło wszystkie igły w pierwszych dwóch tygodniach, stopniowo zniżając gałęzie pod ciężarem bombek i lampek choinkowych. Nie, zaszczyt bycia świątecznym drzewkiem, przypadał jak co roku tej rozłożystej sośnie, rosnącej w ogrodzie Spellmanów, silnej i mocarnej, każdego roku coraz wyżej wznoszącej swój iglasty czubek. I dobrze, bo z roku na rok przybywało bombek i ozdóbek, coraz więcej było łańcuchów i światełek, kiedy cała rodzina siadała do wspólnego klejenia jakichś dekoracji.
Siostry koniecznie chciały, żeby ich choinka była najładniejsza. Merlin też tego chciał, tylko może nie miał na to tak dużego parcia, niemniej jednak brał żywy udział w całym procederze, wytrwale przeszukując sieć w poszukiwaniu jakichś świetnych projektów ozdób, i co najważniejsze – starał się, żeby wszystko mieściło się we w miarę rozsądnym budżecie. Wiadomo, każdy chciał mieć na swym drzewku profesjonalnie wyglądające, ręcznie malowane bombki, ale takie bombki, pomalowane przez prawdziwych artystów, znających się na rzeczy, używających też i dobrych farb, które nie odprysną po dwóch sezonach i będę ślicznie się mieniły w świetle choinkowych lampek, były horrendalnie drogie i na pewno nie mieściły się w skromnym, świątecznym budżecie rodziny Spellmanów.
Nie po to jednak w rodzinie było dziewięć zdolnych czarodziejek i jeden niewydarzony czarodziej, żeby temu jakoś nie zaradzić.
Gdy mama wojowała w kuchni, zaklinając poszczególne sprzęty i sprawiając, że ten stary mikser do ciasta radził sobie z wyrobieniem kilogramów mąki, mleka, masła i całej kraty jajek (Falkor był niepocieszony, że to nie dla niego), piec nie wybuchł od wypiekania coraz to nowych blach pierniczków, a zmywarka nie padła, walcząc z górami brudnych sprzętów i naczyń, dziesiątka młodych Spellmanów okrążała właśnie sosnę, starając się wybrać najlepszą taktykę, by ją udekorować.
— Po prostu polecimy ze światełkami, a potem będziemy myśleć — powiedziała Terpsychora, biorąc się pod boki, mierząc drzewko uważnym spojrzeniem.
— Ostatnio, jak po prostu polecieliśmy ze światełkami, tata musiał wyplątywać Salema z choinkowych łańcuchów…
Magicznego kota nigdzie nie było widać, lecz Merlin już słyszał to wyniosłe burczenie, że ratunek wcale nie był mu potrzebny, Salem miał wszystko pod kontrolą, że było mu wygodnie, zwisać wtedy z gałęzi, i to wcale nie przez te puchate ozdoby, podobne uroczym pomponom, kot władował się tam, gdzie go zdecydowanie nie powinno być.
— Myślę, że pierwsze, co trzeba zrobić, to w ogóle przejrzeć ozdoby — wtrąciła się Melpomene. — Żeby nie było takiej chaotycznej tragedii na tym drzewku, jak w zeszłym roku.
— Wcale nie było tragedii…
— Była! — Czarodziejka obróciła się do swojej siostry. — Był bałagan i żadnego motywu przewodniego.
— A motywem przewodnim nie jest czasem Yule? — spytał niepewnie Merlin, zaraz zarobił ganiące spojrzenie.
— Nie, motywem przewodnim, to jest, nie wiem…
— Gwiazdy? — wtrąciła Urania.
— Historia? — dodała Klio.
— Miłość? — odezwała się Erato.
— Jednorożce? — zakończył Merlin.
— Nie! — Melpomene tupnęła dłonią. — Wy mnie w ogóle nie rozumiecie…
— Nikt cię nie zrozumie, jak nie zaczniesz mówić z sensem — burknęła Euterpe, krzyżując ramiona na piersi.
Mogli się kłócić bez końca, bo tak to było, gdy spotkało się więcej osób władających magią, a gdy te były jeszcze ze sobą spokrewnione, to już w ogóle była mogiła. Merlin wywrócił oczami, postanowił się nie odzywać, pozwolić wypadkom pobiec swoim tempem i reagować, jeśli miałaby się stać jakaś dziwna albo niebezpieczna rzecz.
W końcu nie wybrano motywu przewodniego, Melpomene była niepocieszona, ale trudno – przegłosowana przez całą resztę rodzeństwa, musiała się pogodzić z tragedią bycia w mniejszości. Lampki pofrunęły w górę, dopiero po chwili Klio przyszło do głowy, by sprawdzić, czy w ogóle działają, nauczona wcześniejszymi doświadczeniami. Działały. Na szczęście.
A potem przyszło do ozdób – starodawne chochoły ze słomek, kolorowe pawie oka, do tego wycięte z papieru śnieżynki, sklejone z łupinek ludziki – wszystko to znalazło swoje miejsce na choince, rozbiegając się między gałązkami, wtapiając idealnie między normalne bombki. Te większe zajęły miejsca na dole, wśród silniejszych gałęzi, zaś te mniejsze i lżejsze, rozpanoszyły się na górze, tam, gdzie sięgała już jedynie magia. Siostry burczały, że ozdób jest za wiele, a może za mało, że nie leżą tam, gdzie powinny, że kto inny je wziął i kto powiesił czerwone jabłuszko właśnie tutaj? Merlin, na tym etapie, nie myślał już o tym, co się dzieje, jak te ozdoby wieszać, tylko pozwalał, by sztorm kłótni jego sióstr dyktował jego ruchy.
Łańcuchy zawisły na choince, zaraz dołączył do nich anieli włos, wydawało się, że wszystko w miarę daje radę.
— No nie wierzę — mruknął Merlin, gdy choinkę zapalono i nie dość, że nic nie wyleciało w powietrze, to jeszcze całość zupełnie ładnie wyglądała. — Ubraliśmy choinkę bez rozwałki.
— A kiedy ostatnio była rozwałka? — spytała rzeczowo Euterpe.
— W zeszłym roku?
Lecz rodzeństwo nie zdążyło się pokłócić, żadne dawne spory i niesnaski nie zdążyły się pojawić, gdy mama wychynęła z kuchni, zawołała wszystkich.
— Pierniczki gotowe! — powiedziała, podparłszy dłoń na biodrze. — Chodźcie dekorować!
I tak, tymi prostymi słowami sprawiła, że wszelkie animozje i problemy znikły, zaś jej pociechy potruchtały grzecznie do kuchni, sprzeczając się tym razem o kolory lukru i to, kto będzie zajmował się słodkimi, srebrzystymi perełkami. Merlin parsknął śmiechem.
— Zabiorę Falkora, co? — spytał, choć to przecież on zawsze wiódł prym wśród dekoracji pierniczków i bez jego przewodnictwa wszystkie pierniczkowe choinki i bombki przypominały… właściwie to sam Merlin nie wiedział, co niby przypominały.
Falkor jednak okazał się szczęśliwy i chętny do tego, by zabrać go ze świątecznego rozgardiaszu, skryć w ciszy i spokoju merlinowego pokoju. Chłopak usiadł na swym łóżku, zgarnął smoka na kolana, pogłaskał ten łuskowaty łeb.
— Falkor…?
Smok rozłożył mocniej skrzydła, wtulił się w chłopaka, ogon zakołysał się z niecierpliwością.
— Ale wiesz, że ciocia Morgana też do nas przyjdzie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz