23 grudnia 2024

Od Ignisa– Yule
Cicha noc

Yule nigdy nie było dla niego jakimś specjalnym, świątecznym czasem. Jasne, rodzice byli wtedy więcej w domu, lecz ta wieczorna wieczerza nie różniła się wiele od sobotnich obiadów, których ojciec tak pilnował, ani od niedzielnych śniadań, które podobały się matce. Tak, za oknem zalegał śnieg, a słońce późno wstawało, by schować się szybko za horyzontem, lecz Scaldor, spędzający większość czasu w pomieszczeniu, w sztucznym świetle, nawet nie zauważał tych zmian w przyrodzie, były mu one kompletnie obojętne. Jak zwykle, to pan Macleod odwrócił jego postrzeganie tego czasu, zwrócił uwagę na głębię święta, której nie dostrzegali i nie celebrowali jego rodzice. Pokazał mu drogę ku emocjom i uczuciom, ku prawdziwemu duchowi świąt, zaklętemu w sercu i muzyce.
Do Yule pozostało jeszcze nieco czasu, przyszedł tak wyczekiwany przez Scaldora moment na lekcję muzyki. I tak, jak to zawsze Scaldor siedział na tym regulowanym stołku przy fortepianie, tak tym razem do pan Macleod zajął jego miejsce, rozłożywszy na pulpicie cały zeszyt nut.
— Pomyślałem, że dobrze byłoby, żebyś nauczył się jakichś kolęd — powiedział, obniżając obitą skórą ławę, poprawiając się na siedzisku. — Zobaczymy, które będą ci się podobały.
To powiedziawszy, pan Macleod po prostu otworzył nuty, ułożył dłonie na klawiaturze i zaczął grać, a jego nucenie zaraz przeszło w słowa, stało się pełnoprawnym śpiewem.
Dla Scaldora to wciąż była jakaś magiczna zdolność, tak otworzyć nuty i zacząć grać – on nadal musiał wpierw przećwiczyć prawą rękę, potem lewą, w końcu złożyć utwór w całość, zagrać kilka-kilkanaście razy, by melodia spięła się tak, jak życzył sobie tego kompozytor, bez zbyt wielu błędów, gubienia metrum, z trafianiem w odpowiednie klawisze. Pan Macleod po prostu otwierał nuty i czytał je tak, jak czyta się książkę, mały Scaldor zaś wiercił się na dostawionym do fortepianu krześle, nie mogąc się doczekać, gdy jego dziecięce dłonie będą chwytały pełne oktawy, gdy krótkie nogi zaczną sięgać pedałów, a gra na fortepianie stanie się tak naturalna, by nuty same obracały się w dźwięki, tworząc skoczną melodię.
Gwiezdny śnieg, wstęga bieli, na ziemi spoczywa, spokój dzieli — zaśpiewał melodyjnie pan Macleod. — Niech magia trwa, niech świat się zmienia, bo w Yule spełniają się marzenia. — Odwrócił się do Scaldora, dłonie wciąż wygrywały melodię, oczy zalśniły pogodnie. — Co sądzisz?
— Wspaniała! — odparł z entuzjazmem chłopiec, kiwając dyndającymi nad podłogą nogami, pochylając się ku klawiaturze.
Pan Macleod parsknął śmiechem, zagrał coś dalej, wtem dłoń sięgnęła nut, przewróciła stronę. Melodia się zmieniła, muzyk wczytał się w kolejne takty.
W chłodnych ścianach, zimnych drzwiach, rozpala płomień dziecięcy blask. — Zaintonował gładko. — Niech Yule ogrzeje lodowy czas, w sercu muzyka złączy nas. — Kolejne wersy zabrzmiały przyjemnym murmurando, pan Macleod zerknął na Scaldora. — A ta? Podoba ci się?
— Jest najlepsza!
Starszy muzyk uśmiechnął się, znów przewrócił strony.
— To będzie naprawdę długa lekcja.
Kolędy rozbrzmiewały, jedna po drugiej, pan Macleod liczył na to, że te dwie-trzy okażą się najładniejsze, ulubione, i to je Scaldor będzie grał i ćwiczył, lecz chłopiec, postawiony przed wyborem utworów, wybrał po prostu je wszystkie, nie zwracając uwagi na nic, nie przejmując się czasem i innymi obowiązkami.
— Zostawię ci w takim razie cały ten zeszyt — zawyrokował w końcu pan Macleod, składając swoje nuty. — Będziesz grał, co będziesz chciał. To dla ciebie najlepsze.


I tak, Scaldor został z mnóstwem muzyki, z tekstami, które poruszały jego serce, i z nowym spojrzeniem na Yule i wszelkie związane z nim tradycje. Bo prócz nut, pan Macleod przyniósł mu jeszcze książkę, i nagle to zimowe święto przestało być po prostu czasem, gdy ekonomia przyspieszała, napędzana promocjami i szaleństwem zakupowym, a stało się czymś więcej – tradycją, historią, ciepłem i okazją do tego, by przekazać swe uczucia bliskim. Scaldor nie lubił zimna, tak tego za oknem, jak i tego w sercu czy w relacjach. Nie chciał fałszu ani płytkich słów, nie chciał gestów na pokaz, czynionych dlatego, że tak wypadało i tego po prostu oczekiwano. A tym przecież były święta, które do tej pory spędzał z rodzicami.
Rozważał tę sprawę w swym sercu i w swej dziecięcej naiwności sądził, że szczerość i uczucia sprawą, że rodzice zrozumieją, jak bezsensowne było to pokazowe obchodzenie Yule, i jak on, Scaldor, ukaże im prawdziwą magię Świąt. Oczywiście, że do tego celu postanowił użyć tego, co sam znał i co wywarło na nim największe wrażenie.
Koncertu w filharmonii.
Gdy wieczerza miała się ku końcowi, a talerze powoli pustoszały, oczyszczone już z resztek pierogów, gołąbków i kawałków karpia (Scaldor nie znosił tej świątecznej ryby), gdy niewielkie filiżanki zaświeciły dnem, bo zabrakło w nich przyrządzonego przez kucharza barszczu, wtedy oczy młodego genashiego rozbłysły, wzrok przeskoczył od ojca ku matce.
— Chciałbym… zaprosić was na koncert — powiedział, dyndając stopami pod stołem, zaciskając dłonie na siedzisku i garbiąc lekko plecy, cały niepewny odbioru i reakcji.
Ojciec popatrzył na niego z konsternacją, matka zaś uśmiechnęła się tym swoim charakterystycznym, wystudiowanym uśmiechem.
— To interesująca propozycja — powiedziała, zerknęła na ojca. — Myślę, że możemy chwilę posłuchać, czego się tam nauczyłeś.
Scaldor aż uniósł się na swoim krześle, a te trufle w sosie, drogie i tak rzadkie, przestały się w ogóle liczyć, gdy chłopiec poczuł, że dostał szansę, by pokazać swym rodzicom, gdzie leżało jego serce. W końcu któż był ważniejszy w sercu dziecka, kto więcej dla niego znaczył, niż te dwie osoby, wyznaczające ramy jego świata, troszczące się o wszystko, o co tylko mogły. Scaldor kochał swych rodziców i nie było jego winą, że miłość tą potrafił przekazać właściwie jedynie muzyką.
Przeszli do pokoju muzycznego – tego, w którego sercu stał fortepian, śpiący ze złożonym ciasno skrzydłem, gdzie były półki pełne nut, ten zabawny pulpit, którego Scaldor używał, by czytać nuty, grając na skrzypcach, i jeszcze ta podstawka pod stopę, która ułatwiała grę na gitarze, lecz chłopiec wolał drugą swoją stopę, jakoś tak było mu wygodniej. Scaldor zakręcił się po pomieszczeniu, zaraz przyniósł dwa krzesła, ustawił je ładnie, z trudem uchylił skrzydło instrumentu. Pomyślał o tym, że mógłby narysować kredkami programy, takie, jakie rozdawały te miłe panie w filharmonii, lecz dziecku zabrakło przemyślenia sprawy, skupił się tylko na muzyce. Teraz rodzice musieli obejść się bez programów, lecz następnym razem Scaldor obiecał sobie, że je zrobi, całe ładne i profesjonalne.
Chłopiec usadził rodziców na krzesłach, podszedł do instrumentu, wdrapał się na ławkę, otworzył klapę. Drobne dłonie ułożyły się na klawiaturze, Scaldor nie potrzebował nawet pomocy nut, by przywołać znaną sobie melodię.
Zimowy ogień, w nas płonie jasny, ogrzewa serca w czas nocy mroźnej. — Zaczął pewnie. — Niech iskry tańczą w mroźnym powietrzu, Yule nas łączy w blasku wieczoru.
Scaldor niewiele śpiewał, praktycznie wcale, pan Macleod zaś, usłyszawszy go ten jeden raz, zupełnie przypadkiem, gdy Scaldor nie mógł znaleźć nut jednego utworu i po prostu go zanucił, przekrzywił lekko głowę, obiecał, że nauczy go czegoś więcej. Na tym na razie nauka poprzestała, chłopiec zaś śpiewał na czuja, bez treningu i przygotowania, pozwalając dziecięcemu głosowi naturalnie wybrzmieć wraz z dźwiękami fortepianu. Bezbłędnie trafiał w każdą z nut, nie mając pojęcia, jak trudny był to wyczyn.
Zerknął w bok, byle tylko dostrzec reakcje rodziców, ich pogodny uśmiech i zachwyt mieniący się w oczach, taki sam, jaki błyszczał w spojrzeniu pana Macleoda za każdym razem, gdy Scaldor bawił się z muzyką, pozwalał porwać dźwiękom.
Matka bębniła palcami po kolanie, ojciec zerkał w chłodny ekran telefonu.
Za oknem śnieg i cisza trwa, lecz w duszy światło niechaj gra — zaśpiewał nieco głośniej, akordy wybrzmiały intensywniej. — Nadzieja wciąż rozpala nas, gdy nowy rok otwiera czas.
Refren się skończył, dziecięce dłonie przebiegły sprawnie po klawiszach, wygrywając skoczną, żywą melodię. Głos wrócił z nową zwrotką, spojrzenie ponownie uciekło ku rodzicom. Lecz ojciec nadal zajmował się swym telefonem, matka zaś zerkała po kątach pokoju, wzrok lustrował szafy i spoczywające w nich nuty, przebiegł w końcu do okna, leniwie padającego za nim śniegu. Kobieta westchnęła, pochyliła się do męża. W tle refrenu wybrzmiał też jej szept.
Scaldor podjął kolejną zwrotkę, lecz cichy szum przyciszonego głosu, delikatny szelest na granicy słyszalności, sprawiał, że dobrze znane akordy, ćwiczone przecież tyle razy przed tym ważnym dniem, zaczęły się potykać, wybrzmiewać obok rytmu, gubić ton. Chłopiec zerknął znowu w bok, dostrzegł ojca, jak odrywa się od telefonu, jego niski, dudniący głos odpowiadał coś matce. I niby żadne z nich nie było głośno, niby patrzyli w stronę swego syna, lecz ich uwaga była kompletnie gdzie indziej, a młody muzyk, nienawykły do jakichkolwiek przeszkadzaczy, tak szybko wypuścił z dłoni wodze utworu, jeden błąd ozwał się kaskadą kolejnych.
Kolęda wybrzmiała, zakończyła się finalnym taktem, ale brakowało w nim energii i werwy, które zaczynały utwór. Scaldor miał w planach jeszcze kilka kolęd, liczył na to, że może rodzice dołączą do niego, że zaśpiewają razem, tak jak to miało miejsce w opowieściach pana Macleoda, lecz gdy podniósł wzrok, gdy poszukał aprobaty w oczach rodziców, ci posłali w jego stronę wystudiowane uśmiechy, te znane z okładek czasopism biznesowych.
— Bardzo ładnie — powiedziała matka, poprawiając się na krześle.
— Dobrze, że się czegoś nauczyłeś — odparł ojciec, chowając telefon do kieszeni, spojrzał na swą żonę. — Zaczęłaś mówić o wycenie kosztów środowiskowych w kwestii rozwoju sektora energetycznego naszej firmy…
— Tak. — Kobieta posłała mu uśmiech, oboje wstali, nie patrzyli już ani na fortepian, ani na Scaldora. — Rozważałam to, jak podejść do kwestii podatku węglowego, byśmy nie musieli uciekać się do wynajęcia taniej siły roboczej z mniej rozwiniętych regionów, a zamiast tego…
Reszta wypowiedzi nie dotarła jednak do Scaldora, skupionego jedynie na plecach rodziców, odwracających się od niego i jego muzyki, obojętnych na ciepło i uczucia, obojętnych na magię Yule i głos własnego dziecka. Chłopiec spuścił wzrok, westchnął ciężko, a to wrażliwe serce, tak pełne emocji, choć wciąż trzymające je zagrzebane gdzieś głęboko, przycichło i zamilkło, gdy nie było nikogo, kto wysłuchałby jego głosu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz