— Ale to czemu tatuś nasze ogórki będzie do miasta wiózł? — zafrasował się Janek. — Oni tam w mieście to własnych ogórków nie mają?
Matka kończyła szykować całą skrzynię kiszonych ogórków. Kamionkowe słoje stały jeden przy drugim, starannie zapakowane, zabezpieczone, żeby się nie potłukły, gdy wóz będzie jechał po wertepach. Jeszcze trochę siana tu, trochę siana tam, matka złapała boki skrzyni, trząchnęła porządnie. Żaden słoik nie zadźwięczał.
— Mają tam ogórki, Jasiu, ale nie takie, jak nasze — odparła matka. — Nasze najlepsze.
— No przecież — zgodził się Jasiek, pakując się na stołek, by zajrzeć do szykowanej skrzyni. — Ale to by mogli się nauczyć robić takie, jak nasze, to by nie musieli naszych brać. Tak, mamuś?
— Nie, Jasiu.
Jasio rozdziawił buzię.
— Nie?
— Ano nie. — Matka dołożyła jeszcze siano na wierzch, zaczęła zamykać skrzynię. — Bo tam w tym mieście, to oni tych ogórków nam nie zabierają, tylko my je sprzedajemy, a oni je kupują. Za pieniążki.
Jasio przekrzywił zabawnie głowę. W jego świecie mało rzeczy się sprzedawało i kupowało, raczej się robiło, wymieniało, naprawiało, dzieliło i pomagało. A pieniążki to mama trzymała w tym słoiku pod podłogą, rzadko wyciągała, można było zapomnieć, że tam w ogóle są.
— A po co nam ich pieniążki?
— Żeby kupić inne rzeczy, Jasiu.
— A to nam czego tutaj braknie?
— Ano braknie.
Skrzynia zamknięta, jeszcze sznurkiem zostało obwiązać, żeby łatwiej ją było przestawić, łatwiej na wozie zabezpieczyć.
— Czego?
— Ano narzędzi dla taty, dobrych takich, bo ta piła to już tak poszczerbiona, tyle razy ostrzona, że to już nic z tego nie będzie, nie da się ratować. I butów dla niego, bo już dziurawe ma, a zima idzie, to mu stopy odmarzną. I garnka dużego, też metalowego, bo ten co mamy, to pamiętasz, że omsknął mi się, o piec się obił, zaraz dziurę w denku będzie miał.
Mama chciała wyliczyć jeszcze inne rzeczy, ale wtedy ojciec wszedł do izby, otrzepał czapkę ze śniegu.
— No i wraz padać zaczęło — westchnął, popatrzył po żonie i synu. — Gdzieś tam nie chcą, żebym jechał.
— To nie jedź — odparł rezolutnie Janek.
Ojciec parsknął śmiechem, zmierzwił jego włosy, spojrzał na przyszykowaną skrzynię, zwrócił się do matki.
— To ostatnia?
Skinęła mu głową, poklepała skrzynię tym władczym, gospodarskim gestem i spojrzała na niego, tym poważnym i skupionym spojrzeniem żony wyprawiającej męża w nieznane.
— Same ogórki tu masz, to żebyś z ćwikłą nie pomylił.
— Nie pomylę, przecież ćwikłę sam pakowałem.
— A jedzenie na drogę dobrze spakowałeś?
— Spakowałem.
— Kożuch na wieczór wziąłeś?
— Wziąłem.
— I pamiętasz, co masz kupić?
— Pamiętam.
— A tamte sery, co…
Ojciec podszedł bliżej, złapał ją za rękę, uśmiechnął się ciepło.
— Pamiętam, wziąłem, spakowałem — powiedział łagodnie. — Już się tak nie troskaj.
Oblicze matki złagodniało, kobieta westchnęła głęboko.
— Uważaj tam na siebie i wróć w jednym kawałku — dodała. — Tęsknić będziemy.
— I ja będę tęsknił — odparł ojciec, otoczył matkę ramieniem, przygarnął bliżej. Skryła mu się przy boku, twarz zniknęła gdzieś przy tym baranim kołnierzu, ramiona oplotły wełnianą kapotę, ścisnęły mocno i na długo. A gdy puściły, ojciec zwrócił się do Jaśka. — Chodź no tu, zuchu.
Dzieciak przypadł zaraz do ojcowskich kolan, wtulił policzek w szorstki materiał. Ojciec znów zmierzwił mu te rude loki.
— Grzeczny bądź, matce strapień nie przysparzaj. Słuchaj się jej, co ci tylko powie, dobrze?
— Dobrze, tatuś. Będę grzeczny.
— Zuch chłopak.
A potem ojciec dźwignął tę ostatnią skrzynkę, poszedł z nią na obejście, gdzie już czekał wóz. Stary Hajek machnął im jeszcze puchatą czapą, skrzynia spoczęła między króliczymi mufkami, kołnierzami, płaszczykami i resztą Hajkowych dzieł. Ojciec dołączył do mężczyzny na koźle, Hajek cmoknął, Węgielek strzygnął uszami i ruszył leniwie. Wóz począł oddalać się wraz z cichnącym skrzypieniem drewnianych osi, żegnany tęsknymi spojrzeniami i smutnymi uśmiechami.
— No i ot. Sami żeśmy na gospodarstwie zostali.
— I cóżeś tu nakupił? — spytała z niedowierzaniem matka, łapiąc się za głowę na widok zawartości przywiezionych skrzyń.
Tydzień się im dłużył, powoli te dni płynęły, i choć ojciec nigdy wiele nie mówił, a większość dnia spędzał majstrując na swoim albo cudzym obejściu, to gdy siadali do wieczerzy, czuć było, że za mało ich jest, tego jednego głosu, jednego śmiechu braknie. Już nie było, że idź spytaj ojca, albo idź zobacz, czy mu nie pomóc, i Janek nudził się trochę, chociaż matka znajdowała mu zajęcie w kuchni albo pokazywała, jak ładne kwiatki na deseczce namalować. Dziergali już nowe ozdoby na Yule, Jasiek zbierał po lesie sosnowe gałązki, ale to nie było to samo i to zimowe zajęcie tym mocniej przypominało, jak bardzo kogoś braknie.
Ale teraz tata już wrócił, już był z powrotem i Janek jedyne, co robił, to tulił mu się do nóg, dawał sobie mierzwić włosy i właził mu pod nogi, gdy ojciec zajmował się rozładowaniem skrzyń z hajkowego wozu.
— A takich tam… — mruknął ojciec, uśmiechając się tak, jak mężczyźni w jego wieku już dawno się nie uśmiechali.
— I gdzie narzędzia są? — Matka sięgnęła do skrzyni. — Co to ma być?
— Koszula dla ciebie.
— A bo to ja koszul nie mam?
— No takich to nie masz.
Matka potarła w palcach materiał, mocny i gruby, niebieski niczym polne chabry, haftowany w złote kłosy i czerwoną jarzębinę. Kolory miał takie, żywe i mocne, że aż po oczach dawały, szczególnie, gdy wzrok przywykł do zimowej szarości i spokojnej bieli.
— I jak drwa będziesz piłował, jak miast narzędzi koszul nakupiłeś?
— A, bo tam w mieście to kowala spotkałem, on taki mądrzejszy niż ten nasz, to mi tam opowiedział, jak naszą piłę poratować, żeby jeszcze trochę pociągnęła.
Matka rzuciła mu spojrzenie spod oka, rozbawiony uśmiech błąkał się po jej ustach. Ojciec latał wzrokiem po krokwiach i garnkach, jak zawsze, kiedy zmyślał.
— A buty sobie chociaż kupiłeś?
— Te co mam, to jeszcze dobre…
— Dziurawe całe są, jak po wsi będziesz chodził?
— A sznurkiem zwiążę, to do wiosny jeszcze wytrzymają.
— I do świątyni w takich pójdziesz?
— Śniegu po kolana, to i tak nikt nie zauważy.
Kobieta westchnęła, pokręciła głową, sięgnęła znów do skrzyni.
— A to co za dziwo?
W dłoniach tkwiło małe, drewniane puzderko, z wieczkiem rzeźbionym w stokrotki, malowanym żywymi kolorami, z lakierem błyszczącym tak, jakby to nie drewno, a szkło było.
— Igły — odparł ojciec, uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Metalowe.
Matka otworzyła pudełko, oczy aż jej się zaświeciły do tych smukłych, ostrych igieł, cieniuteńkich niczym ludzki włos, że przy nich te kościane igły, co ich matka do haftowania używała, wydawały się wielkie i nieporęczne, prawie jak szewska dratwa.
— A bo to ja igieł nie mam…
— No takich to nie masz.
Matka pogrzebała w pudełku, denko odskoczyło, ukazało kolorowe nitki, gładkie i błyszczące, na pewno nie wełniane.
— Wyślij chłopa po sprawunki, to durnot nakupi — powiedziała, kołysząc się lekko na nogach, jak zawsze to robiła, gdy była szczęśliwa. — Powiedz, że garnek chociaż kupiłeś.
Ojciec zerknął na wiszące z boku izby chochle.
— Z Hajkiem pogadałem i on mówił, że na stryszku mają taki garnek duży, metalowy, a Hajkowa go nie używa, to nam może oddać. Kupować nie trzeba.
— I na coś te pieniądze na garnek przebalował, co? — spytała matka.
Sięgnęła znów do skrzyni, lecz ojciec ją ubiegł. Dłonie zniknęły w sianie, wysupłały z niego coś ciemnego, kanciastego. Ojciec wyciągnął prezent w stronę Janka.
— Latarenkę ci kupiłem. Yule zaraz, to jak do świątyni iść będziemy, to żebyś z gołą świeczką nie szedł, tylko tak ładnie, z latarenką.
Jasiek wybałuszył oczy na to egzotyczne cudo prosto z miasta, zaraz przyjrzał się zawiłej, metalowej konstrukcji, tym cienkim, przejrzystym szybkom i drzwiczkom, co się tak ładnie otwierały i zamykały na miniaturowy skobelek. Dzieciak uśmiechnął się, aż pokraśniał ze szczęścia, przytulił latarenkę, najpiękniejszą na całym świecie, przytulił i tatę, już zaraz chciał świeczkę dać do środka, lecieć do świątyni.
Matka załamywała ręce, kręciła głową, lecz nie powiedziała nic na ten prezent dla Jaśka. Patrzyła tylko na męża z tym swoim rozczulonym uśmiechem, dłonią sięgała jego koszuli, poprawiała, choć nie było trzeba.
— Głupi ty jesteś i tyle — mruczała cicho. — Głupi taki, że drugiego takiego to ze świecą szukać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz