01 grudnia 2024

Od Ignisa – Ogień

Pierwsze tygodnie po tym, jak Ignisowi udało się w końcu wyrwać spod władzy rodziców, zakosztować tak upragnionej wolności, upływały pod znakiem chaosu, któremu pan Macleod usilnie próbował nadać jakiś kształt. Młody genashi, niemający żadnego doświadczenia życiowego, przez lata trzymany pod kloszem, pozbawiony możliwości decydowania o czymkolwiek, za to obsypywany przez rodziców najdroższymi prezentami, przywykły do życia w luksusie, zachłysnął się władzą nad własnym życiem, w okamgnieniu sparzył na najbardziej oczywistych kwestiach. Rzeczy, które wcześniej nie stanowiły problemu, przytłoczyły go, błędnie podejmowane decyzje przynosiły konsekwencje, początkowa euforia szybko przerodziła się we frustrację, gdy opuszczenie rodzinnej szklarni nie rozwiązało cudownie wszystkich problemów.
Jednym z takich problemów była gitara.
Ignis wiedział, do czego zdolny jest jego głos i muzyka, a przynajmniej wydawało mu się, że wie, bo wcześniej nie miał możliwości dotarcia do samych granic swych możliwości, prawdziwego rozwinięcia skrzydeł. Sądził, że jest w stanie z większą mocą i intensywnością przekazać swoje uczucia głosem, w piosence, a tamten jeden raz, gdy w przypływie gniewu wywołał pożar we własnym domu, to był zwykły wypadek. Nie był. Gdy wkładał w swoją muzykę za dużo żaru, gdy zatracał się wśród dźwięków, już nie tylko zmuszał innych do poddania się jego własnemu sercu, ale potrafił podpalić to, co znajdowało się najbliżej. Najbliżej niego zaś była jego własna gitara.
— To tak nie może wyglądać — powiedział zbolałym głosem, patrząc na pana Macleoda, tak jak on ściskającego w dłoniach kubek parującej herbaty.
Po ucieczce z domu Ignis zgodził się zamieszkać u swojego nauczyciela muzyki, zarzekając się, że gdy tylko znajdzie jakąś pracę i stanie na nogi, zaraz przeniesie się na coś swojego, nie będzie dalej siedział mężczyźnie na głowie. Pan Macleod kiwał głową na te słowa, próbując zapewnić Ignisa, że nie musi się z niczym spieszyć i może zostać u niego tak długo, jak tylko potrzebuje, genashi jednak nadal był w młodzieńczej fazie buntu i uporu, podsycanej jedynie pierwszym posmakowaniem wolności i słowa dojrzalszego mężczyzny puszczał mimo uszu.
— Rozumiem twoją frustrację i masz rację, to tak nie może wyglądać — odparł muzyk.
Dom pana Macleoda przypominał chatkę z baśni. Na obrzeżach miasta, na skraju lasu, zbudowany został w głównej mierze z drewna, idealnie wpasowując się w otaczającą go przyrodę. Przyroda ta zdawała się wnikać stopniowo do wnętrza samego domu, bo nie było ani jednego pokoju, w którym nie byłoby jakichś roślin, a liczne okna przebijające ściany i spadzisty dach sprawiały, że wnętrze było jasne i przestronne, bez względu na porę dnia. Sam dom otaczał ogródek, w którym pan Macleod hodował warzywa i owoce, mogące z powodzeniem zdobywać nagrody we wszystkich ogrodniczych konkursach, rozkwitłe kwiaty wabiły brzęczące radośnie pszczoły, a ptaki wiły gniazda w okolicy, napełniając okolicę swym ćwierkaniem.
Sercem całego domu była kuchnia – rustykalne pomieszczenie, z bazylią, rozmarynem i tymiankiem zieleniejącymi się na oknie, z drewnianym stołem, przy którym dla każdego starczyło miejsca i z wyjściem na ogródek, skąd szybko można było przynieść nieco świeżych roślin. Odkąd Ignis zamieszkał u pana Macleoda, ten kuchenny stół stał się miejscem narad i roztrząsania problemów życiowych młodego genashiego, rozmów ciągnących się nierzadko do późna, w akompaniamencie aromatycznej herbaty i podskubywanych ciastek.
Ignis popatrywał na pana Macleoda. Znał to spojrzenie i poznawał tembr ostrożnych słów. Jego mentor roztrząsał jakiś problem, lecz z jakiejś przyczyny wahał się z podzieleniem się ze swym uczniem przemyśleniami.
— Nie wiem, co mam zrobić — przyznał genashi. — Próbowałem zaśpiewać bez gitary, ale wtedy przepalam kabel od mikrofonu. Wiem, że mógłbym… mógłbym po prostu bardziej się kontrolować, ale to nie jest moja droga. To zupełnie nie jest to.
Zmarszczył brwi. Samo słowo kontrola wywoływało w nim przykre, mokre i chłodne uczucie, wiercące się w piersi niczym jakiś oślizgły węgorz.
— Wiem — odparł pan Macleod, zanurzył usta w herbacie. — Masz rację.
Te fosforycznie zielone oczy wpatrywały się w niego z uwagą, drugi mężczyzna intensywnie coś rozważał, lecz Ignis już dawno pogodził się z tym, że nie ma co próbować przewidzieć toku myślenia swojego nauczyciela. Zamiast tego westchnął, zabębnił palcami po kubku, sięgnął mocą zawartego w nim płynu i podgrzał trochę. Herbata albo była wrzątkiem, albo Ignis kręcił na nią nosem.
— Myślę, że mógłbym ci z tym pomóc — podjął w końcu pan Macleod.
Ignis wyprostował się na krześle.
— Mógłby pan sprawić, żebym nie podpalał rzeczy?
— Nie, Ignis. To nie ciebie trzeba zmieniać, bo nie ty jesteś problemem. Po prostu potrzebujesz czegoś, co będzie zdolne udźwignąć twoją magię.
Genashi nie odpowiedział od razu.
— Znam to „po prostu” — odezwał się. — To jest to samo „po prostu”, co wtedy, kiedy rozmawialiśmy o tym, co trzeba zrobić, żeby być dobrym muzykiem.
Pan Macleod obdarzył go tym swoim typowym uśmiechem.
— Po prostu dużo ćwiczyć, tak.
— Po prostu trzeba mi kupić ognioodporną gitarę.
— Nie kupić, Ignis. — Mężczyzna zrobił dłuższą pauzę. — Stworzyć.
Młodszy muzyk zaniemówił na chwilę, kubek z herbatą zamarł w połowie drogi. Spodziewał się, że gdzieś musi być jakiś rzemieślnik, który tworzy ogniotrwałe gitary, niezajmujące się płomieniami nawet wtedy, gdy gra się na nich najbardziej ogniste kawałki, lecz przyzwyczajenie do życia w dostatku i późniejsze zderzenie się z rzeczywistością sprawiły, że problemu upatrywał się w porażającej cenie takiego instrumentu. Kompletnie nieosiągalnej dla zwykłego człowieka, którym finansowo był pan Macleod, i którym on sam też się teraz stał.
O tym, że pan Macleod potrafi wykonać gitarę nie wiedział, ale to, że jego mentor posiada jakieś niezwykłe umiejętności, jakoś go nie zaskoczyło. I tak, jak zawsze, Ignis wpierw zaoferował się z pomocą, nim w ogóle pomyślał o tym, jak konkretnie miałby się przydać.
— Ja mogę z tym pomóc — powiedział od razu. — Zrobienie czegoś w drewnie nie może być takie trudne…
Pan Macleod roześmiał się cicho, pokręcił głową.
— Pomożesz mi, ale nie tak, jak ci się wydaje — odparł, jakaś iskra przeskoczyła w tych naturalnie pogodnych, ciepłych oczach. — Przeczuwałem, że w pewnym momencie będziesz potrzebował własnego instrumentu, zestrojonego z twoją mocą, wiedziałem też, że nie będzie to coś, co będzie się dało łatwo zdobyć. Wahałem się, bo to trudna magia. Stara i nieprzewidywalna. Wolałbym jej użyć, gdy będziesz trochę starszy, będziesz lepiej wiedział, czego tak naprawdę chcesz.
Ignis popatrzył na niego z niezrozumieniem.
— Ja wiem, czego chcę.
— Powiedz mi.
— Ognioodpornej gitary.
Spojrzenie pana Macleoda powiedziało mu, że wybrał pierwszą z brzegu odpowiedź, która może nie była zła, ale nie była tą jedyną właściwą.
— Może znajdziesz odpowiedź w trakcie procesu tworzenia. To nie będzie jeden wieczór.


Minęło parę dni. Po tym czasie, gdy Ignis po raz kolejny osmalił gryf, pan Macleod przywołał go do siebie, mówiąc, że zaczną następnego dnia, o świcie. A gdy ten miał wkrótce nastać, mężczyzna zabrał swego ucznia w stronę lasu, lecz nim obaj dotarli do linii drzew, sylwetki rozmyły się we mgle, zniknęły wśród ciszy zieleni.
Dla postronnych pan Macleod nie różnił się od zwykłego człowieka i może tylko przytłaczająca wiedza o muzyce, ta niezwykła empatia i zdolność do wydobycia piękna z dowolnego instrumentu mogłaby być wskazówką, że za tym wiecznie młodym obliczem kryje się o wiele starszy umysł i mądrzejsze serce. Ignis szedł u boku swego nauczyciela, jak zwykle starając się wychwycić ten jeden moment, gdy przechodzili ze zwykłego świata do tego zaklętego miejsca, gdzie pan Macleod ukazywał swe prawdziwe oblicze, gdzie panował nad każdą rośliną i zwierzęciem, gdzie słuchała go pogoda i nawet słońce i księżyc były podległe jego woli. Ogród, bo tak mężczyzna nazywał swe dominium, był miejscem magii i cudów, ciepła i bezpieczeństwa, które Ignisowi najbardziej kojarzyło się z domem. Nie dziwił się, że właśnie to miejsce pan Macleod wybrał, by zacząć tworzyć dla niego gitarę.
Genashi spoglądał na otaczające ich drzewa, z każdym krokiem coraz starsze i bardziej fantastyczne, o liściach niepodobnych do żadnych znanych mu gatunków, oddychał powietrzem przesyconym magią, a gdy spoglądał na swego nauczyciela, nie widział już młodego mężczyzny w ciemnym golfie. Widział władcę lasu, potężnego fae, dzierżącego swą zaklętą harfę, istotę bardziej pasującą do baśni i legend, niż realnego świata. Zastanawiał się, które z drzew pan Macleod postanowi poświęcić, by stało się jego gitarą, lecz myśl ta, choć tak logiczna, teraz wydawała się jakaś nie na miejscu, gdy wszystko wokół żyło i oddychało, kołysało się wraz z brzmiącą gdzieś w głębi ziemi pieśnią. Niewinne złamanie gałązki wydawało się w tym miejscu świętokradztwem.
Dotarli do jakiejś polany. Ignis nigdy nie wiedział, gdzie tym razem na mapie krainy się znajdują i podejrzewał, że las po prostu zmienia się i układa inaczej za każdym razem, gdy się do niego wchodzi, jakby żadne z drzew nie było na zawsze zakorzenione w tym samym miejscu. Mężczyzna zerknął na pana Macleoda, czekał na jego ruch.
Fae sięgnął w głąb przepastnego rękawa swej jednolicie czarnej szaty, blada dłoń zatonęła w nim niemal po sam łokieć, by wyciągnąć z niego niewielkie nasiono.
— To będzie twoja przyszła gitara — powiedział z uśmiechem do Ignisa, ten jednak nie odpowiedział tym samym, w oczach zabłysło niezrozumienie.
— To zajmie lata…
Fae się zaśmiał.
— To zależy tylko od ciebie.
To powiedziawszy pochylił się, palcem poruszył lekko ziemię, a w powstałym dołku umieścił nasiono. Chwila moment, ziemia je przykryła i nawet nie było wiadomo, gdzie zostało posadzone. Ignis próbował zawalczyć z cisnącymi się na usta słowami, ze wzbierającym w piersi rozczarowaniem, bo przecież znał swojego nauczyciela, ten znał jego i na pewno nie kazałaby mu czekać dwudziestu lat na to, aż drzewo będzie dość duże, by stworzyć z niego gitarę. Albo i więcej, bo w sumie to nie miał pojęcia, jak szybko drzewa rosły, jak duże było mu potrzebne, ani w ogóle co to był za gatunek. Pan Macleod posłał mu wyrozumiałe spojrzenie, otrzepał dłoń.
— Nie martw się. Powiem ci teraz, co powinieneś czynić, żeby drzewo stworzyło dla ciebie instrument.
Ignis uniósł brew.
— To drzewo będzie robić tę gitarę?
— Trochę tak, a trochę nie — odparł, przysiadł w wysokiej trawie. Ignis podążył jego śladem. — To crann-aisling, drzewo marzeń. Stworzy dla ciebie to, o czym tylko będziesz marzył.
Genashi patrzył chwilę na swego mentora.
— To brzmi za prosto.
— Ale wcale proste nie jest. Jak większość drzew, crann-aisling jest uparte, zdolne raczej skruszyć skałę i rozsadzić ścieżkę, niż zmusić swe korzenie, by rosły gdzie indziej. Musisz je przekonać, że twoje życzenie jest warte spełnienia.
— Ale jak mam to powiedzieć drzewu?
— Tak, jak najlepiej komunikujesz to, co masz w sercu — pan Macleod pochylił się do niego, smukłym palcem wskazał na jego pierś. — Zaśpiewaj mu.
— Ale co?
— To już twoja decyzja.


I tak Ignis zaczął śpiewać drzewu, a raczej skrytemu w ziemi nasionku, starając się przekonać je do tego, że naprawdę potrzebuje tej gitary. Śpiewał o tym, że marzy o gitarze odpornej na płomienie, że Niech będzie jak smoki, co w ogniu się kryją, Co w płomiennych tańcach melodie wybiją, lecz słabo to wszystko mu szło – nasiono jak leżało w glebie, tak dalej to robiło, nie racząc puścić ani jednego pędu. Ignis pytał pana Macleoda, czy na pewno o coś takiego chodzi, czy może drzewo woli coś bardziej skocznego, albo wręcz przeciwnie, rzewnego i lirycznego, lecz fae odpowiadał enigmatycznie, uspokajał swego ucznia mówiąc, by ten zaufał sercu, mówił o tym, co dla niego ważne. Dni mijały, gitary nie było, Ignis zaczął się irytować.
— A, jebać to — prychnął w końcu, gdy samotna godzina na polanie, spędzona na graniu dla głuchego jak pień przyszłego drzewa, zdawała się nie przynosić żadnego rezultatu. — Nie to nie.
Mężczyzna wyłożył się w trawie, przekręcił na plecy, spojrzał w bezchmurne, słoneczne niebo, zwyczajową pogodę panującą w krainie pana Macleoda. Westchnął ciężko, przetarł dłonią twarz.
— Twoja strata. Nie usłyszysz całej tej muzyki, którą byś mogło. Czy drzewa mają uszy? Chuj was wie, w sumie.
Genashi zamilkł, utkwił wzrok w tarczy słońca. Ciepło było, wiatr przyjemnie wiał, lekko podwiewał mu grzywkę. Taka atmosfera sobotniego popołudnia. Lecz dla Ignisa było trochę za cicho, mężczyzna nie potrafił wyleżeć długo w spokoju. Nawet nie zarejestrował momentu, gdy zaczął sobie pogwizdywać, pogwizdywanie to zaraz zmieniło się w mruczenie, nucenie, przypadkowe głoski tworzące melodię, a potem fragment tamtego utworu, który Ignis przypadkiem usłyszał i zapadł mu w pamięć, tłukł się pod czaszką od jakiegoś czasu.
— Lepiej by brzmiało z gitarą — mruknął w końcu, zerknął w trawę tam, gdzie miało siedzieć to uparte nasiono. — Jutro przyniosę, to sobie posłuchasz. I nie martw się, nie podpalę niczego. Chyba.


Następnego dnia Ignis przyszedł z gitarą. Doszedł do wniosku, że skoro nasiono go radośnie olewa, to trudno, przynajmniej on sobie pogra, porobi coś konstruktywnego. Popołudnie spędził trochę brzdąkając, trochę ćwicząc zadane na uczelni rzeczy, a potem stwierdził, że posłuchałby sobie muzyki, ale nie wziął słuchawek, więc czemu nie zagrać po prostu czegoś, co mu się podobało. I tak siedział i grał do nocy, jak zwykle tracąc poczucie czasu, zapadając się między dźwięki i melodie, ignorując wszystko, co znajdowało się wokół. Łącznie z pojedynczym, nowym pędem, który wychynął właśnie spod ziemi.
Zauważył go jednak następnego dnia – chudy patyk z jakimś żałosnym pączkiem na samym szczycie, tak cienki i kruchy, że wydawało się, że pęknie przy silniejszym podmuchu wiatru.
— Ty po prostu lubisz sobie muzyki za darmo posłuchać — burknął Ignis na widok rośliny. Westchnął, pokręcił głową, uśmiechnął się. — Dobra, to jest nas dwoje. Ale to ja mam gitarę, więc słuchamy tego, co ja chcę.


— Na początku to się tak niemrawo rozgrzewali, chyba ich trema zjadła — powiedział Ignis, popatrując na na oko dwuletnie drzewko pnące się odważnie w stronę nieboskłonu, zieleniejące się liśćmi o dziwnym kształcie. — Ale potem się rozgrzali, widownia była spoko, naprawdę. Jakoś tak… czasem się trafi, że naprawdę idzie złapać z ludźmi kontakt. Taki był jeden fragment utworu, zapadł mi w pamięć, to ci zagram, co tam było…
— Mam takiego ucznia — odezwał się Ignis, trącając dłonią jedną z niżej wiszących, smukłych gałęzi. — Nie umiem do niego w ogóle dotrzeć. Znaczy, gra technicznie dobrze, tylko że jakby… Nie wiem, mam wrażenie, że nie ma do tego serca. Ale z drugiej strony dzieciak się dopiero uczy, może zbyt surowo go oceniam? Co sądzisz?
Odpowiedział mu cichy szum zieleni.
— W sumie co racja to racja…


— Nigdy więcej nie idę grać na organach na kacu — powiedział z mocą genashi. — Zanim zaczniesz mnie oceniać – to nie była moja wina! Po prostu taki jeden stwierdził, że żeby wybrać piosenkę na karaoke, trzeba najpierw strzelić szota jakiegoś jego zajzajeru, a potem rzeczy wymknęły się spod kontroli. A na rano zastępowałem organistę w świątyni i no… Już chyba więcej mnie tam nie wpuszczą. — Mężczyzna przetoczył się w trawie, oparł o smukły pień. — Nie wiem, co mi tam nie styknęło na złączach, ale zamiast polecieć z „Barką” zacząłem grać „Lonely Day”...
Gałęzie zatrzeszczały na wietrze, dźwięk brzmiał niemalże jak śmiech.
— Nie śmiej się! Lepsze to, niż jak kumpel w nocy obstawiał wesele, na rano miał grać do ceremonii nadania imienia i wyleciał z „Majteczkami w kropeczki”!
Do trzeszczących gałęzi dołączył i kołyszący się pogodnie pień.


Dźwięki niosły się po polanie, melodia płynęła spokojnie, niespiesznie, trochę tak niemrawo, gdy Ignis wprawnie trącał palcami struny. Jeszcze parę taktów, chwila kiwania się z gitarą i genashi skończył, wybrzmiał ostatni akord.
— Taka bez jaj ta melodyjka, nie? — spytał, opierając się o mocarny pień, wspierając nogę na wystającym z ziemi, grubym korzeniu. — To teraz słuchaj, jak bym to ogarnął…
Genashi nie dostał wiele szansy na to, by podzielić się z drzewem swoją interpretacją. Na skraju polany zamajaczył cień, pojawił się pan Macleod. Fae przeciął leniwym krokiem polanę, bose stopy gładko znajdowały drogę wśród traw, a czarna szata, lejąca się do samej ziemi, jakoś tak wcale nie przytłaczała, nie wydawała się mroczna ani groźna. Ignis urwał swą grę, popatrzył w oblicze nauczyciela.
— Coś się stało?
— Chciałem zerknąć, jak ci idzie — odezwał się, spoglądając między kołyszące się gałęzie drzewa marzeń. — Widzę, że całkiem dobrze.
Ignis zaś, niepewny dalszych wypadków, wzruszył ramionami.
— Chyba tak? — odparł niepewnie.
Pan Macleod wpił uważny wzrok w posadzone drzewo, dłoń wyciągnęła się, dotknęła pnia. Palce niespiesznie przesunęły się wzdłuż pęknięć i fragmentów kory. Przez pewien czas fae milczał, namyślał się, jakby dyskutował.
— A więc o to chodzi — powiedział w zamyśleniu. Spojrzenie przebiegło w stronę Ignisa. — Życzysz sobie niezwykłych rzeczy.
— Nie życzę sobie niczego — odparł genashi.
Jego mentor pokiwał głową.
— Wiem. Nie życzysz sobie na dobrą sprawę niczego. Lecz drzewo — lekki uśmiech ozdobił oblicze — pragnie ci dać coś niezwykłego.
Ignis nie wiedział, o co chodziło i jego spojrzenie przechodziło jedynie od jego mentora, ku drzewu, ponoć upartemu i krnąbrnemu, na którym Ignis postawił już kreskę, porzucając nadzieję, że faktycznie cokolwiek mu da. Lecz jednocześnie temu, w którym odnalazł dobrego partnera do rozmów i wspólnego narzekania na rzeczywistość.
— Pragnie dać ci coś, co jest poza jego możliwościami — powiedział pan Macleod, muskając dłonią podbródek w zamyślonym geście. — Interesujące. Drzewa marzeń odznaczają się niebywałą mocą.
— Dziwne — wtrącił Ignis, lecz te słowa zdawały się nie sięgać jego mentora.
— Interesujące, bo sądziłem, że nie będziesz w stanie w tak młodym wieku pokierować drzewem marzeń. Lecz nie tylko dokonałeś tego, ale i skłoniłeś je, by ofiarowało ci coś niezwykłego. — Fae obdarzył go enigmatycznym uśmiechem. — Skoro tak, to niech tak będzie. Mogę pomóc. Tak, jak obiecałem.
Ignis najczęściej nie wiedział, co jego nauczyciel myśli. Pan Macleod podążał ścieżkami niedostępnymi dla śmiertelników, podobnie też zachowywała się jego magia, trudna do opisania przez cokolwiek, co Ignis starał się pojąć umysłem, lecz tak łatwa do odczucia sercem. Czymkolwiek fae był, cokolwiek był w stanie zrobić, wymykało się to jakiemukolwiek pojmowaniu.
— Twa gitara jest gotowa — powiedział, pochylając się w stronę Ignisa, ten zaś dopiero w tym momencie przypominał sobie, że pragnął gitary, nie zaś opowiadał drzewu o swych myślach tak po prostu, bez żadnego celu. — Potrzebuje jednak nieco wsparcia.
Fae wyciągnął rękę, rękaw spłynął czernią, a spomiędzy jego splotów wychynęło… Coś. Jakieś korzenie i pędy, splatające się w instrument, niepodobne do czegokolwiek innego, formujące kształt antycznej harfy. Zieleń rozbłysła, utworzyła struny, pan Macleod zaś obdarzył Ignisa trudnym do interpretacji uśmiechem.
— Mówiłem, że to będzie trudna magia i że nie jestem pewien, czy w tak młodym wieku będziesz w stanie ją udźwignąć — powiedział, odwracając się do swego ucznia. — Teraz jednak już nie wątpię.
Mężczyzna uderzył w struny harfy i zaczęły się dziać cuda.
Zieleń spłynęła mocą ze strun, pień pękł w feerii barw i emocji, Ignis zaś nie wiedział nawet, co się wydarzyło. W jednej chwili siedział spokojnie, oparty o pień drzewa, w następnej zaś leżał, przygnieciony mocą dźwięku, w pełni poddając się harmonii, płynąc wraz z rozkazem porywającej go melodii. Słyszał, jak pan Macleod śpiewa, widział też, jak smukłe dłonie trącają delikatne struny, lecz pulsujący od mężczyzny dźwięk nijak miał się do tego, co Ignis widział oczami. Nie, to była magia, czysta moc, nadrzędny rozkaz, sprawiający, że jego własna dusza kruszyła się na miriady drobnych odłamków, że umysł rozpadał się, porwany najczystszą magią. Ignis zawsze wiedział, że gdy pan Macleod dobywa swego instrumentu, nie ma siły, która byłaby w stanie się temu oprzeć. Genashi rozpadł się, zniknął wśród dźwięków, pozwalając melodii rozerwać jego własną duszę, wpleść ją między akordy.
Nie wiedział, ile czasu minęło. W jednej chwili był Ignisem, potem był nicością, a potem leżał w trawie, słońce zaś litościwie muskało jego czoło, suszyło pojedyncze, słone krople. Ignis skupił spojrzenie, popatrzył na pana Macleoda.
— Co się stało?
— Drzewo potrzebowało niewielkiej pomocy — odparł jedynie, podążając wzrokiem ku roślinie, jego głos przybrał odmienne zabarwienie. — Czasem to wystarczy, by wydarzyła się niespotykana magia.
Pień drzewa pękł. Kora rozeszła się na boki, niczym materiał kurtyny, odsłaniając coś, czego Ignis się nie spodziewał, a tym bardziej nie oczekiwał.
— Twa gitara — odezwał się fae. — Taka, jakiej potrzebujesz.
— Ale ja… Na dobrą sprawę jej sobie nie życzyłem.
— I bardzo dobrze — odparł władca lasu. — Prosiłeś o przedmiot, o coś, czego po prostu sobie życzyłeś. Lecz to drzewo… Ono daje to, czego potrzebujesz, nie to, czego sobie życzysz.
Ignis nie pierwszy raz zaginął w słowach swego nauczyciela, a przynajmniej nie pierwszy raz zaginął jego umysł. Lecz serce zawsze bezbłędnie wyznaczało szlak, prowadząc muzyka tam, gdzie powinien iść. Genashi wyciągnął dłonie, chwycił instrument. Wystarczył mu ledwie dotyk, ledwie muśnięcie palców i już wiedział. To nie była gitara odporna na ogień. To było żyjące stworzenie, zestrojone z jego muzyką, zestrojone z duszą, pragnące tego ognia i uczuć, zdolne przekierować niepokorne serce genashiego w coś, co nie czyniło wokół siebie zniszczenia.
Ignis przycisnął do siebie instrument, nie pytał nawet, skąd się wzięły struny, skąd w ogóle pojawił się w nim metal. To się nie liczyło. Liczyło się tylko to, że fragment duszy zyskał w końcu rezonujący z nim element, gitara zaś nie była jedynie instrumentem. Była rozmowami i piosenkami, była śpiewem i uczuciami, zaklętymi w drewnie, ukształtowanymi w wyjątkowy przedmiot. Sen o muzyce, miłość do sztuki i ten brak pokory w sercu – wszystko to nabrało kształtu, stało się rzeczywistością. To była jedyna taka, unikalna…
— Moja gitara — szepnął Ignis, tuląc instrument do piersi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz