Różowa damka czekała grzecznie tam, gdzie syren ją poprzedniego wieczora zostawił. Koszyk nie zniknął, siodełka nie wyciągnęli, kół nie wykręcili, nawet nie wyglądało, żeby ktoś przy zapince kombinował. Dante uśmiechnął się lekko, odpinając rower, zdając sobie sprawę, że pierwszy raz w ciągu tego tygodnia poczuł chwilową ulgę w ciele i umyśle. Widok bezpiecznie stojącego w zaszczanej uliczce roweru, nieskradzionego ani rozłożonego na części, był miłą odskocznią od natłoku sprzecznych myśli, który męczył go od… nie chciał tego przyznać.
Chwila minęła wraz z poprawieniem przechodzącego przez pierś paska torby, wymierzeniem osobliwie tęsknego spojrzenia w okolice drugiego piętra kamienicy. Drzwi zamknęły się za nim, kroki pewnie powoli oddaliły do kuchni posprzątać, szklanka za talerzem wylądowała w zmywarce, a może od razu padł w miękkie łóżko, może także pachnące lawendą, by zapewnić ciału odpoczynek, którego, znając lekarzy i wspominając sińce pod oczami z rana, regularnie sobie odmawiał. Pewnie przekręcił się w pościeli, ostrożnie, bo kostka wciąż musiała boleć, pewnie wzdychał, gdy żołądek zaczął dopraszać się o obiad, gardło o wodę. Syren odwrócił głowę, zacisnął usta. Ta sielska, domowa scena nie była przeznaczona dla jego oczu, a on nie powinien tak stać i patrzeć ludziom w okna. To był tylko pan doktor, tylko Karim, kolejny wybryk, nad którym nieco za dużo smęcił, u którego trochę za długo przesiedział. Mimo to, wprawiając rower w ruch, zapytał samego siebie, kiedy będzie dane mu tu wrócić i czy w ogóle.
Miał pojechać prosto do domu, uzupełnić zapas szampana, ewentualnie kupić świeży owoc. Nawigacja w końcu zadziałała, ustawiła trasę we właściwym kierunku. Dante oczywiście, uparty, z potrzebą robienia wszystkiego po swojemu, zignorował dobre rady lekarza i z żadnego autobusu nie zamierzał skorzystać. Mogłoby wyjść mu to na lepsze.
Do kwiaciarni nie miał wchodzić.
Sklepik był niewielki, wciśnięty między inne podobnie skromne przybytki przy urokliwym skwerku. Pojedynczy schodek ozdabiały donice z krzewami, w środku piętrzyły się tulipany i słoneczniki. Ledwo zdążył się otworzyć, ekspedient właśnie wykładał na chodnik kredową tablicę z ceną bukietu tygodnia. Gdy syren zatrzymał się i zapytał, ile ma lawendy na stanie, nie oczekiwał niczego. Słowa popłynęły same, pieniądze z konta jeszcze szybciej, wykupując cały wazon kojąco pachnących gałązek, przeznaczonych do sprzedaży przez cały dzień. Dwa okazałe bukiety lawendy wylądowały w koszyku, kokardka z brązowego sznureczka podrygiwała na wietrze.
Do księgarni nie miał wchodzić.
Dante nawet lubił książki, zwyczajnie trudno mu było się zabrać za czytanie. Potrzebował dobrej motywacji, nacisku ze strony kogoś znajomego, żeby siąść i zagłębić się chociaż w pierwsze dwa rozdziały. Książki kupował sam z siebie równie rzadko, co je zaczynał, lecz pogodny obrazek sowy, znak niewielkiej sieci księgarń, do tej pory mu całkowicie obojętny, w mig zmusił syrena do zaciśnięcia hamulca. Nie wiedział nawet, w której sekcji ma szukać czerwonej okładki. Chwilę się pokręcił, nim wygrzebał z pamięci tytuł, podał go sprzedawczyni. Zatracenie było cienkie, lekkie i niepozorne.
Ostatecznie nie był nawet pewien, czy do sklepu miał wchodzić.
Zamiast trzech szampanów, wziął dwa, co już uznał za mały sukces i usłuchanie zaleceń. Jakieś podstawowe produkty spożywcze, nie za dużo, tyle, by nie trzeba było się ruszać z domu przez dwa dni, koniecznie dołożył do tego granat i gotowe do odgrzania puchate naleśniki, choć nie tak puchate, jak te zrobione przez doktora. Minął nabiał, ryby, artykuły użytku domowego… Zawrócił. Z jednej z alejek, pomiędzy kolorowymi obrusami i długimi świeczkami, wydobywał się odurzający zapach mieszanki kwiatowej. Ciągnięty na sznurku ciekawości wszedł w nią, wyszedł z pełniejszym koszykiem. Woreczki z suszoną lawendą otulały butelki alkoholu.
„Prosto do domu” skończyło się na sąsiadce pomagającej mu z kluczem od mieszkania, bo lewą dłonią nie mógł trafić w zamek, świeża lawenda zasłaniała praktycznie cały widok, a w prawą wrzynała się siatka ze sklepu. Książka spoczywała bezpiecznie w torbie.
Zrzucił cały balast przy wyspie kuchennej, zajął się kwiatami. Wyciągnął dwa wazony, jedyne, jakie miał w swoim posiadaniu, wystawił także kilka szklanek, przydługie gałązki przyciął odpowiednio i podzielił do naczyń. Stolik przy fotelu, parapet w salonie, pod okapem w kuchni, w łazience, dużo w łazience, w szczególności przy wannie, pomieszczenia szybko zapełniały się fioletowym akcentem oraz słodką wonią, uspokajającą, kojarzącą się z delikatną dłonią, zdolną przegonić koszmar, ulżyć bólowi. Zamrugał, rozejrzał się po pokoju. Musiał się napić.
Korek od szampana poturlał się po podłodze, umknął pod komodę, dołączył do obszernej kolekcji. Syren przerzucił zakupy w siatce, wyciągnął naręcze woreczków z lawendą, większość rozrzucił w pościeli łóżka, trzy ułożył między poduszkami kanapy. Pozbył się bandaży, zgarnął książkę, alkohol i poszedł spędzić resztę dnia w wannie.
Pod wieczór był już wstawiony. Na zmianę czytał i przysypiał w łazience, regularnie pojąc się lekko cierpkimi bąbelkami. Zamroczony szampanem umysł nie pomagał zrozumieć przesuwających się przed oczami słów. Rekini ogon z rozdrażnieniem uderzał w taflę wody, Dante wracał do poprzednich akapitów, powtórnie trawił treść, ale niektóre fragmenty traciły sens, znaczenie rozgrywanych wydarzeń mu umykało. Lecz gdzieś między tymi wierszami kryła się specjalna wartość, która sprawiała, że książka była jedną z ulubionych Karima i to wystarczyło, żeby parł dalej przez rozdziały, dopóki boląca z głodu głowa nie pozwoliła na rozpoczęcie kolejnej strony.
Ponowne rozgrzebanie zawartości torby było niczym wypuszczenie na świat nowych nieszczęść. Z początku nie planował skorzystać z otrzymanego śniadania, ale sił krawcowi brakło na wyciągnięcie choćby sera i chleba na blat. Zapakowane na drogę jedzenie walało się pośród bandaży i opatrunków, kartki nieznacznie się pogięły. Dante wyciągnął je, znalazł tę z instrukcjami do zajęcia się zadrapaniami, przetarł palcami oczy. Westchnął ciężko. Jeszcze te jebane opatrunki.
Nałożenie maści na rękę i żebra nie było problemem. Starał się to robić ostrożnie, z uwagą, wedle wytycznych lekarza. Pociągnął solidny łyk szampana, gdy przypomniał sobie, jak doktor ją nakładał. Jego dłonie, smukłe, tak zadbane, jakby samym dotykiem leczące szybciej każdą szramę, spokojne i wprawne w swych ruchach, za dobre dla niego, dla wygłodniałej pustki złaknionej opieki i okazji do zanurzenia się w bezpieczeństwie. Butelka na długo zawisła w powietrzu.
Zajął się do końca dwoma skaleczeniami, w miarę owinął świeżym bandażem, przeszedł do łopatki. Nie wydawało mu się to aż tak trudne, jednak rzeczywistość szybko zweryfikowała wyobrażenia. Palce zahaczały o górne szwy, nie mogły sięgnąć maścią po całości. W całej swej pijackiej genialności Dante uznał, że może przed lustrem będzie mu łatwiej, przecież w odbiciu ręka mogła się magicznie wydłużyć, celniej trafić. Klnąc jak szewc, smarował maścią wszędzie tam, gdzie jej nie powinno być, więc nie dziwem było, gdy szybko zrezygnował, spisał łopatkę na okrycie się ewentualną blizną. Nikogo nie zamierzał prosić o pomoc ani włóczyć się po przychodniach, w miarę możliwości zadbał o siebie tak, jak lekarz twardym spojrzeniem nakazał, ponad owe możliwości nie wyszedł.
Nie chodziło o to, że nie miał kto go opatrzyć. Ktoś mógł. On zwyczajnie nie chciał, nie potrzebował. Myśl ta była jakaś cierpka, nieprzyjemna. Kogo on próbował przekonać? Siebie? Karima? Otworzył kolejną butelkę.
Pudełko z kanapkami postawił na stoliku, postawił również szklankę z przeciwbólowymi, sam opadł na kanapę, uprzednio biorąc do ręki jedzenie. Przyglądał mu się, marszczył brwi, zastanawiał, czy ktoś kiedykolwiek zapakował mu tak posiłek, czy ktoś w ogóle przygotował dla niego tak bogate śniadanie, choć nie musiał. Wgryzł się zirytowany w chleb, który smakował jakoś lepiej od znanego mu pieczywa. Żadne imię nie przychodziło mu do głowy.
Mroźny błękit, ospale i przypadkiem, powędrował do przerzuconych przez podłokietnik kanapy ubrań. Koszulka wystawała nieco spod brudnych spodni.
Gdyby pan doktor tu był…
— Gdyby babcia miała wąsy. — Prychnął, czknął, duszkiem opróżnił szklankę z lekami, bagatelizując polecenie. Gdyby Karim tu był, wiele z jego problemów i rozterek by się rozwiązało, a on mógłby wrócić do swojego dawnego życia.
Wzrok jednak powrócił ku przyciasnej dla niego koszulce, zawisł o tę chwilę za długo na niej. Przelotnie zmartwił się, czy doktor na pewno zadbał o siebie. To był ciężki wieczór i poranek dla nich obojga, w pewnym momencie syren był przekonany, że będzie musiał łapać mężczyznę, tak się słaniał na nogach, a spojrzenie błądziło trochę po mieszkaniu, niepodobnie do tego, którym zawsze obdarzano go w gabinecie.
Dante w końcu pochylił się, chwycił ubranie. Materiał był miękki, nieco rozciągnięty, mężczyzna raczej nigdzie by się w nim nie pokazał. Ścisnął go w dłoniach. Mimo rzadkiego noszenia pewnie i tak… Zbliżył powoli koszulkę do twarzy, wpierw słabo wciągnął powietrze nosem, zaraz mocniej, głębiej, gdy miał pewność, że syrenia woń nie zdążyła zabić tej lekarskiej. Zakręciło mu się w głowie.
Położył się w te kilka drobnych poduszek kanapy, przymykając oczy, przyciskając pożyczone ubranie do piersi. Szlafrok niedbale okrywał ciało, było zimno, jeszcze zimniej, niż gdy niemrawo przebudził się po koszmarze i pożegnał niosącą ulgę dłoń, ale nie przejmował się tym. Całe ciało mogło dygotać, lecz przy mostku rozlewało się to lekkie ciepło, chciał się wokół niego owinąć, skąpać w nim, przyjąć w spięte mięśnie i dać mu się ułagodzić. Ręka z trudem się uniosła, wyciągnęła jedną z poduszek spod głowy. Niezgrabnie nasunął na nią materiał, po czym otoczył szczelnie ramionami.
Zatopił się w kojących zmysły doznaniach, w zapachu lawendy i koszulki doktora, wciskał w nią nos i policzek, nie siląc się na poprawienie zaplątanego w nogi koca, otulenie drżących barków. Bał się, że jeśli tylko na chwilę oderwie się od ubrania, jeśli tylko spojrzy przez okno, jego wspomnienia z lekarzem naprawdę przepadną, spełniając jego przyszłe życzenie, i nie będzie sposobu na ich odzyskanie. Twarz ściągnęła się boleśnie, ciało skuliło.
To było głupie. To, co robił i o czym myślał, było głupie, naiwne. Ale jeszcze dzisiaj mogło takie być, jeszcze dzisiaj mógł je takim zaakceptować. Znieczulił się prochami i upił. Czy naprawdę grzechem było w takim stanie pozwolić sobie na więcej?
Potem zapomni. Ale jeszcze nie dzisiaj.
Spał nawet spokojnie. Drugą noc z rzędu. Prawie zaczął się przyzwyczajać.
— Trzymali zaręczyny tak długo w tajemnicy, a my wszyscy jak ci idioci pytaliśmy się cały czas, co z tym ślubem. Robili nas w konia chyba przez pół roku.
Dante roześmiał się, prawie opluł mrożoną kawą z karmelem, Grace zaśmiała się razem z nim. Wolnym krokiem przemierzali kolejne piętra galerii, szukając odpowiedniego stroju dla pielęgniarki. Syren, ze swym profesjonalnym okiem do ubrań, zaoferował się pomóc kobiecie w znalezieniu sukienki na zbliżający się ślub koleżanki, choć na razie ich poszukiwania zaowocowały jedynie kupnem dwóch swetrów („Grace, czy ty widzisz ten kolor? Nie ma opcji, bierzesz go i to już”.) i spódnicy („Piękny krój, jeszcze to rozcięcie. Co nie przystoi? Wszystko przystoi!”). Dante zamierzał nawet coś sam pielęgniarce uszyć, w byle czym nie pozwoliłby jej pójść.
— A jak ci idzie z panem doktorem? — Grace posłała mu uśmiech, taki sam, jak wtedy, gdy planował skierowania.
— A jak ma mi iść z panem doktorem? — odparł z półuśmiechem, kryjąc lekkie spięcie.
— No… — Zamieszała słomką w swoim napoju. — Skierowań już nie robisz?
— O to ci chodzi. — Odetchnął, zaśmiał się krótko. Nie powiedział jej o historii z dresiarzami. — Nie, chyba nie.
Wyminęli grupkę nastolatków.
— Wiesz, z panem doktorem nie jest łatwo… — Czy ona zawsze musiała go tak gubić?
— To co ma znaczyć?
— Nigdy nie widziałam go z nikim, nigdy o nikim nie mówił, nawet chyba na randki nie chodzi. — Obejrzała się na syrena. — Musisz być cierpliwy, jeśli coś z nim…
— Nic do niego nie mam. — Trochę za szybko jej przerwał. Kobieta uśmiechnęła się tylko.
Kolejne kilka kroków przeszli w niezręcznej dla krawca ciszy.
— O, maty do jogi. — Temat gładko odpłynął, Grace zainteresowała się sporym sklepem sportowym.
— Uch, nigdy nie lubiłem jogi — burknął, nie zatrzymując się nawet. — Nóżka tu, rączka tam, zesrać się idzie z tymi wszystkimi ćwiczeniami, cierpliwości do nich nie mam.
— Pan doktor chodzi na jogę — rzuciła mimochodem. — Próbowałam razem z nim, ale wymiękłam.
Pełen wrodzonej gracji półobrót pokierował krokami krawca z powrotem do witryny z matami.
— Tak teraz sobie myślę, że joga zasługuje u mnie na drugą szansę. — Pochylił się, zerknął na manekina w legginsach i starając się brzmieć jak najbardziej swobodnie, zapytał: — A kojarzysz może, gdzie z panem doktorem na tę jogę chodziliście?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz