29 sierpnia 2023

Od Dantego do Mishki

Szef Dantego, Erwin Kuttner, miał specjalne miejsce w sercu zarezerwowane tylko i wyłącznie dla zwierząt, więc gdy wieść o zbiórce drobiazgów dla rezydentów niewielkiej farmy się rozniosła, nie dość, że się solidnie do niej dorzucił, do jeszcze sam upominki do młodziutkiej elfki zawiózł, przy okazji załamując się nieakceptowalnym stanem jej wytartej koszuli. Przygotował dla niej świeżutkie ubranie, lekkie i jasne, dobre do pracy, lecz także miłe dla oka, zapakował w brązowy papier i odważnie założył, że zadanie tak proste, jak przekazanie pakunku przez swego jakże zaufanego pracownik nie może zostać nijak na opak wykonane. Bo to nie było wcale tak, że jeśli posyłasz go z konkretnymi wytycznymi, co, gdzie i komu ma dać, gdyż sam nie masz czasu, to on zaraz pójdzie angażować się w głośny manifest społeczny, sprowadzający na siebie uwagę mediów, policji i szych biznesowych, z nie kim innym, a ową elfką.
Problem tylko, że to był Dante, i to była Mishka, mieszanka sama przez się mówiąca.
Od słowa do słowa, jedna gaduła z drugą szybko się dogadały, zrozumiały między wypowiedziami urywanymi w połowie, gadką prowadzoną intensywnie i trochę nieskładnie, bo zainteresowanie rozmową spore, ale energiczny ton oraz żwawość dyskusji obojgu raczej nie przeszkadzała. Koszula została uznana za prezent miły, ale bardziej od niej byli elfce ludzie teraz potrzebni, migiem i ze wzburzeniem dodała wytłumaczenie o proteście w sprawie obrony rzeki z lasem, bo pewien bogaty dureń (słowo Mishka praktycznie wypluła) dogadał się z ministrem i chciał postawić fabrykę niebezpiecznie blisko zagrożonych terenów zielonych. A to przecież godziłoby w syrenią dumę, jeśli Dante nie poparłby manifestacji w obronie drogich mu zbiorników wodnych.
Mishkę było mu łatwo polubić, pannę konkretną, rozgadaną, zmierzającą prosto do celu i niedającą za wygraną. Miała znajomą w sobie charyzmę, coś, co przyciągało ludzi do jej ciepłego i energicznego charakteru, co sprawiło, że nie tylko jej sprawę wesprzeć chciał, do tego prawdopodobnie wdać się w problemy z policją, patrząc na ich ustalenia i plany odnośnie manifestacji, ale także zwyczajnie jej samej pomóc.
No to pomógł. Z typowym dla siebie chaosem, mniej typowym megafonem i różową farbą. Ministerstwo środowiska nie miało szans.


W parku przed wielkim gmachem ministerstwa oddzielonym przez pas jednokierunkowej ulicy ustawiła się brygada może nie za duża, ale im głośniej krzyczała (szczególnie pewna charakterystyczna dwójka), tym przyciągała większe zainteresowanie, a z nią ludzi. Wpierw zaprezentowali banery, bojkotujące inwestycję hasła, ochrona ministerstwa pilnująca bramy niezbyt nawet hałasem się przejęła, dopóki pokojowa manifestacja nie przerodziła się w… nadal, oczywiście, pokojową, ale dosadniejszą w przekazie.
Gdy dwa megafony okazały się niewystarczające, protestujący nie zamierzali dalej opierać się na półśrodkach, Mishka skinęła Dantemu, Dante Mishce.
Postawny syren wszedł odważnie na ulicę, nadciągająca osobówka siłą rzeczy musiała się zatrzymać, kierująca pojazdem przyjrzeć, co się na asfalcie wyprawiało. Oryginalnie w zamyśle miał powstać napis „hokus-pokus czary-mary, terenniejestwasztylkozwierzątiroślinwięcodprawimyrytualnezaklęciaprzeciwzłymduchomjeśligonieopuścicie”, ale oboje doszli zgodnie do porozumienia, że to nie ma jak się na ulicy zmieścić, Dante więc wyszedł z kreatywną alternatywą „nie dla baby, nie dla dziada, rzeka zwierząt, weź spierdalaj”. Lecz nawet żeby to napisać, ruch drogowy musiał zostać wstrzymany na długo, a nikt nie zebrał się w sobie, by przepłoszyć napakowany mięśniami metr dziewięćdziesiąt z groźbą połyskującą w różowych okularach. Ciężko też było stwierdzić, kogo lepiej przegonić, bo zielona elfka, niczym na zaliczenie piłeczki palantowej w szkole, obrzucała jajami bramę, ochroniarzy oraz cały podjazd ministerstwa, nieustannie krzykiem powtarzając o zgubnych konsekwencjach kapitalizmu oraz chciwości ludzkiej. Do tego dochodził jeszcze tłum ludzi, który pozostał w parku, z czego niektórzy także wyszli z inicjatywą jajecznej demolki.
W końcu odezwały się syreny policyjne. Dante uśmiechnął się łobuzersko, wstrząsnął farbą, cały dumny z siebie skończył napis.
Krawcowi udało się czasu przybycia służb stworzyć całkiem spory korek. Ktoś stanął obok pojazdu, machał wściekle ręką, inni siedzieli na swoich miejscach, wzburzeni zdawali relację z protestu komuś przez telefon. Samochody usunęły się zgodnie z przepisami na bok, gdy w lusterkach zamajaczył konwój policji, mimo to mundurowi i tak musieli przejechać większość drogi po wyboistym chodniku. A nie zatrzymali się nawet tam, gdzie chcieli, bo syren chlusnął wodą z butelki jednego z protestujących w szybę pierwszego pojazdu, całkowicie zaś podległy jego dłoniom żywioł upierdliwie nie dawał się ściągnąć wycieraczkami. Klnąc, panowie niebiescy w końcu wyszli z wysokiego transportera, za nimi wychynęli z osobówek pozostali. Dante złapał za zawieszony na szyi megafon, zwrócił się do Mishki:
— Koledzy przyjechali!
Elfka właśnie prowadziła zażartą dyskusję z ochroną ministerstwa, palec z zapałem wytykał każdemu z nich stanie po niewłaściwej stronie muru, bowiem prawdziwy i sumienny obywatel powinien przepuścić ich przez bramę, by mogli zaprotestować pod samymi drzwiami osób odpowiedzialnych, po chwili przeszła do wyliczania ilości negatywnych skutków, na jakie pracodawcy tychże ochroniarzy wszystkich narażali. Głowa poderwała się na dźwięk megafonu, żywe oczka zmrużyły, doszedł do nich oburzony wyraz twarzy, gotowej kolejnych niedowiarków przekonywać, walczyć o prawo do manifestacji w słusznej sprawie.
Ich dwójka została szybko wzięta na główny cel i oznaczona mianem promotorów rozróby. Grupa trzech policjantów podeszła do Dantego powoli, apelując o rozsądek i współpracę, lecz syren tylko ich wyśmiał, prysnął zaczepnie farbą. Podeszli jeszcze bliżej, kilka ich kroków w przód, kilka kroków krawca w tył, tango na odległość zdecydowanie bawiące tylko jedną stronę. Mundurowi w końcu przestali się cackać, poderwali się w bieg, jakiś policjant wyłożył się jak długi na ziemię, próbując chwycić za ubranie umykającego mężczyznę.
— Walczycie nie z tym, kim trzeba! — Krzyknął przez ramię, przeciskając się między stojącymi samochodami.
Wpadł między dwie cywilne osobówki, nagle – przed nim policjantka, za nim policjant, znalazł się w potrzasku. Zobaczył ten lekki uśmiech u kobiety, odpowiedział jej szerszym, zadziorniejszym, ta zmarszczyła brwi. Dante zwinnie, bez chwili wahania, wskoczył na maskę samochodu, przeraził łysego biznesmena za kółkiem, zeskoczył z dachu, popędził w stronę ustawionych w rządku pojazdów policyjnych. Róż farby poszedł w ruch, intensywny kolor odpowiadający burzliwym emocjom manifestacji znaczył drogę pokonaną przez syrena, który nie oszczędzał żadnego srebrnego boku, przy którym przebiegał. Głównie ciągnął proste linie po autach, musiał przecież w międzyczasie manewrować przed próbującymi go zakuć policjantami, jednak w momentach większego oddechu dawał radę się bardziej wykazać artystycznie i wulgarnie.
Krzyki z megafonu zwróciły jego uwagę na zamieszane przy policyjnym transporterze. Druga połowa mundurowych, która akurat go nie goniła, skupiła się na dachu pojazdu okupowanego przez Mishkę. Kiedy i jakim sposobem elfka się tam dostała, nie miał bladego pojęcia, ale ilość niebieskiego, który ją otaczał, zaniepokoiła, a wrodzona potrzeba stawania murem za swoimi poprowadziła silne nogi w stronę dziewczyny.
Zwrot, jeden, drugi, zadrwił z kolejnego poległego policjanta, Dante poderwał własny megafon do ust i przebijając się ponad drastycznym opisem sposobu, w jaki będą umierać zatrute zwierzęta, wrzasnął ostrzegawczo do zebranych służb:
— ŁAPY PRECZ OD MISHUNI.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz