Gdy Isidoro wracał wspomnieniami do tamtego Yule, wiele lat temu, które pierwszy raz spędzili poza domem, doszedł do wniosku, że rodzice nie bez przyczyny postanowili zabrać swoich synów na tak daleką wycieczkę. To były pierwsze takie święta, pierwsze poza domem i pierwsze, kiedy kogoś brakowało.
Babci Maristeli.
Kobieta pracowała jako nawigatorka okrętu hydrograficznego, Aretuzy, wypływającego regularnie na solmaryjskie morze, niestrudzenie tworzącego dokładną mapę morskich głębin. Maristela spędziła całe życie na morzu, jego humory znała jak nikt, pod jej przewodnictwem Aretuza z każdego rejsu przywoziła mnóstwo nowych odkryć i informacji, ciesząc naukowców, przedsiębiorców i wszystkich tych, którzy zwracali swój wzrok ku morzu.
Do czasu.
To miał być zwykły rejs, nic szczególnego, lecz Aretuza nigdy nie powróciła do portu. Jedyne, co znaleziono, to dryfujące resztki i strzaskany kadłub zatopiony wśród podwodnych skał. Przyczynę katastrofy zidentyfikowano jako nagłą anomalię magiczną, która porwała statek i cisnęła go wprost na skały, nie dając załodze szans na to, by dopaść szalup ratunkowych, spróbować się ratować, wysłać sygnału SOS. Isidoro pamiętał tamten czas, pamiętał też ostatnie spotkanie z babcią. Miał tak silne przeczucie, że widzą się ostatni raz, że to było ich finalne pożegnanie, lecz nauczony doświadczeniem milczał, nie chcąc dzielić się niczym niepodpartymi pomysłami i przeczuciami, wiedząc, że zaraz spadną pytania, skąd to wie, co znowu wymyślił, a potem zarzuty, że to przecież nie ma sensu.
Do tej pory zastanawiał się, czy gdyby posłuchał tych przeczuć, zamiast starać się wpasować w oczekiwania wszystkich wokół, jego babcia wciąż by żyła.
Rodzice postanowili, że ich Yule będzie wyglądało inaczej, niż zawsze – nie będzie wspólnego kolędowania pod choinką i słuchania, jak babcia Maristela czyta im bajki. Nie, tym razem rodzina D'Arienzów postanowiła wyprawić się do dalekiej, śnieżnej Medwi, tą północną egzotyką i mroźnym klimatem odwrócić uwagę pociech od tego, że kogoś już z nimi nie ma.
I poszli, czas wypełniały im lekcje nart i snowboardu, bo Luciano nie mógł przecież robić tego samego, co jego młodsi, niewydarzeni bracia, a narty były dla lamusów. Potem poszli na łyżwy i okazało się, że choć żaden z nich nie widział na dobrą sprawę lodu z bliska, to jednak to ślizganie się po twardej, zmrożonej powierzchni, było dla nich łatwe, naturalne. Może to była kwestia tego, że ich rodowa siedziba, Castello Stellato, czyli Gwiezdny Zamek, rozsiadała się wśród tak niespotykanych w Solmarii, zaśnieżonych gór, zaraz obok wiecznie skutego lodem jeziora? Może po prostu w ich żyłach płynęła krew nawykła okrutnemu mrozowi, szukająca tylko chwili, gdy będzie można to ukazać? Nad tym Isidoro się wtedy nie zastanawiał, skupiając się wyłącznie na tym, by w tych łyżwiarskich bojach dopaść Mattii, albo Luciano, by pokazać im, że choć był tym najbardziej milczącym z braci, nie oznaczało to wcale słabości albo wycofania.
Dobrze przebiegały im te wolne dni w Medwi. Rodzice zabrali ich na świąteczny targ, gdzie Luciano zaraz dostrzegł wszelkie pułapki zastawione przez lokalnych handlarzy na turystów, Mattia zaś stał się centrum zainteresowania, gdy z uroczym uśmiechem mówił ładnie „Dobrý den” albo Děkuju”, obdarzając sprzedawców tym swoim zaraźliwym, dziecięcym uśmiechem. Isidoro dla odmiany czaił się za ojcowskimi nogami, nie chciał puścić okrytej rękawiczką ręki i z obawą i ostrożnością podchodził do wszystkich, którzy oferowali mu pieczone jabłka na patyku, prażone ziemniaki czy kawałki mocno przypieczonego schabu.
Lepienie bałwana wyglądało raczej tak, że Isidoro próbował nie dać się obtoczyć w śniegu, a kolejne mroźne kule, mające tworzyć ciało śnieżnej figury, musiał im wtaszczać tata, lecz bracia w końcu dali sobie radę i z bałwanem, choć jego symetria pozostawiała wiele do życzenia. Poszli zobaczyć lodowy pałac, stworzony w całości z zamarzniętej wody, pełen lodowych rzeźb i konstrukcji, których nie dało się stworzyć w kamieniu. Oglądali tańczące na nieboskłonie barwy, nocną tęczę w formie zorzy, niemożliwą do dostrzeżenia tam, gdzie było zbyt gorąco. Isidoro wpatrywał się w niebo, wpatrywał się w lód i dzieła rzemieślników, w ciszy chłonąc piękno i niezwykłość. Lecz gdy wieczorem wracali do hotelu, a jego bracia zalegali na łóżkach, ledwie przytomni od nadmiaru wrażeń, Isidoro czuł, że czegoś mu brakuje.
Jego ojciec, Mario, obdarzony spojrzeniem sięgającym najgłębszych zakamarków duszy i serca, obserwował swego najmłodszego syna z troską i obawą, nie będąc pewnym, jak do niego podejść. Aż postanowił zaryzykować, nabył w końcu książkę, grubą i ozdobną, pełną medwiedańskich baśni.
Baśnie czytała im zawsze babcia, ta, która pozostawiła po sobie krwawiącą ranę i pustkę, której nie dało się zaleczyć. Lecz omijanie rany, unikanie bólu, przemilczanie tego, o czym człowiek chciał pomówić, nie było ani mądre ani dobre, nie wtedy, gdy mówiło się z dziećmi, nienawykłymi jeszcze do własnych emocji. I tak, ojciec usiadł na hotelowej kanapie, przywołał swoich synów, otworzył książkę. I zaczął czytać. Tak samo, jak czyniła to babcia Maristela.
Słowa początkowo nie potrafiły się przebić, to „dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami” brzmiało po prostu źle, gdy czytał to tata. Lecz potem, gdy ciepło otoczyło siedzących wokół niego synów, a magia Yule rozsnuła się w powietrzu, nagle słowa baśni rozmyły się w sen i marzenie, przestały boleć stratą i pustką, pozostałą po babci. Isidoro przymknął oczy, oparł się o ojcowski bok.
— Wszystko dobrze, tato — powiedział, choć sam do końca nie wiedział, dlaczego to mówi i co jego słowa mają zmienić. — Pożegnaliśmy się już. Wszystko jest już dobrze.
Ojciec urwał w połowie zdania, przerwał opowieść o księciu o rubinowych oczach, spojrzał na swego syna. Pogładził popielate włosy, uśmiechnął się lekko.
— Dobrze, że tak mówisz. — Słowa były miękkie, brzmiały ulgą. — Ja sam… Nie wiem, czy już się pożegnałem.
Mattia i Luciano siedzieli zaraz obok, lecz choć starsi, zdawali się nie rozumieć tej wymiany zdań. Isidoro popatrzył na ojca, a te błękitne oczy, spokojne i dojrzałe, dojrzalsze, niż ich wiek, patrzyły na niego z ciszą i rozwagą mędrca.
— Czas leczy rany. Zaleczył moje, zaleczy też i twoje. Zaleczy rany Luciano i Mattii, zaleczy też ból mamy — powiedział miękko, głosem niepodobnym dziecku. — Nie bój się. Przyszłość… — Isidoro odetchnął, odpłynął wzrokiem gdzieś dalej. — Przyszłość cię nie skrzywdzi — powiedział w końcu.
Jeśli kogoś ma skrzywdzić, to tylko mnie — dopowiedział w myślach, w głębi serca czując, jak magia przeznaczenia rozwija się wokół niego, jak samo przeznaczenie pragnie, by szedł tą niezwykłą, trudną drogą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz