TW: gore, ofiara z człowieka.
Strach i ból sprawiały, że mięso smakowało inaczej.
Ludzie odbierali ten smak jako gorzki, krzywili się, gdy wyczuwali go w potrawach, dlatego zwierzę trzeba było zabić szybko, bezboleśnie, by nie zdążyło poczuć własnej śmierci. By pozostało w błogiej nieświadomości, wciąż myśląc, że ten plastikowy kontener pełen morskiej wody, to tylko takie przejściowe miejsce i że zaraz wróci do oceanu.
Dorsz nie wiedział, co go trafiło. Nie zdążył się zdziwić, co dopiero przestraszyć, gdy pewna dłoń złapała ogon, wyszarpnęła rybę z wody wprost na deskę, a wprawne uderzenie, rączką noża, tuż za łbem, przerwało rdzeń, zmiażdżyło mózg. Tylko to oko, podbiegłe krwią, wpatrywało się już mgliście w sufit, a ten pysk, dopiero co łapiący oddech, zdawał się rozwarty w niemym krzyku. Undine obróciła nóż, wbiła go w podstawę kręgosłupa, na deskę trysnęła krew.
— Piękne są. Takie żywotne — powiedziała, patrząc przez chwilę na rozlewającą się do miski czerwień, nim wzięła się za dalsze oprawianie ryby.
— Maurice wie, jak je złowić i przewieźć, żeby takie były — odpowiedziała pogodnym głosem Coralie, zaśmiała się, gdy bezgłowy tułów rzucił jej się pośmiertnym spazmem na desce. — Same do garnka wskakują.
Nóż Undine precyzyjnie naciął rybi brzuch, wypłynęła resztka krwi, kobieta zajęła się oskrobaniem skóry z łusek.
Coralie, jedna z członkiń kongregacji, była właścicielką restauracji. Na czas Yule wszyscy jej pracownicy dostali wolne, restauracja była zamknięta dla klientów, ale nie znaczyło to, że pozostawała nieużywana. Jak co roku, Yule było okazją, by wolontariusze, zgromadzenia religijne i działacze społeczni zanieśli ducha świąt tym najbardziej potrzebującym, rozdając paczki, oferując koce, środki pierwszej potrzeby czy ciepły posiłek. To ostatnie stało się wyborem wiernych Dagona, utrzymujących, że naturalne dla nich było, by podzielić się bogactwem oceanów z tymi mniej fortunnymi. Dlatego też główną salę w restauracji uprzątnięto, przearanżowano ustawienie stołów i krzeseł, a w kuchni wrzało, gdy członkowie kongregacji uwijali się wśród masywnych garnków.
Kapłanka płynnym ruchem rozcięła jasny brzuch, sięgnęła między fałdy ciała, wycięła drgające jeszcze serce, ostrożnie wydobyła śliskie jelita i woreczek żółciowy. Z mokrym mlaśnięciem wylądowały w misce z odpadami, zaraz podążyły za nimi odcięte płetwy. Undine przyłożyła nóż do skrzeli, naparła mocno, chrupnęło. Odcięty łeb poleciał do osobnej miski, tej na wywar, dołączył do góry wytrzeszczonych oczu i rozwartych pysków. Ryba trafiła pod zimną wodę, strumień porwał resztki krwi i narządów. Cała ta praca sprawiała, że Undine sama robiła się już głodna.
— Skąd są te noże? — spytała z zaciekawieniem, gdy dorsz wrócił na mokrą deskę. Kapłanka zajęła się filetowaniem.
— Dobre są, prawda? — Coralie sięgnęła znów do kontenera, złapała pluszczący ogon. — Nie pamiętam teraz, ale mogę sprawdzić, dam wielebnej znać.
Undine skinęła jej głową w podzięce. Potrafiła docenić dobrze wykonane ostrze.
— W ogóle się nie ślizgają w ręku — powiedziała, przesuwając kciukiem po usmarowanej rybim śluzem rączce. — Zupełnie, jak rekinia skóra.
— Najlepsze do ryby.
Głuchy trzask, dorsz znieruchomiał na desce.
Na zewnątrz było zimno, śnieg kotłował, a ludzie przedzierali się przez ulice zgarbieni, osłaniając twarze przed mrozem. Mimo to drzwi restauracji pozostały otwarte, zapraszające, czekające pierwszych gości.
I pojawili się, trochę niepewni, bo Dagon nie był znanym bóstwem, to zgromadzenie niewielkie, nowe, Undine na dobrą sprawę dopiero zaczynała. Lecz te łagodne uśmiechy, zapach gorącego posiłku, zielone gałązki i blask udekorowanej choinki przełamywały niepewność, pierwsi ludzie napłynęli, dali się zwabić do wnętrza. Rozglądali się, ktoś podszedł do zorganizowanej schludnie wydawalni, jako pierwszy wyciągnął dłonie po jedzenie. I za jego przykładem poszli inni, zrobiła się mała kolejka, potem zajęto te dwa stoły z boku, łyżki poskrobały o porcelanę. Bezdomnych przybywało. Undine rozdawała te łagodne, kapłańskie spojrzenia, rozdawała słowa zaproszenia i otuchy, współczucia i pocieszenia. Atmosfera zaczynała się ocieplać i rozluźniać, ktoś zdjął w końcu kurtkę i czapkę, kto inny przestał tak intensywnie pilnować swojego wózeczka. Ludzie, którzy cały dobytek targali wszędzie ze sobą, niczym kraby pustelnicy, nie dawali wydrzeć sobie swojej muszli i wiele potrzeba było, by z niej wychynęli. Kapłanka uśmiechnęła się.
Spojrzenie prześlizgiwało się od twarzy do twarzy, zaczerwienionej od nieprzejednanego zimna, opuchniętej od lat w towarzystwie butelki, brudnej zaniedbaniem i troskami. Bezdomni tworzyli pewien specyficzny rodzaj ekosystemu, umykający zwykłym obywatelom, odwracającym wzrok od wysiadujących pod monopolowym sylwetek, krzywiących się ostentacyjnie na roznoszący się w autobusie zapach. Jak w każdej grupie, były tam bardziej rozpoznawane jednostki, kojarzone przez wszystkich, byli też i samotnicy, dystansujący się od innych, chadzający własnymi ścieżkami, popatrujący na pozostałych nieufnym spojrzeniem.
— Miasto jest niczym barwna rafa koralowa, dla każdego jest tu miejsce i każdy jest mile widziany — zapewniała pogodnie, nie dodając, jaka dokładnie rola jest dla kogo przewidziana.
Dagon nie znał słowa „miłosierdzie”, a tym jednym grzechem, którego nie wybaczał, była słabość. To, co słabe, musiało zginąć, a skoro ten najsłabszy dobrowolnie odrzucał namiastkę ochrony oferowaną przez większą grupę, kwestią czasu pozostawało, aż padnie ofiarą drapieżnika. Zdrowa populacja pozbawiona była słabości, a Undine wiedziała, że jej świętym obowiązkiem jest eliminowanie tego, co uznawała za słabe.
— Jeszcze chleba? — spytała, wyciągając koszyk ku samotnemu mężczyźnie.
Ten popatrzył na nią nieufnie, mętny wzrok zdradzał kiepsko ukrywany wpływ alkoholu. Sięgnął ręką po jedzenie, a Undine odpowiedziała mu uśmiechem. Wybrała już ofiarę.
Najdłuższa noc w roku.
Śmiertelnicy bali się ciemności, kojarząc ją z niepokojem i czyhającym na nich zagrożeniem. Kulili się wokół światła i wypatrywali czasu, gdy noc przestanie zabierać większości doby, gdy zimno w końcu puści, a przyroda odetchnie pełną piersią. Przemożny mrok oceanicznych głębin, bezlitosne zimno słonej wody – dla wyznawców Dagona mrok oznaczał bezpieczeństwo, osłaniając ich tajemnice przed tymi, którzy nie potrafili objąć umysłem mądrości Przedwiecznego, a chłód przynosił spokój, koił zmysły, pozwalał myślom płynąć. W chłodzie i ciemności pogrążone było ich najświętsze sanktuarium, skryte wśród ostrych skał, głęboko pod ziemią, gdzie nie sięgał wzrok nieoświeconych, za to widziało wiecznie czujne oko ich nieśmiertelnego boga.
Pieczara wyglądała niemal na naturalną, dając wrażenie, jakby ołtarz sam wyrósł tuż przy przepełnionej czarną wodą niecce, a niskie kolumny, zakończone płaskimi misami, stanowiły wytwór przyrody, nie zaś ludzkiej ręki. Fosforyczny błękit spoczywał na dnie mis, oleisty, jakby żywy, dymiący wonnym zapomnieniem, wydobywający z ciemności pobladłe, ludzkie sylwetki. Uśmiechy, na powierzchni tak pogodne i życzliwe, w głębinach nabrały nieludzkiej drapieżności, a oczy, przepełnione wcześniej ciepłem, błyszczały teraz gorączką i żądzą krwi. Zaśpiew, podobny pomrukowi bestii, rozległ się wśród wilgotnych skał, grupa kultystów zakołysała się, niczym jedna, podwodna istota.
Ofiara szarpnęła się w więzach, a wzrok, teraz trzeźwy i przytomny, w panice błądził wśród twarzy, niby ludzkich, ale ludzkim niepodobnych, należących do stworów pozbawionych serca. Głuchy krzyk przebił się przez knebel, utonął we wznoszącej się inkantacji.
Czekała już na niego. Zaraz przy ołtarzu, odziana w zimną biel rytualnej szaty, luźnej i płynącej, niczym żagiel zatopionego dawno statku. Włosy zdawały się tańczyć, niczym unoszone wodą, a uśmiech był uśmiechem mięsożercy. Dłoń trzymała pewnie sztylet, kościany i potwornie ostry, z rękojeścią ze skóry rekina, taką, która nie ślizgała się od krwi i śluzu. Ofiara szarpała się do samego końca, łzy błagały o miłosierdzie, lecz Dagon nie znał miłosierdzia.
Strach i ból sprawiały, że mięso smakowało inaczej.
Ludzie odbierali ten smak jako gorzki, krzywili się, gdy wyczuwali go w potrawach, lecz w podwodnej jaskini nie było ani jednego człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz