DATA: system error
TARGET: YULE
Najtrudniejsze w tym wszystkim było znalezienie tej iskry, która od dawna zgasła pod strumieniem lodowatej wody, wyśpiewując syczącą pieśń w niebo, jak gaszone ognisko, z którego ulatuje biały, gęsty dym – oznaka końca ciepła, światła, czegoś przyjemnego. Lub jak zduszona brakiem tlenu, w desperacji jeszcze żarząca się ostatkami sił, aż zgasła pod morderczą barierą.
Parujący kubek ciepłej herbaty stał na schodku między jego nogami, kiedy wpatrywał się w ten lekki dymek, smagany ciężkim, zimowym wiatrem poranka, który również rozwiewał mu sięgające do ramienia włosy. Nieco odrosły. Niektóre kosmyki wypadały, gdy chciał je związać – choć zwykle tego nie robił, bo osłona z włosów dodawała mu jakiegoś dziwnego poczucia bezpieczeństwa. Ha, to takie irracjonalnie w jego przypadku. Drapieżnik, który szuka komfortu w obawie przed innym, który jest zdecydowanie słabszy, ale stosuje sztuczki, które sprawiają, że on czuje się taki... bezsilny. Ukrycie się za cienką warstwą opadających na twarz włosów powodowało, że czuł się bardziej komfortowo. Mimo że okolica była niezamieszkana wokół przez nikogo, opuszczona, pozbawiona sąsiadów i jakichkolwiek istnień, które zakłócałyby spokój farmy. Jednak włosy były krótsze. Odrastały dosyć szybko, ale i tak za wolno w jego opinii.
Sięgnął po kubek. Herbata to nie był jego wybór i zapewne stary on od razu skrzywiłby się na pomysł dotknięcia tego ustami, ale obecnie było mu to obojętne. Gorący napój koił, niezależnie od tego, czy była to woda z liśćmi, gorzki smak kawy, czy alkohol. Jego oczy przesunęły się po metalu jego palców. Przez chwilę chciał mieć możliwość poczucia gorąca porcelany, chciał poczuć przenikający przez skórę ból.
– Lepiej?
Stary mężczyzna stanął obok niego, owinięty w gruby koc, rozglądając się po posesji, jakby szukał ducha, ale tak naprawdę kontrolował obszar swoimi sprytnymi, małymi oczami. Nie wyglądał na swoje lata, ale Cain nie widział powodów, przez które miałby mu nie wierzyć.
Skinął głową delikatnie. Kaptur mocniej opadł mu na głowę. Chciał się schować. Skryć się w bezpiecznej ciemności ubrania.
Duże krople wody waliły w ziemię całą mocną ścianą, jakby chmura urwała się akurat nad nimi. Jednakże ten szum był uspokajający. Nie pachniało też zgnilizną miasta. Taką, która utknęła w jego pamięci. Tutaj zawsze roznosił się zapach świeżego igliwia, mokrego siana, rosnącego w pobliskim lesie mchu.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz taka zima przyszła – zamyślony głos Ernesta wybrzmiał delikatnie – Mam nadzieję, że do południa się uspokoi. Czeka nas trochę pracy.
Cain nadal uczył się jego języka i choć nadążanie za słowami było w obecnym stanie ciężkie, to rozumiał te najważniejsze pojęcia i kontekst. Ernest cierpliwie tłumaczył mu wszystko, delikatnie, powoli. Często porozumiewał się za pomocą gestów. Nawet znalazł sposób jak przekonać go do tego, aby zaczął oglądać rzeczy w swoim języku, znajdując coś, co Caina interesowało, a raczej odkrył przypadkiem pewnego, jesiennego wieczoru.
– Chodź do środka. Przeziębisz się, dzieciaku.
Jego ciepła dłoń oparła się na chwilę o głowę Caina. Jej delikatny nacisk był przyjemny, wybudzający z myśli, które krążyły w jego głowie, intensywniejsze po paskudnej nocy. Cain oczywiście wiedział, że nie jest w stanie zachorować, ale wykonywał polecenia Ernesta już w tym momencie ślepo, jak wdzięczny, bezpański pies, którego przygarnięto z pobocza i nie chce ani na krok zostawić swojego człowieka, który po raz pierwszy pokazał mu, jak to jest poczuć miłą dłoń, głaszczącą jego zmierzwione futro.
W domu było ciepło. Płomienie w rozpalonym kominku lizały jego ścianki w intensywnym tańcu. Jego policzki chłonęły to ciepło, kiedy wchodził do salonu.
– Pojedziemy dzisiaj do sklepu. Pomożesz mi w zakupach.
– Sklepu?
– Tam, gdzie jest jedzenie i inne potrzebne rzeczy. W mieście.
– Miasto... – Cain przetrawił słowo między zębami. Rozumiał wszystko, ale nie to go kłopotało – Ludzie.
Wyraźna obawa pojawiła się na chwilę w jego głowie. Uczucie dla niego tak odległe kiedyś, a tak znajome przez ostatni rok, lecz jego ciało dalej nie wiedziało jak poprawnie reagować na tego typu emocje. A było ich zdecydowanie za dużo. Za dużo takich, których nie potrafił przydzielić do odpowiednich kategorii.
Ernest poprawił się w swoim starym fotelu.
– Spokojnie, nikt cię nie rozpozna. Bluza wystarczająco dużo kryje.
Dla Caina wystarczyło tylko pierwsze słowo mężczyzny. Ufał mu ślepo, właściwie to podążał za każdą jego wskazówką, każdym słowem, radą czy sugestią. Spuścił wzrok, na powrót wlepiając spojrzenie w parującą herbatę, ale skinął głową. Skoro Ernest tak powiedział, to znaczy, że tak będzie. Nie miał powodów do zmartwień.
Prawda miała również swoją drugą stronę, o której Cain nie wiedział lub jego umysł dalej był zbyt zamknięty i skupiony na leczeniu, aby odkryć intencje starego człowieka. Nie były one złe. Przez prawie rok, odkąd trafił do jego domu, był praktycznie odcięty od wszystkiego. Od całego świata, tego całkowicie nowego i nieznanego. Ernest wiedział, że potrzebuje czasu, ale w skupieniu swojej duszy był świadomy, że taka izolacja może doprowadzić do niefajnych skutków. Cokolwiek przeszedł ten dzieciak (a jeszcze wówczas nie miał pojęcia, że tak naprawdę Cain jest od niego starszy), w końcu musiał zacząć oswajać się z otoczeniem, ale Ernest widział w tych ukradkowych momentach, kiedy bacznie go obserwował podczas opowiadania o zimowych tradycjach tego kraju oraz swoich własnych, prywatnych, które obchodził niegdyś razem z żoną, jak zrozumienie przemyka przez tę twarz. Tak jakby niektóre rzeczy Cain kojarzył, ale zaraz potem jego wzrok mętniał, postawa znowu się zamykała, kurczyła, a on sam wracał do pokornego kiwania głową na znak, że tak, wie, co to jest i choć w jego świecie inaczej się to nazywało, to wyglądało całkiem podobnie lub wręcz przeciwnie.
Ernest wyłożył cały plan, niczym strategiczne przemyślenie bitwy, ale sam złapał się na tym, że w gruncie rzeczy się cieszy. Święta nie były czymś radosnym, odkąd jego żona odeszła, pozostawiając dom pustym i samotnym, a ustanowione tradycje wyłącznie rzeczami, które były nieprzyjemne. Teraz kiedy patrzył na tego zniszczonego zapewne człowieka, chciał dać mu coś, co być może również zna, również otacza go smutek z powodu istnienia tego święta, ale może na nowo obudzić w nim iskrę radości lub czegoś innego. Czegokolwiek. Samolubnie też cieszył się, że nie jest sam.
Z nastaniem południa ulewa ustąpiła, zamieniając się w spokojne prószenie śniegu. Ernest ubrany był w ciężki, puchowy płaszcz. Jego szpakowate włosy wystawały spod futrzanej czapki, a policzki rumieniły się od mrozu, kiedy wyszedł z mieszkania. Cain ostrożnie ruszył za nim, ale nie zatrzymał się tuż obok niego. Nieco nieporadnie, stąpał po śniegu, jakby bał się, że ten nagle się pod nim zapadnie. Chłonął ten widok, każdy odblask białego puchu. Był zachwycony, ale i wyraźnie zdezorientowany.
– Podoba się?
Głos staruszka dobiegał z werandy, ale nie dotarł do Caina. Za bardzo skupiony na obrazie, który rozciągał się przed nim, wpatrzony w niebo i wszystko wokół, stojąc nieruchomo, jakby najmniejsze drgnięcie miało zniszczyć ten obraz.
Cain widział śnieg po raz pierwszy w życiu. Białe płatki spadające z nieba, smagane delikatnym wiatrem były bardziej interesujące niż cały świat wokół. Wyciągnął rękę do przodu, pozwalając, aby to dziwne, wydające się na bardzo delikatne... coś, mogło opaść na jego dłoń. Po chwili dołączyły do niego kolejne, oprószając metalopochodny materiał. Z minięciem krótkiej chwili były już wszędzie.
– To śnieg – Ernest stał przy schodach, przyglądając się z zaciekawieniem całej sytuacji – Nigdy nie widziałeś śniegu?
– Śnieg... – Cain mielił to słowo między zębami, zginając palce i zauważając, że białe płatki zniknęły, zapewne zniszczone naciskiem – Nie.
Podobał mu się. Był zimny, mokry, zachowywał się jak krople deszczu, ale zmienione w jakiś dziwny puch. Krążył w powietrzu i opadał na ziemię, dołączając do swojego rodzeństwa. Cain uśmiechnął się. Zamknął oczy, unosząc twarz w górę i pozwalając, aby płatki opadały na jego ciepłe policzki i rozgrzaną skórę twarzy, jedyne miejsce, gdzie mógł poczuć prawdziwą naturę śniegu. Otworzył usta i wystawił język, aby posmakować tego czegoś, śniegu. Zimne. Mokre. Bez smaku. Przyjemne.
– Popatrz – Ernest podszedł i chwycił jego nadgarstek.
Cain pozwolił mu prowadzić swoją rękę, trzymając ją według zaleceń.
– Mówią, że każdy płatek jest inny. Wyjątkowy. Tak naprawdę, to tam, w górze, to zwykła woda. Ta sama, kiedy pada deszcz, ale gdy jest odpowiednio zimno, zamienia się w śnieg. Albo grad. To jest mniej przyjemne.
– Grad.
– Bardziej twardy śnieg. Właściwie, jak napada więcej tego białego ustrojstwa, to jeszcze zdążysz to wszystko przekląć. Aha, i nie jedz tego. Szczególnie kiedy ma inny kolor niż biały.
– Dlaczego?
– Bo jest niedobry. I zwykle nie jest czysty – Ernest machnął ręką – Ale pokażę ci coś.
Mężczyzna pochylił się i zebrał sporą garść śniegu w ręce. Cain przyglądał mu się z zaciekawieniem, obserwując, jak ten lepi w dłoniach małą kulkę. Całkiem zabawne. Nie domyślił się, że z tych małych płatków można cokolwiek ulepić.
– Tutaj, w tym świecie, w miejscach, gdzie oczywiście śnieg się pojawia, bo nie wszędzie jest, dzieciaki lubią się rzucać śnieżkami – Ernest pokazał w ręce białą kulkę – Nie wierzę, że to robię... – wymamrotał pod nosem, kontynuując – Zwykła zabawa, jak berek...
– Nie rozumiem.
– Hm... gonisz i rzucasz. Uciekasz, żeby cię nie trafiło.
Cain wzdrygnął się. Dlaczego ktoś miałby się bawić w coś, co polegało na dogonieniu uciekającej ofiary i trafieniu ją czymś ulepionym ze śniegu?
– Zły tor, rozumiem, ale to nic negatywnego. Zabawa. Pokażę ci, delikatnie. Nic ci nie zrobię, obiecuję.
Ernest wziął zamach i rzucił białą kulką. Cain natychmiast się odsunął, instynktownie, zaciskając palce dłoni i skupiając spojrzenie na mężczyźnie, który... się śmiał. Dziwne. Był całkowicie zdezorientowany tą reakcją.
– Ależ ty masz refleks... No dobrze, byłbyś idealny do tej zabawy. Teraz ty spróbuj.
Cain osłupiał.
– Mam cię... uderzyć? Tym? – wskazał palcem śnieg pod sobą.
– Delikatnie. Ulep kulkę i rzuć we mnie.
Był pewien, że staruszek oszalał. Może zwariował od tego śniegu albo nażarł się szaleju, cokolwiek zbierał wcześniej w lesie i układał do porządnego wysuszenia, kiedy jeszcze zima nie nadeszła w pełni. Nie istniała taka możliwość, aby Cain kiedykolwiek uderzył Ernesta lub choćby podniósł na niego rękę za pomocą czegokolwiek. Wiedział, że to niebezpieczne. Igranie z ogniem, który zbyt łatwo się zapala, niekontrolowany.
Pokręcił głową, wpatrując się w biały puch na ziemi.
– Nie możesz tylko patrzeć. No dalej.
Ernest pochylił się ponownie, zbierając w dłonie garść śniegu. Wiedział doskonale, jak zachęcić Caina do zabawy, ale nie chodziło tu tylko o samo zwykłe rzucanie się śnieżkami. Ernestowi było daleko od dobrego rodzicielstwa i jeszcze dalej od lepszego podejścia do dzieci, ale opieka nad zagubionym człowiekiem, jakim był Cain, nie różniła się od ogarniania randomowego nastolatka. Żmudna i trudna, ale pozbawiona przynajmniej typowego, młodzieńczego protestu. Ernest o wielu rzeczach mógł nie wiedzieć, tak jak o dokładnej przeszłości Caina lub nawet tego, kim tak naprawdę jest, ale nie potrzebował tego. Wiele rzeczy w jego życiu nie poszło tak, jak powinno, a jeszcze więcej sam zepsuł, ale dopiero teraz, te święta sprawiły, że w duchu był w stanie sobie powoli wybaczać. Nie był nigdy człowiekiem, który wierzył w te wszystkie powiedzenia czy jakieś ludzkie zasady, ale być może w to jedno mógł spróbować. Aby wybaczyć, ale nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie, bo możliwe, że właśnie o to chodzi w tym wszystkim. O spokój ducha, którego tak dawno w sobie samym nie czuł. I podświadomie też wiedział, że Cain może czuć to samo – brak wybaczenia sobie samemu, bo nie jest to łatwe, niezależnie od tego, kim jesteś.
Ernest ponownie nie trafił, ale spodziewał się tego. Cain był szybki, wręcz nienaturalnie, ale staruszek tylko się zaśmiał, zanim zaczął lepić kolejną kulkę. Ostatni raz w życiu rzucał śnieżką, gdy miał może z osiem lat. Dezorientację Caina chciał przekierować na ciekawość, w końcu musiał się przekonać. Zawsze to robił. Zawsze wygrywała ta iskra, która według myśli Caina dawno zgasła. Rozpalenie jej to wyzwanie, ale nie było niemożliwe.
Kiedy tym razem niezgrabna śnieżka poleciała w jego stronę, uśmiechnął się wręcz triumfalnie. Może też przez to, że zdołał ją ominąć, pomimo swojego wieku i starych, lecz jeszcze nie tak "zardzewiałych" kości.
– Przestań – Cain stał wyprostowany, lecz w pozycji gotowej do schowania się, z kolejną ulepioną kulką śniegu.
– Dobrze się bawisz.
– Nieprawda.
Ernest rzucił kolejną i tym razem zobaczył ten uśmiech przemykający na twarzy Caina.
– Kłamiesz.
Nie usłyszał odpowiedzi. Odpowiedzią była kolejna śnieżka lecąca w powietrzu.
– Nie masz szans mnie trafić.
Ernest uśmiechnął się. Zadowolony i dziwnie szczęśliwy w środku. Uśmiechnął się, aby odwzajemnić gest. Nie często widział to samo na twarzy Caina. Błogi spokój połączony z radością. Wyprostowane ramiona i sylwetka kogoś, kto jest gotowy stanąć w szranki z rzeczywistością.
– Nie lekceważ staruszka.
Zaczęła się chaotyczna bitwa. W chłodzie, który przeistoczył się w ciepło, aż samemu Ernestowi zaczęło być gorąco pod grubym płaszczem, a jego zziajany oddech zamieniał się w parę. Niewielkie stado koni patrzyło na nich z niedalekiej odległości, a śmiech odbijał się od okolicznego lasu, mieszając się z odgłosem śniegu skrzypiącego pod butami.
W końcu Ernest usiadł na zasypaną łąkę, dysząc ze zmęczenia, ale z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Wygrałeś – wykrztusił, unosząc rękę w ramach poddania.
– To było niesamowite! – Cain rzucił ostatnią śnieżkę, trafiając prosto w drzewo – Śnieg jest super.
– Czasem trzeba po prostu spróbować czegoś nowego, żeby odkryć, jak wiele radości może dać zwykły śnieg. Moja żona tak czasem mówiła. Niezmierzona optymistka – odpowiedział Ernest, wyciągając w stronę Caina rękę – Pomóż mi wstać. Pora ogarnąć zwierzęta.
Kiedy szli w kierunku stodoły, Ernest dostrzegł coś w spojrzeniu Caina. Ten zachwyt i energia były jak przypomnienie, że nawet najprostsze rzeczy mogą mieć moc sprawczą.
~*~
Obowiązki poszły im naprawdę szybko i sprawnie. Nawet samochód, który od tak dawna szwankował, odpalił bez zarzutu.
– Nie wiem jakim cudem ci się to udało, ale chodzi bez zarzutu.
Cain uśmiechnął się delikatnie, stojąc przy masce starej terenówki, która już miała swoje lata, a on bardzo chciał pomóc staremu mężczyźnie w naprawieniu jej. Nie był to jakiś wielki problem. W gruncie rzeczy, wszelaki sprzęt, który istniał w tym świecie, był całkiem prosty lub niepotrzebnie skomplikowany.
Farma Ernesta była oddalona od miasteczka, ale to dało mu czas na to, aby przedstawić Cainowi samo pojęcie zbliżającego się święta. Nie tylko tradycji, które obchodził stary człowiek, ale również tych, które obchodziły inne istoty.
– Robiliśmy thakee.
– Co to takiego?
– Ciastka – Cain kłapnął zębami w powietrzu.
– Coś jak pierniki?
– Pierniki... tak. I księżyc, Thakanau. W mieszkaniu.
– Robiliście księżyc?
– Nie – Ernest dał mu chwilę ciszy, aby ująć wszystko w odpowiednie słowa, które oboje zrozumieją w przełożeniu na jego język – Tradycja. Księżyc w domu. I światło. Jak nie światło, to źle. Ghá-karrau nie lubi, kiedy nie ma światła.
– Światło księżyca w domu, aby Gha... jakkolwiek to wypowiadasz, nie był zły?
Cain kiwnął głową, zadowolony, że Ernest zrozumiał. Śnieg delikatnie prószył na zewnątrz. Nie wiedział, że opowiadanie o tym, co on sam znał ze swojego świata, mogło być przyjemne. Ernest słuchał. Jego wąs unosił się coraz wyżej, kiedy jechali w stronę miasteczka, a Cain coraz bardziej rozwijał rozmowę, po raz pierwszy nieciągnięty za język. Mimo że pewne wyrazy dla nich obu były ciężkie, a część rzeczy niezrozumiała i nawet domyślanie się było sporym wyzwaniem, to był pierwszy moment, kiedy Cain nie był pochłonięty mrocznymi myślami. Dużo kłopotu sprawiło wytłumaczenie słowa żywica, która była używana w formie świeczek, aby zapach oraz ulatniające się wraz z ogniem, lepkie właściwości substancji łapały złośliwe duchy, które krążyły po domach w czasie świąt. Przez całą drogę Cain opowiadał, jak wykonywano ze znalezionego poroża kherikaarów figurki. Jak przyozdabiano okna mieszkania, aby światło Thakanau padało przez igliwie, łagodząc jego humory. Pomijał też parę kwestii, które... no cóż... życie Caina było jedną wielką zagadką. Opowiadanie o tradycjach było przyjemne, ale pomimo znacznie lżejszego tonu, dalej czuł ukłucie. Ukłucie braku. Ukłucie straconej rzeczy. I tylko opowieść Ernesta w zwykłym odwzajemnieniu gestu nie spowodowała, że Cain znowu opadł nisko w siedzeniu, rozmyślając, jak bardzo chciał zniknąć. Ernest nigdy nie opowiadał o swojej żonie, ale chyba poczuł, że musi się w jakiś sposób odwdzięczyć otwartością za otwartość. Cain dowiedział się o pieczeniu pierników, które zawsze robili wspólnie, o drzewku przyozdabianym różnymi rzeczami, ale też o tym, że małżeństwo robiło sobie wspólne pakowanie prezentów oraz "słoik podziękowań", w którym wypisywali dla siebie wszystkie dobre i miłe rzeczy, a potem czytali w ostatni dzień roku.
Bycie w przestrzeni publicznej razem z innymi ludźmi dalej dla niego stanowiło pewnego rodzaju wyzwanie. Nie chodziło o sam fakt istnienia pozostałych, chodziło o blokadę, która wytworzyła się w jego umyśle, jak niechciana zapora na rzece, która tamuje jej cały sprawny przepływ. Na szczęście Ernest nie skazywał Caina na zbyt długą, niepotrzebną uwagę innych.
Po powrocie do domu przytargał wraz z nim małe drzewko, o którym starszy mężczyzna opowiadał wcześniej prosto z niedaleko rosnącego lasu. Uparł się, że sam to zrobi, więc Cain skupił się na wyciąganiu delikatnych bombek z pudełek. Początkowo nie chciał tego robić, widząc, jak pierwsze próby złapania tego delikatnego szkła kończą się fiaskiem i zniszczeniem paru egzemplarzy. Ernest jednak nie był zły. Biorąc do ręki jedną z nich, jeszcze uratowaną przed zbyt mocnym uściskiem palców Caina, położył ją na jego dłoni i delikatnie zamknął mu na niej palce. W ten sposób zachęcił go do tego, aby jednak próbować.
Ozdabianie choinki było zabawne. Było... inne. Przypominało mu to trochę tradycje, które on sam obchodził. Wszystko było takie delikatne, kolorowe i błyszczące.
Cain wyjrzał za okno. Nie byłoby nic dziwnego w dźwięku warkotu silnika w dali, gdyby kiedykolwiek ktoś zapuszczał się w te rejony, a dziadzio miał gości na pęczki. Poza tym, na pewno by wcześniej poinformował o gościach. Dźwięk ten był intruzem. Rzeczą niechcianą.
– Coś tam jest?
Ernest nie wyglądał na zaalarmowanego, w przeciwieństwie do Caina. Jego utkwiony wzrok w jednym punkcie mógł wskazywać równie dobrze na to, że na farmę przypałętało się kolejne dzikie zwierzę w poszukiwaniu jedzenia.
– Auto.
– Na podwórku?
– Nie. Jedzie tu.
Ciężkie westchnięcie odciągnęło uwagę Caina od okna. Spojrzał na "starszego" mężczyznę z zaciekawieniem. Ernest przez cały dzień był we wspaniałym humorze i choć nie miał w zwyczaju się zbyt często uśmiechać, to ten dzień stanowił wyjątek, dlatego Caina niemal uderzyła ta nagła zmiana nastawienia. Delikatnie przechylił głowę, patrząc na Ernesta ze spokojem i lekkim niezrozumieniem, co tak mogło go wprowadzić w... smutek? Odrobinę gniewu? Rozczarowanie?
– Zaczekaj tutaj.
Kiedy wychodził z salonu, Cain przez cały czas śledził go spojrzeniem. Dźwięk silnika stawał się z każdą chwilą głośniejszy i bardziej natarczywy.
Czyżby to był powód, dla którego Ernest tak posmutniał?
Cain popatrzył na trzymaną w dłoniach bombkę, w swoje zamazane na czerwonym lakierze odbicie. Wyraźnie czuł emocje Ernesta. Czuł tę zmianę, która niezbyt mu się podobała, bo ta cieplejsza strona staruszka była całkiem przyjemna i miła. Nie, że go nie lubił, kiedy był upartym, starszym panem ze swoimi przyzwyczajeniami, kiedy powtarzał, że jeszcze potrafi narąbać sobie sam drewna na opał, mimo najszczerszych chęci Caina w pomocy mu, ale podobały mu się również momenty, w których chichotał pod nosem, choćby w sytuacjach, w których oboje nie potrafili się dogadać ze względu na dalej istniejące bariery językowe.
Światła samochodu zamigotały między drzewami na znak, że ktokolwiek to był, kierował się w stronę farmy. Ciekawość urosła w nim, kiedy podchodził do okna.
– Cain.
Ernest trzymał w dłoniach broń. Starą strzelbę z ryciną na kolbie. Mogłaby uchodzić za okaz kolekcjonerski. Ładna, zadbana. Zawsze Cainowi świeciły się oczy, kiedy ją widział.
– Masz tutaj siedzieć. Nie wychodzić, choćby nie wiem co, jasne? To rozmowa między mną, a pijawką.
– Pijawką?
– Rozumiesz?
Ciekawość zabiła kota, satysfakcja go wskrzesiła. Czy jakoś tak Ernest zawsze powtarzał. Niezmącone zainteresowanie Caina wzrosło niemal dwukrotnie po tych słowach, ale powaga w głosie mężczyzny była prawdziwa. Choć nie chciał się zgadzać, to skinął głową. Instynkt rządził się jednak swoimi prawami. A może to intuicja? Może zdolność wyczuwania zdenerwowania Ernesta, teraz tak wyraźnego nawet w samych jego ruchach, spiętych mięśniach ciała pod ubraniami, nagle zbyt zmęczonemu wyrazowi twarzy? No i oczywiście twardemu nastawieniu. Sam widok broni dużo mówił. Nawet jeśli nie rozumiał, co oznacza pijawka. Był pewien, że wyczuł dozę obrzydzenia w głosie.
Auto faktycznie zatrzymało się na podwórku. Jego jasne światła padały prosto na wejście do domu, niemal oślepiając Caina, który stał za firanką i przyglądał się uważnie. Widział Ernesta, który czekał na ganku niewzruszony.
– Wyobrażam sobie, że do mojego biura panu daleko, ale żeby przez rok milczeć, to odrobinę niegrzeczne, nie sądzi pan? I powitać gościa z bronią w ręku, po cóż to?
– Nie przywykłem do rozmów z zadufanymi krwiopijcami. Denerwują mnie.
– Starzy i schorowani ludzie powinni odpoczywać, a nie zajmować się dawno podupadłymi farmami.
– Dziękuję za troskę, ale czuję się całkiem świetnie.
– Skoro wymieniliśmy już między sobą uprzejmości, to myślę, że możemy przejść do konkretów.
– Owszem. Znikaj z mojej farmy tak szybko, jak potrafisz wyciągać od innych pieniądze.
– Przykro mi, ale nie mogę tego uczynić. Umowa...
– Ta umowa mnie nie wiąże. Zjeżdżaj stąd, zanim rozwalę ci głowę. Powiedziałem już raz i powtórzę, umowa nie ma żadnego przekładu – Ernest przeładował strzelbę – Nie oddam ci tej ziemi, choćbym miał się tutaj wykrwawić.
– Liczyłem na przedświąteczną, dobrą wolę. Co pana kosztuje rozmowa?
Cain zmarszczył się. Tym razem słowa tego człowieka... hm, nie, zdecydowanie nie człowieka, wybrzmiewały srogo. Zawarta w nich groźba odbijała się od ścian umysłu Caina, który zacisnął dłonie. Bombka w jednej z nich potrzaskała się na małe kawałeczki. Śmierdziało impertynenckim poczuciem satysfakcji. Oczywiście nie ze strony Ernesta. Kimkolwiek był ten nieznajomy, powinien zniknąć jak najszybciej.
Atmosferę pomiędzy wszystkimi zgromadzonymi w tak małej przestrzeni osobami, można było niemalże ciąć nożem. Wiatr smagał zimnymi powiewami włosy i ubrania, zapowiadając kolejną zmianę pogody, o której Ernest wcześniej wspominał. Tak, jakby sama matka natura wyczuwała, że zapowiadające się w najbliższych chwilach rzeczy miały prowadzić do bardzo nieprzyjemnych konsekwencji.
– Liczę do trzech. Na trzy, twoje auto ma wyjeżdżać z mojej ziemi.
Nieznajomy zaśmiał się.
Nie posiada krwi. Jest silny. Szybki. Nie tak szybki, jak ja. Byłby na parę uderzeń. Tak łatwo byłoby mu skręcić kark, rozszarpać tchawicę, rozorać płuca, powiesić na drzewie i poczekać, aż sam się udusi. Jedno w głowę, potem kolano. Udaremnienie ucieczki. Albo niech ucieka... tak dawno nikt nie uciekał...
– Dwa!
Głos Ernesta zwrócił na powrót uwagę Caina oraz ruch, który przemknął obok okna, niczym cień pośród mroku, na który starszy mężczyzna nie zwrócił uwagi.
To jak zapalnik. Mrowienie, które być może było pozostałością działającego mózgu, kiedy organizm został pozbawiony nerwów. Jak z amputacją. Cain czuł każdą część swojego ciała, każdą najmniejszą cząstkę, kiedy te mobilizowało się do działania. Kiedy umysł był zbyt skupiony na celu. Kiedy w ciszy, podczas którego nie było słychać już bijącego serca, szumu płynącej w żyłach krwi, działał jedynie instynkt oraz to, do czego Cain był stworzony.
Zapach dymu uniósł się w powietrzu, zmieszany z zapachem zbliżającej się śnieżycy, kiedy wyszedł z domu.
Zacisnął palce na gardle zakradającego się od boku mężczyzny, niewiele mniejszego od niego. Jego broń wystrzeliła, a siła kuli uderzyła o klatkę piersiową Caina, kiedy podnosił napastnika do góry, odcinając go powoli od dostępu tlenu i możliwości zaczepienia nóg o podłoże. Jego nos rejestrował tak wiele zapachów. Tak wiele przyjemności, która zaczęła wypełniać jego umysł, kiedy ten szamotał się w jego uścisku. Słodycz i cierpkość, połączona w tak wspaniałą nutę smaku... ach, smak. Od tak długiego czasu nie miał w ustach ciepłej, ludzkiej kr...
– Cain! Puść go!
To dziwne, że słaby w porównaniu z nim człowiek, miał na niego taki wpływ. Gdyby tylko nie wpływał na niego ten jeden, cholerny głos... co by go mogło powstrzymać? Mógłby z nimi zrobić wszystko. Pozbyć się problemu. Za jednym razem. Dlaczego nie? Dlaczego mu zabraniano? Do cholery, ma ochotę go zabić!
Szeroki uśmiech zawitał na jego twarzy, kiedy zbliżał powoli twarz mężczyzny do swojej, wciągając cudowny zapach strachu.
– Cain... nie warto, dzieciaku. Już dobrze. Panowie sobie jadą.
Silny wstrząs irytacji przepłynął przez jego duszę. Odmówienie nagrody, na którą zasłużył. Tak, jak te osoby zasłużyły zdecydowanie na los, który Cain chciał im zgotować.
Dłoń Ernesta oparła się na jego ramieniu, a ten spojrzał mu prosto w oczy.
– Słyszałeś? Ty *flannel-mouthed chiseling chuckleheaded gadabout coffee boiler? Freiy tu depante aq larkhaaka?
Cain spojrzał w kierunku nieznajomego, stojącego dalej przy aucie, z rękami w kieszeniach płaszcza, ale tym razem już się nie uśmiechał. Jego zmrużone oczy spotykały się z ostrymi kłami Caina, kiedy wpatrywał się w mężczyznę z daleka, trzymając w coraz mocniejszym uścisku jego podwładnego.
– Widzę, że załatwiłeś sobie ochronę, dziadku. Dobrze... – żmija, którą dla Caina był ten człowiek, parsknęła pod nosem – Jestem cierpliwy. Poczekam, aż zdechniesz.
Cain rzucił o ziemię trzymanego człowieka, który jęknął z bólu i splunął krwią. Zrobił krok do przodu, ale Ernest położył rękę na jego piersi, powstrzymując go przy tym. Cain zrozumiał, choć się z tym nie zgadzał.
Zapamięta sobie jego zapach. A jeśli będzie trzeba, to go znajdzie.
Puścił człowieka i zrobił krok do tyłu. Oblizał palce z krwi. Jej metaliczny smak rozpłynął się na języku. Znak wystarczająco zrozumiały dla niechcianego gościa, który przemierzył wzrokiem po ich dwójce stojącej przed drzwiami, zanim wsiadł do auta. Nie spieszył się, ale tacy jak oni zwykle nie chowają dumy do kieszeni nawet w trudnych sytuacjach.
Wiatr znowu się wzmógł. Smagał włosami Caina z siłą, która sprawiała, że plątały się o siebie wzajemnie. Świadomość dochodziła do niego z każdą upływającą chwilą. Nie, żeby kiedykolwiek zniknęła, ale zmieniała się w tę, która go przytłaczała. Widok kropelek czerwieni zaczął go kłuć w oczy i kiedy Ernest spojrzał na niego ze zmartwieniem w oczach, Cain natychmiast się wycofał. Ruszył do domu, obsypany śniegiem, siadając na podłodze i chwytając delikatną bombkę w dłonie. Ostrożnie, jakby chciał sobie przypomnieć o delikatności.
– Jednak coś tam potrafisz powiedzieć.
– Umiem te przydatne.
– Musimy poćwiczyć nad składaniem pełnych zdań. Przyda ci się, jeśli chcesz komuś grozić śmiercią.
Milczenie Caina było wymowne, ale wystarczająco zrozumiałe. Trzymana przez niego bombka w dłoniach skupiała spojrzenie na jego odbiciu. Ernest zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Cain nie wiedział, jak się ma z tym czuć. Nie wiedział też, czy chce, aby staruszek na niego zwyczajnie nakrzyczał w wyraźnym podkreśleniu, żeby to się nigdy więcej nie powtórzyło, czy cieszy się, że ten zareagował na to tak spokojnie.
– Przepraszam. Powiedziałeś: zostań.
– Teraz to nieważne – Ernest machnął dłonią w powietrzu – Właściwie, to miło było patrzeć na twarz tego gnojka. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby zdjęło mu ten arogancki uśmieszek. Ale w nocy tak nie rób... chyba że chcesz, żeby staruszek faktycznie na zawał padł – Ernest ruszył odnieść broń do schowka – Dym z ciała, no tego jeszcze nie grali. Potrafisz coś jeszcze, o czym nie wiem?
– Ja... nie chcę o tym rozmawiać.
– Wszystko w porządku, dzieciaku. Nie jestem zły.
– Wiem.
– Więc o co chodzi?
– Ja jestem zły... na siebie.
– Hm. Jesteś zły o to, że przez ciebie jeden z nich narobił w portki?
– Nie, należało mu się, ale... pojawiłem się... tutaj i coś się psuje. Nie umiem... naprawić, a to... jest niebezpieczeństwo.
– Naprawienie siebie zajmuje sporo czasu. Coś o tym wiem, ale odkąd tutaj mieszkasz, nie stało się nic złego. Wiem też, że nie wszystko wiem. O tobie, o tym, co potrafisz lub kim jesteś, ale to nie ma znaczenia. Ufam ci i myślę, że ty powinieneś zaufać sobie. Tłamszenie czegokolwiek powoduje, że urasta to do jeszcze większych rozmiarów. Nie ma istot nieskazitelnych.
Cain pokiwał głową, odkładając bombkę na miejsce.
– Chodź, nie pokazałem ci jeszcze wszystkiego. Czeka nas ozdabianie pierników.
Ernest zdjął płaszcz, odwieszając go na wieszak przy drzwiach. Męczył się z zamontowaniem go przez dobrą godzinę.
– Spaliłeś je.
– Pomówienia! Są tylko lekko dopieczone.
*Calling someone a “flannel-mouthed chiseling chuckleheaded gadabout coffee boiler” meant they were a no good, smooth-talking, dishonest, ignorant, jawflapping, lazy ass.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz