Śnieg spokojnie prószył, odbijając światło ulicznych lamp. Słońce już dawno zaszło, było więc ciemno, a z powodu wszechogarniających chmur nie dało się dostrzec ani księżyca, ani gwiazd. Na szczęście wiatr nie wiał, więc mróz nie był odczuwalny. Przynajmniej dla bogów, bo oni mieli lepszą tolerancję na zmiany temperatur od przeciętnego śmiertelnika.
Raoun wyszedł z apartamentowca, ubrany jedynie w skromny zielony sweter, proste, czarne spodnie i tego samego koloru kozaki, założone na szybko. W ręku trzymał worek ze śmieciami, który postanowił wyrzucić. Szedł kawałek zaśnieżonym chodnikiem, kroki stawiał lekko, niemal frunąc w obawie przed poślizgnięciem się na śliskiej nawierzchni. Dotarł do małego budyneczku z kontenerami, otworzył kluczykiem. Wszedł do środka, wrzucił worek w odpowiednie miejsce, po czym wyszedł. Przystanął na moment, zerknął w stronę nieba.
To było jego drugie Yule ogólnie i pierwsze w świecie żywych. W zeszłym roku nie miał fizycznej formy, przez co nie mógł w pełni skorzystać z tego, co niosły ze sobą zimowe święta. Fakt, dostał niezgorszą okazję popróbowania różnych potraw od różnych rodzin, ale poza tym nie było co zrobić. Teraz wszystko się zmieniło. Miał ciało. Miał dom. Miał pieniądze.
A mimo nie było zbyt dużej zmiany.
Yule to czas siedzenia w rodzinnym gronie, z bliskimi, przy jednym stole. Raoun swoją boską rodzinę zostawił w Ma'ehr Saephii. Tam trwała zupełnie inna pora, nie obchodzono w tym samym czasie żadnego święta, więc nie było potrzeby wracać. Jednocześnie reszta Świętej Ósemki zajmowała się swoimi sprawami, a Bóg Spirytyzmu nie chciał ich ciągnąć do zupełnie innego, nieznanego im świata tylko po to, by spędzili jedno święto. To po prostu nie miało sensu. Powinien zatem coś wykombinować z tutejszymi osobami.
Ale ta opcja również odpadała. Bashar miał plany z Dantem, Octavia ze swoją przyjaciółką, o której niejednokrotnie wspomniała już. Bliźniaki Moon pewnie będą razem spędzać święta, Yonki wrócił na jakiś czas do Haverunu. A choć Raoun lubił się otaczać ludźmi, nie potrafił jakoś wepchać się w niczyje progi. Fakt, bóg nigdy nie potrzebował do niczego zaproszenia, lecz z drugiej strony nie wypadało się wpraszać. Nawet w Ma'ehr Saephii tak nie postępował, mimo że sami wierni mówili, że boga zawsze ugoszczą, niezależnie od okoliczności.
Ale tak, w tym roku również zamierzał spędzić Yule w pojedynkę.
Przynajmniej prezenty ogarnął.
— Czy masz jakikolwiek piszący długopis?
Wybierał po kolei długopisy ze stojącego na biurku kubka, sprawdzał na wolnej karteczce stan ich wkładów, lecz żaden nie był zadowalający (przynajmniej dla niego). Chciał akurat podpisać pewne papiery dla ordynatora, niestety chyba nie było mu to dane.
Bashar zajmował swój fotel, sprawdzając kartę pewnego pacjenta na komputerze. Usłyszawszy słowa Raouna, zabrał wzrok z monitora, posłał lekko zdziwione, ale też odrobinę wymowne spojrzenie.
— Jestem pewien, że satysfakcjonujące boga długopisy znajdują się w jego własnym gabinecie — stwierdził spokojnie.
Mimo to obrócił się w fotelu, sięgnął ręką do jednej z szuflad. Chwilę w niej grzebał, aż wreszcie wyciągnął jeszcze jeden długopis. Podał białookiemu, tamten zmierzył przedmiot wzrokiem. Niespodziewanie się skrzywił.
— No, żeby wielki onkolog miał tak zwyczajny długopis. — Zacmokał z niezadowoleniem, pokręcił głową. — Jak dobrze, że masz mnie.
Poruszył kitlem, w końcu wyciągnął tajemnicze, gustowne pudełko, którego koniec cały ten czas wystawał z kieszeni. Położył je na biurku, tuż przed Basharem. Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie, uniósł brew. Od razu zrozumiał przekaz, ponieważ zapytał:
— Czy to z okazji Yule?
— Powiedzmy. — Bóg wzruszył ramionami. — Masz szczęście, że to jest świeckie święto. Gdybyście w tym czasie czcili jakiegokolwiek tutejszego boga, to bym nigdy go nie obchodził.
Na te słowa demon prychnął. Wziął jednak prezent do rąk, otworzył. Uniósł brwi, widząc smukłe, czarne jak noc wieczne pióro ze złotymi zdobieniami i dwoma małymi rubinami. Ostrożnie pochwycił je w palce, obrócił parę razy. Zmierzył wzrokiem wygrawerowane nazwisko.
— Tak, wiem, to nie jest twoje prawdziwe, tylko z tego wcielenia — zaczął tłumaczyć Raoun — ale tylko takie znam. Jak będziesz zmieniał ciała, to po prostu nowe ci załatwię. I żebyś nie myślał, to nie zwykłe wieczne pióro. To prawdziwe wieczne pióro, które nigdy się nie wypisuje. A przynajmniej nie wypisze się przez bardzo długi czas. — Wzruszył ramionami. — A, jeszcze naciśnij na ten pierwszy z rubinów.
Demon wykonał polecenie, z drugiego końca wyskoczyła mała, acz diabelnie ostra igła. Otworzył nieco szerzej oczy, posłał bogu pytające spojrzenie.
— To na wypadek, jakbyś potrzebował podpisać jakiś cyrograf — wyjaśnił tamten, usta wykrzywiły się w zawadiackim uśmiechu.
Bashar cicho parsknął, acz również się lekko uśmiechnął.
Dante stał, podpierając się rękami na biodrach, nieco zmieszanym spojrzeniem lustrując Raouna. Bóg właśnie kładł na stoliku kawowym duże kartonowe pudło. Wyprostował się, objął wzrokiem pokój. Nie było go tu jakiś czas, więc zastał sporo zmian w wystroju. Kto by przypuszczał, że mieszkanie Bashara mogło się tak bardzo zmienić? Ale w sumie nie powinien się dziwić, kiedy to już nie było mieszkanie tylko demona. Cóż, dobra rzecz taka, że wyglądało ono na żywsze i bardziej kolorowe.
— Przysięgam, Raoun, jeśli to jakiś prank i z tego pudła wyskoczy mi na ryj Octavia... — zaczął wtem Dante.
— Co? — Bóg uniósł brew, wyraźnie zdziwiony. — Nie, to nie żaden prank. Skąd ci coś takiego przyszło do głowy?
Dwójka chwilę patrzyła na siebie w milczeniu.
— Masz rację, to byłby niezły prank — zgodził się Raoun. — Ale następnym razem. Dzisiaj mam co innego. Otwórz.
Syren nie przestawał sceptycznie mu się przyglądać.
— Czemu ja mam otwierać?
— Bo to twoje? — Posłał mu krytyczne spojrzenie.
Ostatecznie blondyn posłuchał. Schylił się, trochę niepewnym ruchem otworzył białe pudło. Zajrzał do środka, otworzył szeroko oczy.
Znajdowały w nim przeróżne materiały, wszystkie dość drogie: kaszmir, jedwab morwowy, z lotosu, wełna guanako, parę cudeniek z Ma'ehr Saephii – wszystko to w różnych kolorach, od łagodnych po krzykliwe (głównie odcienie różu, czerwieni i fioletu). Dodatkami były złote nici, guziki z różnych materiałów (w tym złota i perły), dwa suwaki, opakowanie cekinów, a także woreczek kolorowych kamyczków szlachetnych.
— Kupowanie tobie ciuchów nie ma sensu, więc uznałem, że po prostu zbiorę trochę materiałów, żebyś sam z nich uszył coś dla siebie. Lub Bashara — dodał.
Dante jeszcze z dobrą chwilę przeglądał całą zawartość pudła, nim podniósł wzrok na boga.
— Czy to prezent na Yule? — spytał, w mroźnobłękitnych oczach pojawił się pewien błysk.
— Nie widać? — odparł wymownie tamten.
— No, tak szczerze mówiąc, to nie widzę żadnego świątecznego papieru ani kokardy...
— Dupę sobie obwiąż kokardą. Chyba nie myślisz, że będę z czymś takim się fatygował? Co, może jeszcze frytki do tego? — Wykrzywił usta w grymasie.
Syren wyprostował się, spojrzał na Raouna, krzyżując ręce na piersi. Kilka sekund mu się przyglądał, w końcu prychnął, wykrzywiając jeden kącik ust w charakterystycznym dla siebie uśmiechu. Rozchylił wargi z zamiarem powiedzenia czegoś, ale przeszkodził mu białooki, który oznajmił, że będzie już szedł, bo ma jeszcze sporo do zrobienia. Odwrócił się na pięcie, odprowadził sam siebie do wyjścia z mieszkania.
— Ronald, co to jest?
Głos Octavii rozniósł się echem po wnętrzu kościoła. Szła przez sam środek głównego pomieszczenia, z konsternacją wymalowaną na twarzy obserwując Raouna, który właśnie wnosił niemal równie duże, co on sam, płaskie jak telewizor, kartonowe pudło.
— Zamierzasz kiedykolwiek poprawnie zapamiętać moje imię? — westchnął niegłośno bóg, pokręcił głową.
— Przecież pamiętam — odparła bez zająknięcia się dziewczyna.
Podążała za nim aż pod sam ołtarz, o który został oparty tajemniczy karton. Przyjrzała mu się dokładnie z góry na dół, pokazując po twarzy, że nie miała kompletnie pojęcia, jak zareagować. Cóż, Raoun się nie zapowiedział odpowiednio wcześnie; po prostu przyszedł do kościoła, mając fuksa (a raczej jasnowidza po swojej stronie), bo gotka przebywała akurat w środku świątyni, a nie wywiała gdzieś w odmęty Stellaire, jak to zwykła robić. Sam nieczęsto tu zaglądał, a teraz się zjawił z jakimś wielkim pudłem – nic więc dziwnego, że Octavia była... zdziwiona.
— Czy to jakiś prank i wyskoczy stąd Donatello?
Usłyszawszy to pytanie, Raoun uniósł wysoko brwi, a krótko po tym obdarzył dziewczynę krytycznym spojrzeniem.
— Oczywiście, że nie! — Podparł się wymownie rękami na biodrach. — Przecież Dante musiałby być dechą, żeby się tu zmieścić! Skąd ten pomysł?
W odpowiedzi tamta wzruszyła ramionami, coś mówiąc o jakichś filmikach, które ostatnio pokazywała jej przyjaciółka. Bóg Spirytyzmu westchnął ciężko, pokręcił lekko głową. Pomyśleć, że jeszcze powiedziała niemal to samo, co Dante. Oni serio byli Trójcą.
Z początku zamierzał powiedzieć Octavii, żeby sama odpakowała prezent, ale nim otworzył usta, szybko zmienił zdanie. Uznawszy, że w jej rękach może ucierpieć nie tylko karton, lecz również to, co znajdowało się w środku, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Wyciągnął z kieszeni klucze, jednym z nich rozerwał taśmę klejącą. Powoli podniósł wieko pudła, odłożył na bok; na wierzch wyjrzał wielki, włożony w złotą ramę z wieloma misternymi wzorami obraz przedstawiający...
— To ja? — spytała wtem Octavia, nie ukrywając zaskoczenia.
Podeszła bliżej, zmierzyła portret wzrokiem z góry na dół. Widniejąca na obrazie postać rzeczywiście była nią – ubrana w długą, czarną jak noc suknię w stylu gotyckim unosiła się na ciemnym, szarofioletowym tle w pozycji dostojnej, acz z rozłożonymi nieco na boki rękami wyglądając, jak gdyby właśnie objawiała się śmiertelnikom. Długie, kruczoczarne włosy opadały kaskadami na barki, na odsłoniętym dekolcie, rękach i twarzy widniały dodatkowe gałki oczne, razem z tymi głównymi przebijając obserwatora na wylot swoją zielenią. Na jednym ramieniu spoczywała kontrastująca z większością, biała z wyraźnie czerwonymi ślepiami Mykka.
— Czekaj, to jeszcze nie koniec — rzucił Raoun z tajemniczym uśmieszkiem.
Nie dając dziewczynie czasu na kolejne pytania, podleciał do przełącznika światła, wyłączył je. Ze względu na porę w kościele zapadł zmrok, rozświetlany jedynie przez blade, zielonkawe światło dotychczas ukrytych pociągnięć farby fluorescencyjnej, dodając do obrazu więcej oczu i kontury kilku par skrzydeł.
— Woah, Ron, jak to zrobiłeś?! — zawołała Octavia, z szeroko otwartymi oczami oglądając obraz.
— Specjalna farba i trochę magii, nic trudnego — odparł dumnie bóg, gdy wrócił do niej. — To znaczy, nie ja to malowałem, tylko ktoś inny. Ale pomysł po części był mój — dodał z uśmieszkiem.
Sam również przyjrzał się portretowi; zmrużył na sekundę oczy, gdy dostrzegł, że w prawym dolnym rogu pojawił się malutki, zielony symbol księżyca. Dziewczyna na szczęście nie zauważyła ani sierpa, ani miny białookiego.
— Ogólnie proponuję powieszenie go nad ołtarzem — powiedział. — W końcu to twój kościół.
Octavia podniosła wzrok znad obrazu, by spojrzeć wpierw na ołtarz, a potem na znajdującą się za nim ścianę z portretem pewnej boskiej istoty. Z wyglądu była podobna do Octavii (właśnie w ten sposób oszukała ona tutejszych kapłanów), lecz mimo wszystko to nie była ona.
Gotka powróciła spojrzeniem na swój obraz, jeszcze chwilę go oglądała. Wtem powiedziała:
— Nie mogę się doczekać, jak pokażę to Zahrze!
— Tylko nie zapomnij dodać, że go dostałaś od kogoś. — Puścił jej oczko.
— Ach, mówiłem, że nic nie chcę na święta!
Cheoryeon krzyżował ręce na piersi, posyłając Raounowi skrzywdzone spojrzenie. Usta wykrzywiał w grymasie, brwi złowrogo ściągał, jak gdyby Bóg Spirytyzmu sprowadził mu na chatę śmieci. Ale nie, białooki przyniósł schludne papierowe torby, w których spoczywały czyste, dopiero co kupione ubrania. Jasnowidz udawał, że kompletnie nimi nie jest zainteresowany, aczkolwiek mimo wszystko ukradkiem zerkał do środka.
— To nie tylko dla ciebie, ale też Suyeon — zaczął Raoun wymownym tonem. — Nie mogę patrzeć, jak ciągle chodzicie w tym samym i jeszcze wymieniacie się częścią ciuchów między sobą.
— Nasze ciuchy są w porządku! — bronił się tamten. — Dbamy o nie, więc są czyste i niezniszczone!
— Ale przynajmniej połowa już znoszona.
— To taki trend! — Wydął usta w fochu.
Raoun nie ukrył przewrócenia oczami. Gnojek zawsze robił ze wszystkiego problemy. To było do przewidzenia, że tak łatwo nie przyjmie prezenty. A by się ogarnął trochę. Jak wychodzili razem gdzieś na miasto, to już parę razy bóg zauważył kogoś, kto obserwował ich spojrzeniem zdradzającym krytykę. Jak gdyby on, otulony najlepszymi ubraniami, nie dbał kompletnie o swojego podopiecznego, który nie mógł nosić niczego porządnego... To znaczy, to wcale nie tak, że traktował go w choć odrobinę zbliżony sposób, skądże, po prostu obiecał Pramatce...
Ech...
— Zaakceptuj te dla Suyeon — mruknął, podpierając na moment ręką czoło. — Nie chciałbyś, żeby chociaż ona chodziła na uczelnię w ładnych ubraniach? — Uniósł brew.
Cheoryeon milczał z ustami przemienionymi w wąską kreskę. Stał nieruchomo, jedynie spojrzeniem gdzieś błądził, ewidentnie się nad tym wszystkim zastanawiając. Dumał tak, dumał, aż w końcu wywrócił oczami, niechętnym ruchem zagarnął torby za ucho.
— Nienawidzę was — bąknął cicho pod nosem.
— Co tam skomlisz? — zagaił Raoun z uśmieszkiem.
— WESOŁYCH ŚWIĄT!
Trzeba przyznać, że usłyszenie świątecznych życzeń tak agresywnym tonem go minimalnie rozbawiło. Parsknął krótkim śmiechem, ku irytacji Cheoryeona, który mówiąc, że jest teraz zajęty, wyprosił boga z mieszkania.
Tak, prezenty już miał za sobą, więc z tego był zadowolony. Plan na wigilię zaś był prosty: zjeść przygotowane wcześniej potrawy, wypić dobre wino i zrobić maraton filmowy. Nawet jeśli nie uwzględniało to niczyjej obecności, nawet jeśli w przeciwieństwie do większości zamierzał spędzić święta sam. Przynajmniej wcześniej udało mu się uszczęśliwić parę osób.
Chwilę jeszcze oglądał prószący śnieg, aż wreszcie postanowił wrócić na klatkę schodową. Wjechał windą na odpowiednie piętro, podszedł do drzwi swojego apartamentu. Wpisał w zamku kod, po usłyszeniu charakterystycznej melodyjki pociągnął za klamkę i po sekundzie znalazł się w środku. Zdjął buty, położył je na ręczniku, który zbierał topniejący z nich śnieg. Założywszy na stopy kapcie, wyszedł z przedsionka do głównego pomieszczenia.
Zatrzymał się na wpół kroku, otworzył szeroko oczy.
— A wy co tu robicie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz