Morze spokojnie szumiało, niewzruszone udręką, którą starał się w nim utopić. Jak przeklętą kłodę, wypychało ją na powierzchnię, nieważne, w jak głębokiej cieśninie próbował ją ukryć, pod jak ciężkim kamieniem zakopać, w jak długie glony obwiązać, woda zawsze znajdowała sposób, aby przeciwstawić się jego woli i ukazać z powrotem na tafli prześladujące go strapienie.
Rekinia płetwa spoczywała apatycznie w piachu dna, pulsujące raz po raz skrzela będące jedynym wyraźnym znakiem życia. Dlaczego nawet ty?, wypuszczał bezdźwięczne pytanie w bezkresną otchłań błękitu, dotąd zaufaną przystań dla zszarganych nerwów, teraz paskudnie obojętną, w swym chłodzie nieprzypominającą bezpieczeństwa, lecz przeszywające na wskroś argumenty, wymierzone wprost w syrena. Zmiany prądów, odbijające się od wrażliwego ogona, nie zachęcały do porwania się, popłynięcia wraz z nimi, a ciągnęły go w stronę powierzchni, świata, gdzie nikt i nic na niego nie czekało poza goryczą, dla której szukał ujścia. Uciążliwy szept głębin nieustannie podpowiadał mu, że rozwiązania nie może oczekiwać po swoim żywiole, że znajduje się ono dużo dalej od pomostów i poddających się fal łódkom, gdzieś wśród zaułków miasta, z których właśnie pragnął uciec, nerwowo przełykając cierpki posmak wstydu. Nie słuchał.
Zbłąkana ryba ciekawsko szturchnęła swobodnie leżącą dłoń, Dante nawet nie podjął wysiłku machnięcia nią, by odgonić stworzenie. Myśli bezwiednie, jakby sposobem nabytym już po godzinach walczenia z przykrymi wspomnieniami, oplotły się wokół lekarskiego rubinu, rozpamiętując przeganiające słowa, to lekkie skinienie głowy, opadające niczym katowski miecz na spięte ciało.
Karim nie należał do niego, a on tym bardziej nie był Karima, lecz nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdy odwrócił się od niego wtedy, coś z głośnym trzaskiem pękło w jego piersi.
Na tych kilku procentach, które zostały mu w telefonie od czasu pozostawienia go w schowku w dokach, odpowiedział na kilkadziesiąt nieodebranych połączeń od Virgila, nieco zmęczonym, bezbarwnym głosem mówiąc, że stoi przed jego kamienicą, jeśli wilkołak chce się z nim zobaczyć. Był środek nocy, jednak przyjaciel odebrał po ledwie dwóch sygnałach, nakazując stanowczym tonem, że ma się on nigdzie nie ruszać i już idzie. Parę minut, grafik był na ulicy, włosy zmierzwione, sznurówki plątające się wokół butów.
— Dante! — Vi podbiegł, rozłożył ramiona, lecz syren spiął się, wyprostował, postąpił pół kroku w tył. Zbolały wyraz twarzy tylko się pogłębił, widząc zmartwienie i zaskoczenie w szarych oczach.
Zawsze szukał i pożądał dotyku, tym się również dzielił i odpłacał. Ale w tym momencie nie mógł go znieść, nie mógł przyjąć przyjacielskiej czułości, jakiekolwiek czułości, bo skóra wciąż pamiętała tnące głęboko zdania, twarz zionącą wyważonym profesjonalizmem, twarde spojrzenie, nieprzejednane, definitywne w swym wyroku. Doktor zostawił go słabym, skalpel, który akuratnie wydłubał każdą małą zaporę, jaką Dante zdołał w sobie postawić, nieustannie drażnił rany. Przebłyski kłótni bolały bardziej, niż powinny.
Wszystko związane z Karimem bolało bardziej, niż powinno.
— Dante. — Odwrócił wzrok. — Dante, gdzieś ty, kurwa, był? Nie było z tobą kontaktu od trzech dni. — Virgil zbliżył się, próbował pochwycić skryte za różem szkiełek emocje. — Czy ty w ogóle wiesz, że minęły trzy dni? Dante, mów do mnie, co się stało?
W zaciśniętym gardle nie potrafił odnaleźć słów, które bez cierpień mogłyby wyjaśnić chaos i burzę rozrywającą umysł wraz z sercem. Zapatrzył się w dal, błękit błądził po ścianach budynków, starając się powstrzymać cisnący do oczu smutek. Szczęka go rozbolała od ciągłego zaciskania się, każde otwarcie drżących ust kończyło się porażką, potrzebą zamknięcia ich, przygryzienia warg do krwi. Wdech, wydech, nierówny, niedający nic.
— Dostałem… kosza. — Śmiech całkowicie pozbawiony wesołości opuścił szeroką pierś.
Virgil zbliżył się jeszcze o krok, syren kątem oka zauważył, jak spracowana dłoń chce sięgnąć w jego stronę, lecz zatrzymuje się w pół ruchu, zwija w pięść, usłuchawszy jego niemej prośby.
— Od doktora? — spytał łagodnie, choć pewnie znał odpowiedź.
Krawiec odczekał chwilę, zanim pokiwał głową, przegarnął złote loki, chcąc znaleźć zajęcie dla rozdygotanych rąk.
— Vi, ja… — Wątła fasada siły, domniemanej zdolności do przetrwania tej tortury, poczęła runąć, zburzona niemocą zawartą w łamiącym się głosie. — Pogubiłem się. — Nie płacz, powtarzał sobie, jednak mantra przestała działać. — Wszystkiego zaczęło być za dużo i ja… — Nie płacz. — Wpadłem we własną pułapkę i… — Nie płacz. — Kurwa, nie wiem, co robić.
Samotna łza spłynęła po policzku.
Spłynęła, bo Dante nie rozumiał, nie chciał rozumieć ani czuć, nie chciał pamiętać lekarskich dłoni dotykających jego krwawiących żeber, nie chciał odurzać się zapachem lawendy, wspominać badania oczu, nie chciał pamiętać chłodu w spojrzeniu i skrytej w syrenim wnętrzu szczerości, zduszonej cierpkimi komentarzami i drwiną. Mówił sobie, że nie chciał, mimo że natrętna prawda próbowała się wybić ponad skłębione myśli.
— Och Dante… — Wilkołak westchnął, Dante usłyszał w tym swoiste niedowierzanie w jego własną głupotę, pomieszane ze współczuciem. — Dlaczego ty zawsze jak już się zakochujesz, to w ludziach, którzy cię nie chcą?
Zamierzał zaprzeczyć, lecz nie mógł, smakował kolejną łzę wlewającą mu się na język przez kącik ust. Z żalem wypomniał sobie każdą osobę, którą chciał poznać, którą próbował poznać, by potem patrzeć, jak obrażają siebie nawzajem, kłócą wzorem starego małżeństwa, zanim stali się czymś więcej niż przyjaciółmi. Poczynając od matki, z którą nigdy nie umiał się zrozumieć; zabójczo inteligentna Marcia, która nie powinna była godzić się na to picia wina z nim; Erichtho, wschodząca gwiazda modelingu, gdzie zwyczajnie jeden wykorzystał drugiego do własnych celów i potrzeb. Wszystkie osoby, które poszły z nim do łóżka, które go całowały, dotykały z żądzą, nigdy miłością, bo tak łatwiej, prościej, bo tak miał pewność, że gdy odrzucenie zaczęłoby wyłaniać się zza horyzontu, on już dawno byłby poza zasięgiem jego konsekwencji.
Wierzch dłoni starł wilgoć z policzka. Jedyna odpowiedź, której mógł udzielić.
— Idę, Vi — powiedział cicho, jednak wyczulony słuch Virgila bez wątpienia to wyłapał.
— Gdzie? — Jasne brwi ściągnęły się, słysząc opór w pytaniu. Nie miał siły dyskutować. — Nie zostawię cię tak.
— Vi. — Pierwszy raz podczas ich rozmowy szkiełka zwrócił się na przyjaciela, pogodny charakter różu niewspółgrający z zaciśniętymi wargami i skórą połyskującą łzami w świetle latarni. — Odpuść, proszę.
Znajome, metaliczne spojrzenie zlustrowało go, bezsilne wobec błagalnego tonu.
— Dante, nie mogę — odparł grafik, lecz mniej pewnie.
— Proszę — wyszeptał.
Virgil cofnął się, skołowany. Dante powinien był krzyczeć, przeklinać, w najgłośniejszy, arogancki sposób sygnalizować, że nie istnieje siła, która zatrzyma go w mieszkaniu wilkołaka. On natomiast prosił, szeptem i z rozpaczą w głosie tak głęboką, że aż namacalną.
Milczenie przyjaciela przyjął jako pośrednią zgodę. Spuścił głowę i odwrócił się, odchodząc bez pożegnania uliczką równie cichą, co znaczące zgasłą twarz słone krople.
Coś w końcu musiało zadziałać.
Woda w swej czystej postaci może i zwróciła się przeciwko niemu, lecz niezliczone półki wypełnione po brzegi trunkami mogły równie sprawnie zapewnić mu ukojenie. A przynajmniej w to właśnie wierzył Dante, pokładając się drugą dobę z rzędu na ladzie kolejnego zapyziałego baru.
Wszystko zaczynało powoli zlewać mu się w ciąg alkoholowego upojenia, z mocniej zarysowanymi momentami, gdy ktoś próbował do niego zagadać albo przegonić z lokalu po jakieś burdzie. Kojarzył, jak wchodził do pierwszego przybytku, potem doczłapał do drugiego i trzeciego, z miejsca zamawiając nieludzkie ilości procentów, które paliły gardło, na ulotną chwilę przeganiały chłód z ciała. Z mocniejszymi alkoholami miał większą nadzieję, że będą w stanie zamroczyć umysł wystarczająco, by przestał męczyć go tymi cholernymi wyrzutami sumienia, zaś przede wszystkim odciąć się od obrazów lekarskiej twarzy, ilekroć przymykał powieki, spokojnego głosu huczącego pod czaszką głośniej niż kiedykolwiek. Tyle że jego zmagania przynosiły efekt odwrotny do zamierzonego, bo każde zjechanie dalej po spirali odurzenia jawnie uświadamiało mu, że następna dolewka wcale nie oczyści myśli z doktora, pogłębiając syrenią desperację.
Paskudnie denerwująca melodia leciała z głośników, w żadnym stopniu nie pomagając na ból głowy, lecz palec mimo to wystukiwał rytm, był nikłym zajęciem, o które Dante mógł się pokusić, nie musząc odzywać się ponownie do barmana. Z przedramionami opartymi o blat, czołem o przedramiona, wyglądał pewnie gorzej od połowy gości baru, jeśli nie znajdował się na zaszczytnym końcu. Piracka koszula nie należała do pierwszej świeżości, rozpięta do trzeciego guzika od góry, jej mankiety nieskładnie zawinięte, cienie kładły się pod oczami, a dla pachnących morską solą włosów możliwie nie istniał kierunek, w którym się nie puszyły. Jeszcze gorzej, że właśnie nadchodził etap tymczasowego trzeźwienia. Domówił szklankę cierpkiej whiskey, jakby wciąż łudził się, że alkohol mógł realnie coś zmienić.
— Kto to widział — ktoś dosiadł się na krzesełko obok, obrócił do niego — żeby taki przystojniak marnował się sam przy barze.
Syren niechętnie uniósł głowę, powiódł nieprzytomnym wzrokiem po nieznajomym, szczerzącym się jak głupi. Gdyby tylko trochę bardziej mu się chciało, to by mu chyba przypierdolił.
— Nie jesteś nim — mruknął, wracając do poprzedniej pozycji. Nie potrafił do końca wytłumaczyć, dlaczego akurat to było pierwszą reakcją na podryw, o której pomyślał. Wolał na razie tego nie roztrząsać.
Mężczyzna nie wydawał się speszony pijacką gadką.
— Nie, ale mogę być, kim tylko zechcesz — wymruczał, nachylając się w jego stronę. Pięść zaświerzbiała.
Dante zebrał się w sobie, głośno westchnął, prostując. Róż błysnął złowrogo.
— Nie jesteś nim — powtórzył ze swoim cudownie rozkosznym uśmiechem, pstryknął w nos namolniaka, przyjemnym głosem na pograniczu irytacji dodając: — Spierdalaj.
Widać taka obraza majestatu wystarczyła, bowiem mężczyzna zrobił skwaszoną minę, wstał od baru, na odchodne pokazując mu środkowy palec.
— Pierdol się.
Krawiec prychnął, poprosił o nową kolejkę mętnego alkoholu, opróżnił prawie całą jej zawartość duszkiem. Dolewka smakowała tylko gorzej ku jego zdziwieniu, ale szczerze było mu wszystko jedno. I tak zamierzał właśnie zmienić lokal, spróbować szczęścia może w jeszcze jednym, dwóch barach, tylko że perspektywa niepowodzenia była bardziej niż prawdopodobna, a mu kończyły się pomysły, co zrobić z bałaganem w swojej głowie.
Wypił ostatni łyk whiskey, szturchnął szkło, starając się podnieść. Świat zdawał się bardziej stabilny, gdy syren przymierał na ladzie, dając mu złudne przekonanie o swojej trzeźwości. Dante przystanął mocniej na jednej nodze, otworzył szerzej oczy, chcąc opanować wirujący obraz, po czym runął na ziemię, prawie wywracając razem ze sobą przechodzącą parę. Przysiadł zdezorientowany z rękoma opartymi o kolana, wychwycił zmęczone westchnięcie barmana, proszącego ochroniarza o pomoc.
Całkiem postawny facet, z rękawami tatuaży, pacnął go lekko w ramię, zwrócił na siebie syrenią uwagę.
— Wystarczy ci już, kolego, na dzisiaj — powiedział zobojętniale.
Niesforny kosmyk złotych loków zalegał między zmarszczonymi brwiami.
— Nie pamiętam, żebyśmy się kolegowali.
Ochroniarz wywrócił oczami, zacisnął usta.
— Wstań i wyjdź po dobroci, co? — polecił spokojnie.
— Twoja stara. — Dante obdarzył go szerokim uśmiechem, chwaląc się kłami i bogatością słownika.
Ostatecznie trzeba było zawołać dwóch dodatkowych pracowników ochrony do pomocy, żeby wyprowadzić upartego klienta, gdyż wyjście z własnej, nieprzymuszonej woli i ochoty, a bycie nagabywanym przez obsługę lokalu, to są dwie różne rzeczy, wymagające dwóch różnych podejść. Facet z tatuażami sam nie był w stanie go ruszyć z ziemi, w dwójkę nawet dali radę chwycić go sprawnie za barki, trzeci przydał się do pchania i mimo to Dantemu nadal udało się pochwycić opuszczoną na blacie butelkę taniego piwa, bo on bez „łupu wojennego” się nie da wyprowadzić. Barman wzruszył ramionami, puścił go z tą nieszczęsną butelką, byle po prostu już go zabrali.
— Ała, kurwa, włosy mi przygniotłeś! — warknął syren, gdy jeden z ochroniarzy poprawił chwyt na jego ramieniu. Niezbyt przejął się zażaleniem.
Tylne wejście do baru otwarło się szeroko, bez pardonu wypchnęli go przez nie, w chłód i ciemność nocy, do smrodu brudnej uliczki i walających się po ziemi śmieci. Dante zakołysał się na nogach, utrzymał na nich chyba jedynie z potrzeby ochrony resztek alkoholu dzierżonych w dłoni, odwrócił gniewnie, łapiąc jeszcze wzrokiem znikających w budynku ochroniarzy.
— Chłopaki. — Pociągnął łyk piwa, skrzywił się przez podły smak. — Jak chcieliście tak agresywnie, to trzeba było od razu mówić!
Podszedł do wejścia krokiem na tyle żwawym, jak dalece mógł sobie pozwolić, szarpnął za klamkę. Zamknięte.
— Chodźcie, kurwa, tchórze pierdolone — niewinne drzwi oberwały solidnego kopniaka — jak tak chcecie rozmawiać! Wyłazić, chuje!
Kolejne kopnięcie, kilka przekleństw, uderzył z barku w metal, samemu już nie wiedząc, po co dokładnie. Nie chciał wcale dostać się tam z powrotem, nie chciał uleczyć żadnej zszarganej dumy. Sapnął ciężko, wbił spojrzenie w drzwi. Frustracja rozsierdzała go od środka, niemożność uczynienia czegokolwiek, by pozbyć się myśli o doktorze i męczącego bagaża uczuć, które się z nim wiązały. A jeśli wszystko inne go zawiodło, jeśli znaleźć nie umiał rozwiązania dla ściskającego serce bólu, istniała otępiająca ostateczność adrenaliny i krwi, coś, co nieustannie pomagało mu z emocjami, które okazywały się zbyt przytłaczającego do opanowania samemu.
Odetchnął, upił gorzki trunek, zdając sobie właśnie sprawę, czego potrzebuje. Nie walki w kontrolowanych warunkach, nawet nie ulicznej bójki, lecz bólu na tyle mocnego i konkretnego, by móc się mu poddać i zapomnieć, mogącego zatrzymać wzbierający w nim sztorm uczuć, zapewnić mu odrętwienie, skupić rozum na momencie obecnym wypełnionym przeciwieństwem lekarskiego dotyku i troski. Skoro po dobroci nie mógł pogodzić się z tym, co się stało, zamierzał siłą to z siebie przepłoszyć, bo nie był pewny, jak długo jeszcze będzie w stanie walczyć z samym sobą.
Tylko że ochrona baru nie miała żadnego interesu w dokładaniu mu, by mógł się upodlić i uleczyć, nie za to im płacono. Dante rozejrzał się, zawisł wzrokiem na rogu uliczki, gdzie swój własny barek urządzała brygada jeszcze mniej mile widziana w czterech kątach przybytku od syrena. Im wystarczyło zaprezentować niewyparzoną gębę i zbyt krnąbrne spojrzenie, żeby dostać się w ich niełaskę.
Idealnie.
Okulary zdjął, położył je bezpiecznie na pobliskim parapecie, a sam zbliżył się do lekko zawianej grupy. Idąc w miarę stabilnie, napił się piwa, cmoknął z niezadowoleniem, pobieżnie przyciągając atencję mężczyzn. Czwórka, nawet każdy podobny mu wzrostem. Bezwiednie zaczął opracowywać plan, jak najlepiej by mu to było rozegrać w otwartej walce, lecz stłamsił instynkty, przeszkadzające w uwolnieniu się ze swojego marazmu.
— Co tam panowie? — krzyknął, rozkładając szeroko ramiona. Butelka zahuśtała się, trzymana słabo za szyjkę. — Jak noc mija?
Ich postawy były iście zapraszające. Jeden z nich splunął, poprawił kaptur rozpinanej bluzy.
— Zajebiście mijała, póki mordy nie otworzyłeś. — Gość zrobił odważny krok w przód, jakby chcąc nastraszyć syrena. Ten prychnął kpiąco, zadziorny półuśmiech wypłynął na usta.
— Chcesz sprawdzić, jak długo ta morda będzie w stanie kłapać? — spytał zaczepnie, już prawie kończąc swój alkohol. Pomysł zawirował w głowie, agresywny, prowokujący do szarpaniny. Palce zacisnęły się pewniej na szkle.
Wpieniony, facet z kapturem poruszył szczęką na boki, wyłożył ręce z kieszeni. Ktoś nie bał się go po paru słowach, ta mała odmiana musiała urazić.
— Niedługo, jak ci przyjebię.
— Nie przeceniasz swoich umiejętności? — Dante niby niewinnie zaczął przerzucać butelką z jednej dłoni do drugiej, ważąc ją. Raczej tanie szkło, adekwatne do jakości trunku.
— Nie prosisz się o wpierdol? — Brudne palce zwinęły się w pięść.
Chciało mu się śmiać, gdy odpowiedź sama nasunęła się na język.
— Nieuprzejmie jest odpowiadać pytaniem na pytanie. — W głosie dało się usłyszeć smutne rozbawienie.
Typ fuknął, reszta jego kolegów w tym czasie zdążyła się podnieść, podwinąć rękawy, spocone i służące niejednokrotnie za chusteczkę, ustawić przy wysforowanym członku paczki. Zwęszyli awanturę, syren śmierdział nią na kilometr.
— Widzieliście złamasa? — Kaptur odwrócił się do nich, pokazał kciukiem za siebie dla podkreślenia swego niedowierzania.
Nikt nie zdążył zareagować, gdy Dante uniósł ramię i ze swą powalającą siłą uderzył butelką prosto w łopatkę gościa, jego posyłając w podtrzymujący uchwyt kolegi, butelkę w drobne kawałki, ostre niczym brzytwa, tnące czysto przez bokserskie dłonie. Szyjka, za którą trzymał, pękła od razu, kłując bólem, otrzeźwiając przyćmione alkoholem zmysły. Tak, właśnie tego potrzebował. To mogło pomóc. To musiało pomóc. Dante wziął głęboki wdech, kątek oka łapiąc kierującą się w jego stronę dwójkę chłopa, porzucającą szok dla czystej wściekłości. Wypuścił resztki szkła spomiędzy palców, okrwawione odłamki upadły z cichym, wręcz kojącym, brzdękiem na ziemię.
Zafajdaniec przyatakował, w każdym razie próbował, bo jego kroki były tak łatwe do przewidzenia, cios tak zamaszysty, zdradzający łuk, po którym miała polecieć pięść, że Dante uznał go za dobry sposób na dolanie nieco więcej oliwy do ognia. Wyuczone schematy poprowadziły tułów gładko i zwinnie w bok, nietrafione uderzenie pociągnęło resztę ciała za sobą, twarz nadstawiając idealnie dla wprawionego boksera. Nie przylał mu za mocno, byle poczuł i trochę został oszołomiony. Mógł to samo zrobić z drugim, równie utalentowanym w natarciu co jego poprzednik, zamiast tego syren przestąpił na nogę bliżej napastnika, nie umknął przed ciosem.
Trafiło ponad skronią. Trafiło tam, gdzie on dotykał. Chyba poczuł znowu lekki powiew lekarskiego oddechu na twarzy.
— Tylko tyle? — Postąpił w kierunku gościa, który go uderzył, furia zapłonęła w błękicie. Nie tak to miało wyglądać. — Na tylko tyle was stać? No przywal mi któryś, kurwa jego mać! — wrzasnął, niepewny, na kogo bardziej będąc złym.
Skrzyczany mężczyzna zmieszał się reakcją krawca. Na całe szczęście reszta mało się tym przejęła, a w szczególności wkurzony kaptur, który w końcu ocknął się po oberwaniu butelką.
— Chodź no tu, kurwiu — warknął, Dante zwrócił się ku niemu. Słaby uśmiech zawitał na ustach, licząc, że może coś zacznie się dziać, coś zacznie iść po jego myśli.
Krawiec nawet nie drgnął, gdy niechlujne dłonie, niemające nic w sobie z chirurgicznej perfekcji, porwały go za ubranie, przyciągnęły do pożółkłych zębów i zgniłego oddechu. Dante przyjął kolejne uderzenie, pięść zahaczyła o górną wargę, nos, wpompowywana w ciało adrenalina sprawiła, że cios wydał się równie mierny, co poprzedni. Załaskotał jak kosmyk odgarnięty w ciemnościach mieszkania.
Zacisnął szczękę. Za mało. Potrzebował więcej, takiego napływu bólu, który nie pozostawi miejsca na parzące wnętrze uczucia ani wspomnienia.
Nie musiał ich dalej podjudzać, następne ataki same przyszły. Dostał na odlew w tył głowy, jeszcze jakiś czas temu wtulonej w poduszki kanapy w kamienicy doktora; ktoś trafił w bok, prawie na wysokości blizny, która nigdy nie powstała dzięki opiece Karima; kłykcie zaorały znów o usta, drżące pod prysznicem, okropne, gdy wydostawały się z nich obelgi wywołujące mdłości, których nigdy nie pragnął wymówić. Dante zaczął dyszeć ciężko, pocić, gubić orientację ze fragmentach chwil spędzonych z doktorem a wzbierającym w ciele bólem, wcale nie wypierającym żywą w umyślę przeszłość, lecz potęgującym rozżalenie.
Nie wiedział, który z facetów pchnął go w plecy, wystarczyło jednak, by syren pozwolił zatoczyć się w sobie na nogach, wpaść na ceglaną ścianę budynku. Było to niczym koło ratunkowe, wyciągające go z czeluści myśli, zimny budulec jak kubeł wody przywołujący świadomość do rzeczywistości.
Kaptur z kolegą przypadli do niego, nim zdążyłby chociaż syknąć z bólu, rozpoznać lepiej obrażenia, które zarobił, gdy głowa odcięła się, w spadających na ciało ciosach czując jego dłonie, spojrzenie, czując miękki materiał bandaży i chłód maści. Szarpnięto za bokserski bark, łopatki otarły się o cegłę, chude przedramię spoczęło na jego szyi, docisnęło syrena do ściany. Pokaleczone palce odruchowo złapały za rękę, ale nie było w tym żadnej mocy, wzrok wychwycił nachylającego się nad nim kaptura. Wypowiadane wulgaryzmy i zachęcające okrzyki pozostałych rozpłynęły się w uderzeniach pięści, doznaniu znajomym z ringu. Dlaczego go więc nie koił? Dlaczego na swój sposób nie uspokajał, tylko pieczętował miejsca, które pamiętały lekarski dotyk?
Znosił cios za ciosem, bez obawy przyjmował trafienia palące skórę, dobierające się do krwi, delikatnych części twarzy. Nos spuchnął, karmazynowe strużki osiadały na łuku górnej wargi, dolna szczypała w coraz szerszym miejscu, gdy drab nie przestawał atakować. Czuł pięść lądującą pod tym samym kątem, nieszczędzącą już stworzonych obić, i nic z tego nie było tak przerażające, jak myśl, że w rękach pana doktora rany te by nie bolały.
— Jeszcze — wycedził przez zęby, oddychając nierówno.
Dwójka kolesi popatrzyła po sobie.
— Co on, kurwa, pierdoli? — Kaptur zerwał przedramię drugiego typa z syreniej szyi, złapał go jak wcześniej za ubrania, po czym pchnął w stronę kolegów.
Może by się jeszcze utrzymał na nogach, gdyby nie naciski na barki spychające go w dół, szarpnięcia za włosy, bolesne chwyty na ramionach. Nie opierał się nim, zatracony w uczuciach, których nie rozumiał i dla których nie było miejsca. Opadł na asfalt, z dłońmi wspartymi o resztki szkła, kolanami zgiętymi.
Kopniaki w żebra bolały chyba najbardziej – nie dlatego, że wybijały mu dech z piersi, a na im dalszą granicę swojej wytrzymałości Dante próbował się doprowadzić, tym ciężej i bez cierpień było mu zaczerpnąć powietrza, lecz ze względu na fakt, że niezdolność doznania przez skopany tors ciepła lekarskiego ciała, zamkniętego w czułym uścisku, była bardziej dotkliwa. Chciało mu się krzyczeć.
Głos uwiązł w gardle, zaś następne uderzenie lecące w brzuch było skutecznie ostatnim, które syren mógł znieść. Dał poprowadzić się sile kopnięcia, paść na bok, zwinąć się choć trochę i osłonić głowę rękami. Proszę, szepnął w duchu, gdy głośne wiwaty rozbrzmiały nad nim, towarzyszyły nogom nieszczędzącym pleców, łokci, łydek. Potrzebował tylko tyle, by zabić w sobie to, co zdążyło wykwitnąć w sercu, jednak wszystkie jego próby zaczęły sprowadzać się do jednego wyjścia. Krew na dłoniach przypominała rubinowe spojrzenie.
— Gdzie jest jakaś butelka, nie odpuszczę skurwielowi. — Przebiło się do półprzytomnego umysłu.
Dopiero wtedy dotarło do niego, że kopnięcia ustały, pozwalając mięśniom w pełni zasmakować pobicia, na które krawiec je wystawił. Dante poruszył się, próbując wstać. Łokieć, na którym chciał się oprzeć, opornie go słuchał.
Tępy ból z walnięcia butelką w łopatkę, w bliznę, sprowadził go znów na ziemię. Przytłumiony, chrapliwy pomruk wydostał się spod skołtunionych, złotych loków, dłonie zacisnęły się w pięści.
— O, kurwa. Nie rozbiła się.
— Daj, ja spróbuję.
Instynktownie podkulił nogę, gdy twarde szkło obiło udo, a palce mocniej wbiły się w skaleczenia, starając się znieść w milczeniu efekty siły uderzenia.
— Ile pary chuj ma w tych łapach?
— Dobra, olej. Spadamy. Frajer ledwo dycha.
Rzucili butelką gdzieś koło niego, pękła momentalnie. Zbyt zmęczony, Dante nie wzdrygnął się nawet, choć szkło rozbiło się tuż przy nim. Przez opadające na oczy włosy, zagubiony, nieobecny wzrok oglądał odchodzącą uliczką grupę mężczyzn. Dante trawił obrażenia, trawił pędzące myśli.
Wszystko po to, by przestać czuć. Syren zamrugał powoli, jakby poddając się, odpuszczając upartości, drżący oddech podwiał kosmyk. Miał w sobie coś, co nie opuszczało go od czasu kłótni, z czym nie umiał się pogodzić i z czym walczył. Lecz nawet woda, nawet alkohol i znany mu ból nie były w stanie tego zabić. Tego uczucia, że mimo wszystko nie tak chce, żeby to się wszystko skończyło, że musi zmusić się do wyjścia ze swojego komfortu ucieczki, bo inaczej nie poradzi sobie z żalem.
Ostatnim razem schody kamienicy nie były tak trudne w pokonaniu.
Pomimo krwawiących ran i doktora na rękach, dotarł na drugie piętro w stanie niezagrażającym nagłym upadkiem, zaś teraz każdy stopień, każde przebolenie wydechu, płuc napierających na obtłuczone żebra, wiązało się z intensywnym wysiłkiem. Na poręczach zostawały krwawe ślady, obszerniejsze w miejscach, gdzie musiał się mocniej podeprzeć. Potknął się na jednym z półpięter, prawie upadł. Wsparł się na ścianie, zaciskając zęby, wytrzymując ból. Jeśli wyłożyłby się na klatce schodowej, był prawie pewien, że już by nie wstał, więc westchnął i ruszył dalej.
W nogi wlewał się ołów, im bliżej znajdował się lakierowanego drewna, plakietki obwieszczającej tytuł mieszkającego. Nie tyle były one sterane po całej ledwo żywej wędrówce, ile przytłoczone pogłosem pożegnania doktora, odpychającego go byle dalej od mieszkania.
Odejdź.
Nie mógł. Nie po tym wszystkim, co okazało się za słabe na Karima, nie po rzeczach, które powinny były mu pomóc, a zamiast tego doprowadziły go dalej na skraj pęknięcia. Ból ogarniał całą pierś, biegł w dół, do posiniaczonym nogom, w górę, do rozwalonej wargi, musiał jednak dotrzeć do niego, sprawdzić, czy naprawdę właściwie postępuje, i czy tamto ułomne wspomnienie wcale nie było definitywne.
Odejdź. Odejdź. Odejdź.
Krok za chwiejnym krokiem, wyżej. Drżące dłonie posiłkujące się wytartym drewnem, byle wyżej. Włosy potargane, zlepione krwią i potem, przysłaniające widok, ale wyżej i wyżej.
Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź.
Ostatni schodek zamajaczył mu przed oczami, zdał sobie sprawę, że wszedł na właściwe piętro. Biorąc trzy szybkie, płytkie wdechy, Dante odepchnął się od ściany, wsparł kołyszące się ciało poprzez złapanie poręczy. Skaleczenia pulsowały i paliły, w gardle dawno zaschło i ledwo widział wyraźnie cokolwiek, ale nie po to dotarł tak daleko, żeby teraz paść bez słowa. Na granicy umysłu był obojętny wyraz Karima, rozgrzebujący w syrenich murach serca. Uśmiechnął się z trudem, zaśmiał cicho, żelazisty posmak krwi nieustannie obecny na języku. Ze wszystkich znanych mu osób, właśnie go chciał zobaczyć, nieważne co mówił, nieważne co do niego czuł, rezonujące od drzwi polecenie będące ostatnią przeszkodą i katorgą ku temu.
Pomału, Dante podszedł do mieszkania, nie spuszczając z oczu dzwonka do drzwi. Oparł się nad nim czołem, świeża, czerwona kropla spłynęła po zaschniętych stróżkach przy nosie. Przymknął lekko powieki, wsłuchując się w echo słów.
Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Ode-
Wcisnął dzwonek.
Reakcja była prawie natychmiastowa, kilka sekund, klucz przekręcił się w zamku, dla niego jednak świat spowolnił, oswajał się z pokłosiem swoich czynów. Pierś odezwała się nowym bólem, gdy serce przyspieszyło. Znajoma sylwetka stanęła w drzwiach, dokładnie taka sama w rzeczywistości, taka sama w snach.
Ciepły, lekki uśmiech był mimowolny.
— Panie doktorze — stężała w bólu twarz złagodniała — dzień dobry.
Brwi uniosły się, prezentując zdziwienie większe od jakiegokolwiek, które zobaczył do tej pory u mężczyzny. Wyglądał tak źle?
— Dante. — Stwierdzenie, jakby go podświadomie oczekiwał znaleźć za swoimi drzwiami, a może syren to sobie tylko wyobraził. Chwila zaskoczenia minęła, lekarski profesjonalizm powrócił, skupiony bezzwłocznie na wyleczeniu pacjenta. Karim wsunął mu się w mig pod ramię, spróbował podeprzeć słaniającego się krawca. — Możesz dojść do kanapy?
Dante postąpił krok zachęcony ostrożnie ciągnącym go w stronę przedpokoju doktorem, lecz zapas siły i adrenaliny, który napędzał jego ruchy od wypełznięcia z uliczki, zdecydowanie się skończył. Dotarł do celu, więc ciało odpuściło, niezdolne do dalszej współpracy. Pokaleczona dłoń opadła na komodę, syren sapnął.
— Pobrudzę ją krwią. — Machnął ręką.
Lekarz nie miał czasu zaprotestować. Bokserskie nogi, z reguły silne i niezawodne, ugięły się, Dante osunął się ciężko na ziemię, bokiem zjeżdżając po komodzie, niemalże pociągnął za sobą drugiego mężczyznę. Syknął z bólu, już nie falami przychodzącym, ale ciągiem obecnym w zmęczonych mięśniach.
Mimo to nie wszystko bolało tak, jak wcześniej. Gdy zamglonym wzrokiem oglądał, jak Karim trzaska drzwiami, zamaszystym ruchem otwiera szafkę i z poślizgiem pada przy nim z apteczką, dopiero zaakceptował, o co chodziło cały ten czas, nieważne jak usilnie to wypierał. Rozwiązanie miał pod samym nosem, niepotrzebnie zduszone. Prawda, przerażająca przy każdym powrocie myśli do niej, lecz będąca jego ostatnią opcją, jeśli nie nikłą nadzieją.
— Panie doktorze, ja… — Głos był chrapliwy, właściwe słowa trudne do wymówienia.
— Cisza. — Doktor kończył zakładać rękawiczki, profesjonalnym spojrzeniem oceniał obrażenia. — Nic nie mów.
Niedbałym ruchem ściągnął okulary, odrzucił je gdzieś na bok. Stanowczym gestem chwycił sięgające ku niemu dłonie, znacząc czerwienią świeżą biel. Mężczyzna zamrugał, zatrzymał się, Dante nie był pewien, czy wstrzymywany bardziej przez krwawy uścisk, mocny, ale pod żadnym pozorem niechcący skrzywdzić, czy przez skrzyżowany z rubinem mroźny błękit, szczery, otwierający się przed doktorem, jak tylko mógł.
— Bashar. — Imię niczym świętość spłynęło spokojnie z ust, dźwięczne, ładne, przyjemnie w wymowie i dla słuchu. Spodobało mu się, jak brzmiało w jego ustach. — Mówił ci ktoś kiedyś, jak piękne masz oczy?
Lekarskie spojrzenie tylko trochę stwardniało, zachowując coś w sobie z pobłażliwości.
— Dante, to naprawdę nie jest…
— Nie, p-posłuchaj mnie… — Kręciło mu się w głowie, poprawił chwyt na dłoniach, by utrzymać świadomość. — Chodzi mi o to, że one są jedne jedyne, żadne nie są do nich choć trochę podobne, i jak idziesz spać, to je widzisz, jak wstajesz rano, to je widzisz, jak mijasz te wszystkie małe knajpki, do których chciałeś z kimś pójść, to je widzisz, i jak drapiesz się po żebrach bez blizny, to je widzisz, w pieprzonym zapachu lawendy je widzisz.
Bashar trwał w swojej pozycji, słuchając. Nie potrafił już odczytać jego twarzy.
— I robisz jakąś głupotę, i one potem za tobą chodzą i nie musisz nawet sobie niczego wypominać, bo one to robią za ciebie i zastanawiasz się, jak do ciężkiej cholery masz się ich pozbyć? Przecież ciebie nie lubią, są zawsze zimne, i twarde, i tylko leżysz godzinami, nie w wannie, bo koszulka zmoczy się za bardzo, więc na kanapie, i myślisz, czy mogłyby się przez ciebie uśmiechnąć? Albo jebać cię, kim ty jesteś w końcu, czy w ogóle mogłyby się uśmiechnąć? Być szczęśliwe? Czy są ogólnie szczęśliwe?
Słowa przyspieszyły, język próbował nadążyć za galopującym rytmem serca wybijanym przez potargane emocje, cała pierś płonęła bólem.
— Bashar, ja… — Oblizał spierzchnięte wargi, rana szczypała. — Ja zawsze uciekam przed ludźmi. Ja się, kurwa, boję ludzi. Boję się tego, co mogą mi zrobić, gdy… — Powstrzymał chęć odwrócenia wzroku. — Gdy nie będę umiał ich zapomnieć.
Lekarz drgnął, spostrzegając coraz ciężej opadające powieki, ale Dante nie zamierzał pozwolić mu się ruszyć, póki nie skończy mówić.
— I naprawdę robiłem wszystko, by zapomnieć, bo jakoś musiałem, prawda? Co innego miałem zrobić? Ja nie wiem, co innego się robi. Tylko zrobiłem wszystko, co mogłem, naprawdę się starałem, to pobicie powinno było załatwić sprawę, ale… — Zadrżał na myśl o uderzeniach, kopniakach męczących bardziej umysł niż ciało. — I wszystko po to, żeby na koniec jak ostatni idiota uzmysłowić sobie, że ja zwyczajnie nie chcę cię zapomnieć, Bashar.
Czym innym było myśleć o tym, czym innym powiedzieć, głośno i wyraźnie, nie tylko sobie, ale także jemu. Ciężar zalegający na duszy zaczął odpuszczać, syren zwolnił, odetchnął.
— Kurwa. — Głowa oparła się delikatnie o złączone dłonie. — Mam nadzieję, że Grace mi wybaczy, bo… — Uniósł wzrok na powrót, dostrzegł typową dla doktora zmarszczkę na czolę. — Nie mogę tak po prostu odejść, nawet jeśli wiem, że nie jestem najlepszym, na co zasługujesz, bo zwyczajnie zabija mnie myśl, że ktoś inny mógłby cię mieć, bez chociaż spróbowania wcześniej.
Odchylił się, nie przejął uchwytem od szuflady wbijającym się w posiniaczone plecy. Pokaleczone dłonie w końcu odpuściły, pulsując zaraz ze zdwojoną siłą, lecz Dante słabo to już rejestrował.
— Więc chcę spróbować. — Oswobodzony, Bashar błyskawicznie przeszedł do pospiesznego badania. — Może być przez jeden dzień albo wieczór, na chwilę tylko. Cały ten ból i pustka… — Poczuł, jak smukłe palce dotykają ostrożnie policzka, wyciągnął własne w ich stronę, lekko musnął opuszkami, nie słuchając protestów, że ma przestać machać tymi dłońmi. — Jakoś dam sobie z tym radę, tak myślę, jeśli to będzie od ciebie. Tylko… na lepszych warunkach… niż ostatnio.
Tak trudno było mu utrzymać tę rękę w górze, poruszyć nogą niemrawo, samo pomyślenie o tym wymagało za dużo energii. I w dodatku nie pamiętał, żeby mieszkanie doktora było tak czarne.
— Dante? Dante!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz