Największym przesądem, błędnym mniemaniem na temat tradycyjnych, historycznych strun instrumentów smyczkowych, jest ich pochodzenie. Novendyjskie słowo catgut błędnie sugeruje, że do stworzenia owych strun używano kotów, a raczej ich wnętrzności. Catgut, ketgut, kitstring. Paradoksalnie, prefiks cat- pochodził od słowa oznaczającego bydło, a nie kota. Co wcale nie znaczyło, że miejskie legendy nie wyszły z wąskiego grona muzyków. Rozprzestrzeniły się, szerząc półprawdy wśród dzieci i dorosłych, przez co coraz więcej ludzi odwracało się od tradycyjnych metod budowania instrumentów. Nie, do ketgutu, wbrew pozorom, nie używano kocich jelit.
– Nic bardziej mylnego – nauczycielka wiolonczeli miała duże, stwardniałe od odcisków dłonie. Mimo swojej siły uderzały w gryf z delikatnością motyla siadającego na kwiatku. Już na pierwszej konsultacji obejrzała ręce Nikandros z niemałym zaciekawieniem, obiecując jej karierę przy większych instrumentach, takich jak fortepian, czy też właśnie wiolonczela. W sam raz, bo Urlikke zostawiła po sobie instrument.
– Nie chcę grać na czymś, do czego trzeba sprawiać ból kotkom.
Wiolonczelistka pokręciła głową.
– Na szczęście nawet te historyczne struny nie były robione z kotów. Najczęściej używało się jelit bydła. A kotlety jesz, tak? – Nikandros przytaknęła, czując, jak rumieniec wpływa na jej dziecięco okrągłe policzki – No widzisz. To sposób na użycie całego ciała krowy, bez pozbywania się niektórych bez powodu. Po co wyrzucać je, skoro można z nich zrobić struny? Poza tym, w tych czasach większość instrumentów jest i tak wyposażona w stalowe struny. Sztuczne. Żadne zwierze nie musiało cierpieć przy ich tworzeniu.
Dopiero po latach Nikandros naprawdę zrozumiała różnice między jelitowymi a stalowymi strunami. Między czymś, co pochodziło w pełni z natury versus bytem stworzonym w pełni przez ludzką rękę.
Oczywiście, każdy instrument może wybrzmieć przy nawet najtańszej i najprościej zbudowanej strunie. Sztuką nie jest wydobycie dźwięku, jest nią znalezienie znaczenia w prostym drganiu powietrza. Ale w jelitowych strunach jest coś nieokreślonego, element nieprzewidywalności natury. Stal jest prosta, statyczna, łatwa do opanowania. Jelita są trudniejsze do okiełznania, bardziej podatne na kaprysy pogody. Ale wyciągnięcie z nich sensownej melodii, wibrata i wielodźwięków, jest zdecydowanie bardziej satysfakcjonujące.
Fortepian jest całkowicie innym stworzeniem. Prawda, posiada struny, ale gdzie instrumenty smyczkowe można by przyrównać do zwierząt domowych, tak fortepian jest bestią z dżungli. Albo może bardziej pasowałoby do maszyny, zbudowanej ludzką ręką, jak i nią wznieconą do życia. Fortepianu nie okiełzna się w ten sam sposób, co smyczkowce – choć jest zdecydowanie silniejszy, łatwiej ugina się pod człowieczym naciskiem. Chociaż to nie oznacza, że reaguje tak samo, jak chociażby wiolonczela. Nie, wręcz odwrotnie. Przez swoją wielkość i masywność fortepian jest nieco… tępy. Podobnie jak stalowym strunom w wiolonczeli, czy nylonowym w skrzypcach, fortepianowi zawsze będzie czegoś brakowało. Delikatności. Nawet jeżeli wytrawny pianista posiądzie klawiaturę bestii, i tak nie dorówna łagodności skrzypiec, czy głębokim tonom wiolonczeli. Nie bez powodu fortepian zalicza się do instrumentów perkusyjnych. Jest w nim coś zdecydowanie bardziej prymitywnego i prostolinijnego. Nawet jeżeli i on posiada struny. Ale znowu, są to struny metalowe, ludzkie, a nie ketgutowe, jakich używali nasi przodkowie w swoich instrumentach smyczkowych.
Dziecko mrugnęło wielkimi jak spodki oczyma kilka razy, przełknęło ślinę, i dopiero wtedy zamknęło usta, które rozwarło (trudno powiedzieć, czy w oszołomieniu, czy przerażeniu) kilka minut wcześniej. Jedno z grupki podstawówkowiczow, która przyszła z wycieczką zwiedzać muzeum.
– Ja tylko chciałem się Pani zapytać, czy jest tu gdzieś toaleta.
Na twarz Nikandros wdarł się grymas, ale szybko ustatkowała maskę do niezainteresowanej beznamiętności. No tak. Trudno, żeby klasie z podstawówki podobała się wystawa o historycznych instrumentach na tyle, by pytać o detale. No trudno. Co z tego, że dzieciak nie chciał wykładu, i tak go dostał. Może mu coś w tej przydużej głowie zostanie. Może pochwali się kolegom z klasy, ile wie o zróżnicowaniu strun. Nikandros westchnęła, zatrzasnęła książkę.
– Tak – potrząsnęła głowa, złoto zawieszone na porożu zabrzmiało srebrzystością dzwonków. Czuła się trochę jak świąteczne drzewko, upstrzona biżuterią, stojąca w rogu, jedynie do obserwowania, nie konwersacji. Żywa część wystawy. Ale w końcu zbliżało się Yule, więc w sumie pasowała do wystroju – korytarz na lewo po wyjściu z sali.
Dziecko uchyliło głowę, podziękowało kilka razy, i czmychnęło z wystawy. No cóż, nawet najbardziej ciekawe świata dzieciaki mają limity, jeśli chodzi o ilość czasu, przez jaki mogą słuchać trajkotania o jednym temacie w kółko. W końcu nie bez powodu istnieją przerwy między lekcjami.
Inny maluch z grupki złapał uwagę Nikandros. Dziewczynka o bladoszarej skórze, z guzikowymi oczami i burzą nieokiełznanych loków. Wyglądem przypominała trochę okrągłego nietoperza, ze swoimi dużymi, skaczącymi w każdą stronę uszami. Nie mrugnęła ani razu od chwili, kiedy skrzyżowały spojrzenia, do sekundy, kiedy to podeszła pod trzewiki Nikandros i złapała za kant jej spodni.
– Toaleta jest tam – westchnęła Lohengrin. Jednak dziecko nie ruszyło się z miejsca. Puściło materiał spodni, zaczęło machać dłońmi. Dopiero po chwili Nikandros rozpoznała ruchy jako miganie.
– …różne struny produkują różne wibracje? – dziewczynka stuknęła w ucho, wskazując palcem na aparat słuchowy. No tak, jeżeli faktycznie miała coś z nietoperza, to mogła mieć słaby słuch – czuję wibracje. Lubię wibracje.
Dłonie Nikandros zadrżały lekko. Ostatnio używała migowego całkiem dawno, trudno powiedzieć, w jak płynną rozmowę mogłaby się wdać z dzieckiem.
– Każda struna ma inny… r e z o n a n s – ostatnie słowo przeliterowała, ale dziewczynka wydała się zadowoloną odpowiedzią, nawet jeśli była nieco koślawa – przy każdym wystawionym instrumencie jest plakietka z opisem.
Dziecko kiwnęło głową, jednak nadal nie odeszło. Chwilę rozglądało się po sali, zwróciło wzrok na książkę pod ramieniem Nikandros, którą tam wcisnęła, chcąc skupić się w pełni na miganiu. Okładka miała złoty tekst i grawer opartej o nogę fortepianu wiolonczeli. Błysk ewidentnie zainteresował dziewczynkę. Jeszcze raz zatrzęsła swoimi nietoperzowymi uszami.
– Czy mogłaby mi Pani opowiedzieć o strunach? Widziałam trochę z rozmowy z Feliksem. Umiem czytać z ust.
Dziewczynka wyciągnęła w jej stronę małą, pulchną dłoń. Zanim Lohengrin mogła zastanowić się nad gestem, nietoperka złapała ją za palec i pociągnęła w stronę klawesynu. Nikandros pozwoliła sobie na drobny uśmiech się pod nosem. Może tym razem jej wykład nie pójdzie na marne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz