23 grudnia 2024

Od Virgila – Yule
All I want for Yule (II)

Seymour latał trochę po mieszkaniu, a Vi porzucił wszelkie próby uspokojenia go, siadając na kanapie i śmiejąc się z niepotrzebnej paniki goszczącej na ukochanej twarzy.
— Vi, to nie jest śmieszne! — jęknął czarodziej, stając przed wilkołakiem z dwiema koszulami trzymanymi na wieszakach. Virgil próbował jakoś powstrzymać śmiech, zakrywał usta dłonią, ale te pojedyncze, umykające spomiędzy palców prychnięcia rozśmieszały nawet Seymoura. — Którą?
W jego rodzinie było parę tradycji – przede wszystkim ten grudniowy czas, gdy dostawało się w pracy więcej wolnego, a ulice przystrajano lampkami, spędzali często razem, chociaż Vi zapowiedział, że w tym roku ma z kim siedzieć pod choinką i nie wróci na pełen koniec miesiąca do domu. Mamie średnio spodobał się ten pomysł, tłumaczyła, że mimo wszystko powinni mieć parę rodzinnych dni, ale lekki uśmiech taty rozwiał wszelkie wątpliwości najstarszego syna. Bo mamie wcale nie chodziło o to, że nie spędzą świąt pod jednym dachem, ale o Seymoura, którego Vi zamierzał trzymać tylko dla siebie. Czarodziej szybko stał się częścią wilczego grona, Magia uwielbiała o nim słuchać i jadać z nim obiady, wpadła również na pomysł, jak zająć się odpowiednio nowym członkiem rodziny w Yule. Vi parskał śmiechem, kiwał głową, nie mogąc się doczekać reakcji Seymoura na niespodziankę.
Według niego szykowali się teraz z Vi na kolację z jego rodzicami i bratem, nic poza tym. Virgil uśmiechnął się nieco szerzej, wstał z kanapy, olał te koszule i sięgnął twarzy swego Księżyca. Napięcie zelżało, uśmiech wypłynął na czule ucałowane wargi.
— Przecież już parę dni temu wybrałeś, w co się ubierzesz — mruknął wilkołak, rozczulił się, gdy blade policzki wtuliły mu się mocniej w dłonie, tatuaże zalśniły miękko.
— Wybrałem, ale teraz mam wątpliwości. — Westchnął Seymour, zerknął na koszule. — Pomyślałem, że może biała będzie za prosta. Miałem ją zresztą ostatnio. Ale co jeśli twój tata nie lubi takich ciemniejszych? Albo mama? Nie pytałem ich jeszcze o to.
Virgil pokręcił głową, nie przestając się uśmiechać, ukochał czarodziejski nos buziakiem.
— Za często to robisz.
— Co?
— Myślisz. — Prychnął rozbawiony na zbity z tropu wyraz twarzy Seymoura, spojrzał w głębię szafiru, te urokliwe oczy i odegnał zmartwienia dotykiem, wzrokiem, kolejnym pocałunkiem, każdym z nich po kolei zapewniając, że nie wszystko musi być idealne, żeby było miłe.


Dom stał już udekorowany, mieniący się nie mniej od ustawionej w salonie choinki. Krzaki przed wejściem uginały się od ilości śniegu, przysypało również miedziane łańcuchy, teraz tylko ich błyszczące się frędzle wystawały nieśmiało spomiędzy warstw białego puchu. Cztery wilcze łby zrobione z żółtych lampek ledowych przyczepiono do okien z przodu budynku, po dwa na szybę, co tego dodano migającą czapkę z pomponem, drzwi zaś przyozdobiono wiązanką z gałązek drzew iglastych, a przed nimi podwieszono okazałą jemiołę jako symbol pomyślności na przyszły rok.
Vi dużo bardziej lubił ją jako pretekst do całowania się z Seymourem co chwilę. I wcale mu nie przeszkadzało, że rodzice jakoś więcej jej porozwieszali w domu. Ukradkiem zerkali na ich dwójkę przez ramię, ilekroć pod jedną z gałązek przechodzili, by potem śmiać się do siebie pod nosem, w ten swój oryginalny sposób cieszyć się jego szczęściem.
Podano kolację, gulasz domowej roboty, Virgil dostał kopa od brata pod stołem, gdy zapytał się, czy Val na pewno nie pomagał w robieniu, bo jeśli tak to on tego nie je, mama kazała się zachowywać, tata prawie zakrztusił się wodą ze śmiechu, Seymour próbował ratować sytuację mówieniem, że wyszło bardzo dobre. Vi posłał czarodziejowi uśmiech, ciesząc się niezmiernie w duchu z tego, że jego Księżyc stawał się częścią wilczej rodziny w sposób, w który nikt wcześniej nie miał okazji. Ze wszystkich jego byłych partnerów tylko Seymour po zawitaniu w wilczym domu angażował się tak w rozmowę z Valeriusem, tak uśmiechał się do rodziców. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, jak mocny urok rzucała jego osoba na wszystkie wilkołaki wokół.
Sprzątnęli wspólnie po jedzeniu, zrobili herbatę, przynieśli ciastka na stół. Pierwsza nie wytrzymała mama, klasnęła cicho w dłonie, sugestywnie uśmiechając się w stronę Seymoura.
— Czas na prezenty.
Mężczyzna zerknął ponad brzegiem filiżanki, zmarszczył brwi, przesuwając spojrzeniem po kolei po najstarszych z towarzystwa, potem po Valeriusie, w końcu popatrzył na Virgila, skacząc wzrokiem między radośnie iskrzącymi się oczami i przebiegłym uśmiechem, pełnym dumy z samego siebie.
— Vi, jakie prezenty?
Od momentu dostania zaproszenia od Magii Seymour dopytywał się kilka razy, czy naprawdę nie powinni przygotować jakichś upominków dla rodziny, Virgil zaś, wedle stanowczych wytycznych mamy, mówił, że nie i jakkolwiek podejrzanie by to nie brzmiało, wilkołak twardo trzymał się umówionej przez rodzinę wersji.
— Może, ale tylko może — odezwał się Vi, obracając w dłoniach filiżankę, niewinnie unosząc kąciki ust — chcieliśmy uczcić pojawienie się nowej osoby w naszej rodzinie na święta i nadrobić paroma prezentami lata, kiedy jeszcze nie świętowałeś z nami.
— Zupełnie nie trzeba było… — zareagował od razu czarodziej. Pewnie dużo lepiej przyjąłby to wszystko, gdyby Vi powiedziałby mu, żeby przynieśli razem chociaż jeden prezent, żeby nie mieć tak pustych rąk, ale nie o to przecież chodziło tego wieczoru.
— Magia, kochanie, zaczniesz? — wtrącił się łagodnym głosem Lorenzo. — Bo jak wejdziemy na tematy tego całego „nie trzeba było”, to do rana nie damy tych prezentów.
Mama poszła po przygotowany przez siebie pakunek, tata zaraz znalazł swój w szafie, Val sięgnął pod poduszkę kanapy, wyłowił prostokąt owinięty w czerwony, błyszczący papier, Virgil zaś w tym czasie próbował nie zejść ze śmiechu przy stole, wytrzymując wymowne spojrzenie Seymoura, wepchniętego w ten cały precedens przez ukochanego wilka.
W pierwszej torebce, ozdobionej czarnymi pieskami, z szarymi sznurkami przewiązanymi u samej góry srebrną wstążką, by nie móc za prędko podejrzeć, co jest w środku, znajdował się błękitny szalik, dzieło wydziergane w dużej mierze przez babcię, ale Magia przyłożyła się po części do jego wykończenia, więc był to trochę prezent od ich obu. Miękki i puszysty, w urokliwym odcieniu, momentalnie przypadł do gustu Seymourowi. Trzymał go długo w dłoniach, przesuwał palcami po włóczce, dziękował raz po raz, obiecał nosić i bardzo dokładnie chronić w zabawach z Vi na zewnątrz, który przypadkiem mógłby zahaczyć pazurem o jedną z nitek. Następny był Lorenzo ze swoim ciężkawym pakunkiem. Nie powiedział nawet najstarszemu z synów, co przygotował dla Seymoura i powód tego szybko się wyjaśnił po rozdarciu papieru i otworzeniu pierwszej strony albumu zatytułowanego „Atlas Wilków” – Virgil schował twarz w dłoniach, skulił się, odmawiając oglądania zdjęć z jego dzieciństwa i nastoletnich lat, które tata wybrał do albumu. I chociaż czarodziej wydawał się niezmiernie zadowolony i zauroczony widokiem młodego wilkołaka, tu rozwalonego na plaży, tam grzecznie pozującego, Vi tylko widział, jak potem wracają do domu, a Seymour upija się piwem i prowadzi istny monolog nad albumem na temat tego, jak słodkiego ma wilka. Valerius za to wręczył na koniec muzykowi koszulkę z jednym z ulubionych zespołów Seymoura, w tym także Virgila, więc chcąc nie chcąc sprawił prezent nie tylko czarodziejowi. W trakcie tego wszystkiego były czarodziej zdążył chyba wykorzystać świąteczny limit mówienia „dziękuję”.
— Herbata się skończyła, pójdę dorobić — rzucił Virgil, gdy Seymour zajął się polecaniem Valeriusowi nowych kawałków do przesłuchania, szybko jednak słowa starszego z braci przyciągnęły jego uwagę.
— Pójdę z tobą — odparł, wstając, Vi uśmiechnął się łobuzersko. Przyszedł czas na wyspowiadanie się.
Dał radę dotrzeć spokojnie jedynie do blatu z czajnikiem, okręcić się, nim wylądował idealnie twarzą centymetry od uśmiechu Seymoura. Wytatuowane ręce, skryte teraz pod materiałem koszuli, oparły się o blat po bokach wilkołaka, odcinając drogę ucieczki. Vi zrobił pół kroku w tył, przylgnął biodrami po szarego kamienia, trzymając spojrzenia złączone.
— Uknułeś to wszystko — stwierdził Seymour, nachylając się nieco bardziej ku niemu. Virgil przygryzł wargę, uniósł dumnie podbródek w górę.
— Planowania uczę się od najlepszych. — Czarodziej prychnął, spróbował skraść całusa, lecz wilkołak położył mu palec wskazujący na ustach. Z trudem odmówił, jednak na ukochanego muzyka czekała ostatnia niespodzianka prezentowa, a Vi chciał ją wręczyć Seymourowi, nim rodzina zacznie się interesować, dlaczego zniknęli na tyle w tej kuchni. — W przedpokoju mam coś jeszcze dla ciebie.
Seymour zmarszczył brwi, pozostał posłusznie, acz niechętnie, w tej niesatysfakcjonującej odległości od warg swego wilka.
— Ale przecież ty…
Vi nie słuchał dalej. Złapał za smukły nadgarstek, utorował sobie drogę i pociągnął mężczyznę w stronę przedpokoju. Seymour w końcu odpuścił swoje tłumaczenie, że on nic więcej nie potrzebuje, że jego Pluszak jest największym prezentem i w ogóle to z jego rodzicami i bratem to było za dużo. Poszedł po prostu za nim tak, jak zawsze szli za sobą, ufając temu drugiemu, czy to chodziło o lot na miotle, czy o delikatne obchodzenie się z wilczym futrem, czy o cokolwiek innego, mniej lub bardziej poważnego.
Z kieszeni płaszcza wilkołak wyciągnął niewielki prezent, trochę okrągły i płaski, owinięty dokładnie w złotym papierem do pakowania. Wepchnął go w dłonie czarodzieja, pospieszając go, żeby tyle nie gadał, tylko sprawdził, co się kryje w środku.
Szafirowe oczy otworzyły się na moment szerzej, łobuzerski uśmiech, skromny, wystarczający, żeby Vi rozpoznał myśli swego Księżyca, pojawił się na ustach.
— Obróżka — powiedział muzyk, obracając w palcach idealnie pasującą na czarodziejską szyję obrożę, ciemniejszą w swej błękitnej barwie od podarowanego przez babcię szalika. Materiał subtelnie mienił się pod światło, niczym drobne punkciki gwiazd na niebie, a po całej długości biegły białe półksiężyce. Stwardniałe od gry na gitarze opuszki musnęły niewielką zawieszkę w kształcie serca, przesunęły się po drobnym grawerze.
— Z moim imieniem. — Zbliżył się, oplótł ramionami szyję Seymoura, ten spojrzał w górę i kierując się instynktem, ułożył dłonie na wilczej talii. — Żeby nikomu nie przyszło na myśl mi cię ukraść — powieki opadły, wargi ledwo musnęły te ukochane, mrowienie od przesytu magii w ciele czarodzieja przeszło szybką, miłą iskrą po ustach, Vi zdążył jeszcze cicho zamruczeć, nim oboje oddali się słodkiemu pocałunkowi — paniczu Silverthorn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz