Co prawda oficjalnie ich smok, Falkor, należał do jednej z jego starszych sióstr, Melpomene, jednak zwierzak o wiele bardziej słuchał się Merlina, więc to na niego przypadał większy ciężar obowiązków, jakie wiązały się z opieką nad młodym gadem. Chłopak pamiętał tamto popołudnie, gdy wrócił ze szkoły i zastał całą swą liczną rodzinę kłócącą się w dużym pokoju. Mama nastawała, że nie mogą sobie pozwolić na smoka, że koniecznie trzeba go oddać, a poza tym jest to dzikie zwierzę, na pewno niebezpieczne, zaraz kogoś ugryzie. Melpomene zaś argumentowała, że to jej smok, sama go kupiła, że na pewno będzie grzeczny i to ona zajmie się jego wychowaniem, da pieniądze na weterynarza. Sam smok zaś, kupiony z jakiejś lewej hodowli, bez żadnych papierów czy szczepień, piszczał tylko cicho w tekturowym pudełku z dziurami, w którym można było trzymać patyczaka, ale na pewno nie ziejącą ogniem bestię.
Początkowo chłopak twardo obstawiał przy swoim, mówiąc sobie „Nie mój smok, nie mój problem”, lecz wrażliwe serce zbyt szybko ustąpiło, zmuszając go do poszukiwań w internecie i sprawdzania, jak zajmować się smokiem, czego taki zwierzak potrzebuje i jak wygląda opieka nad nim.
Potem nastąpiło wiele różnych wydarzeń – Merlin trochę nakarmił smoka nocą, nawet pozwolił mu spać w swoim łóżku, gdy ten czuł się samotny i wystraszony, spędzając pierwszą noc w nowym miejscu. Potem ciocia Morgana próbowała pomóc z jego wychowaniem, potem Merlin zrobił jakieś dziwne rzeczy, a potem znowu spał ze smokiem, tym razem w jego kojcu, który razem z siostrami zbudowali dla niego w ogródku. Nazwał go też, bo przecież w dziesięć osób nie mogli się dogadać w kwestii tego, jakie imię ma nosić ich nowy podopieczny. Do weterynarza też z nim chodził (tata i Melpomene razem z nim), na spacery wyprowadzał, i tylko jemu Falkor wskakiwał na ręce, gdy Merlin tego chciał.
Ciocia Morgana mówiła, że to wszystko dlatego, że Falkor boi się Merlina, lecz młodzieniec nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Jego serce nie miało w sobie chęci zdominowania danej istoty, nie czuł w sobie potrzeby bycia lepszym, silniejszym, albo po prostu bardziej, więc rewelacje cioci wywarły na nim złe wrażenie.
— On mnie po prostu lubi, wy się wszyscy nie znacie — burczał pod nosem, gdy wypominano mu, że samą swą prezencją sprawia, że smok składa skrzydła, składa zdobiący grzbiet grzebień i przestaje syczeć na wszystkich, którzy podejdą zbyt blisko. Nie kłapie paszczą, nie patrzy spode łba, ale spuszcza wzrok, pozwala głaskać łuskowaty kark.
Tamto popołudnie miało przebiegać zupełnie inaczej.
Sobota skrzyła się ciepłym, słonecznym złotem. Motyle skrzydła trzepotały wśród pachnących traw, drzewa szumiały cicho, leniwie, w tle niósł się ptasi trel, jednostajne brzęczenie owadów. Chmury snuły się po niebie, wylegując w przepastnym błękicie, gdy wiatr ledwie trącał je ze znudzeniem, nie chcąc tego dnia trudzić się żadną pracą. Merlin stwierdził, że to idealny moment na to, by wyprowadzić Falkora na spacer, dać mu zakosztować nieco wolności i swobody, pobawić się z nim, może nauczyć jakiejś komendy. Chociażby prostego „nie gryź!”, bo Falkor, niestety, miał tendencje do gryzienia wszystkiego i wszystkich, chociaż Merlin kupił mu trochę zabawek, przeznaczonych specjalnie po to, by smok je sobie pogryzł. Zdały się na nic – ostre zęby za szybko poradziły sobie ze wzmocnionym plastikiem, a ten gruby sznur z supełkami też nie dał rady, porozcinany ostrymi kłami i potargany smoczymi szponami. Psie zabawki, nawet te przeznaczone dla dużych ras, nie zdawały egzaminu, gdy chodziło o dzikość małego smoka. Merlin nie podzielał zdania rodziców, że Falkora trzeba będzie jak najszybciej oddać, nim naprawdę stanie się problemem – sądził, że jeśli temperament smoka uda się rozładować w inny sposób, Falkor będzie łagodniejszy i spokojniejszy, zaś oddawanie go niczego nie rozwiąże. Przynajmniej nie dla smoka.
Przechadzka po lesie miała być idealną okazją do tego, by zmęczyć nieco Falkora, pozwolić mu się wybiegać i zaspokoić wszelkie smocze instynkty, które kazały mu startować z zębami do każdej nowo napotkanej osoby. Początkowo plan działał idealnie – Merlin prowadził smoka na długiej smyczy, ten zaś skakał wśród kępek trawy, pogryzał jakieś patyki, dziwił się wszystkiemu, co napotkał i nasłuchiwał śpiewu ptaków, strosząc grzebień i rozkładając gniewnie skrzydła. Syczał trochę, Merlin go wtedy przywoływał, uspokajał, mówił, że to nic strasznego ani groźnego i że nie musi się tak przejmować. I że jest jedzenie w domu, nie musi polować. Falkor zdawał się słuchać, podejmował wędrówkę, już nie syczał.
W pewnym momencie jednak stało się coś nieprzewidzianego.
Merlin specjalnie wybrał oddzielony od reszty kawałek lasu, gdzie nie było żadnych ścieżek spacerowych, licząc na to, że nikomu nie przyjdzie do głowy kręcić się po okolicy i rozpraszać jego smoka, lecz widać się przeliczył. Trudno było powiedzieć, czy to było kółko chemiczne, czy może banda amatorów strzelania z wiatrówki, albo ktoś próbował rozprawić się z fajerwerkami pozostałymi z jakiejś imprezy. Dość jednak stwierdzić, że gwałtowny dźwięk rozdarł sobotni spokój, Merlin aż sam się skulił, przysłonił dłońmi uszy. Instynkt zadziałał, tak w przypadku chłopaka jak i smoka, lecz ten drugi, zamiast przypaść do ziemi, kuląc się przed dźwiękiem, nagle wyrwał do przodu, rzucił się biegiem, wyszarpnął smycz ze szczupłych dłoni.
— Falkor, nie! — zakrzyknął za nim Merlin, lecz ostatnia sylaba nie zdążyła nawet wybrzmieć, gdy smok zniknął wśród poszycia, nie dając chłopakowi żadnych szans. Gałązka zakołysała się, znieruchomiała. Po smoku nie pozostał nawet ślad.
Merlin spanikował, poleciał za smokiem, potknął się o własne nogi, runął w trawę. Pozbierał się pokracznie, torba zadyndała na ramieniu, gdy chłopak podjął bieg, krzycząc na całe gardło:
— Falkooor!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz