— Uhh…
Merlin przeczuwał, że to się tak skończy i że Falkor nie zlezie z tej gałęzi po dobroci, tylko będzie go trzeba jakoś ściągać. Wiadomo, biednemu zawsze wiatr w oczy wieje, a on, Merlin, był chyba najbiedniejszy w całym Stellaire. Rzeczywistość się na niego uwzięła, nie dawała mu żyć w spokoju, kiedy jedyne, o czym chłopak marzył, to było, żeby po prostu siedzieć, czilować i oglądać anime. Najgorsze zaś było to, że Song An miał całkowitą rację – to Merlin powinien ściągać swojego podopiecznego z drzewa, bo raz, że smok był jego (dobrze, Melpomeny, ale skoro teraz trzeba było wybierać między Song Anem i Merlinem, Falkor zdecydowanie należał do Merlina), a dwa, że Song An już od niego słusznie oberwał i idiotyzmem byłoby żądać od niego, żeby znowu się narażał. Problem był tylko taki, że Merlin tak jakby… niespecjalnie lubił odrywać stopy od ziemi i nie mieć pod nimi podparcia czegoś, co miało jakiś certyfikat budowlany. Młody czarodziej z uporem maniaka mówił, że to wcale nie jest tak, że ma lęk wysokości, tylko po prostu nie lubi przebywać w miejscach, w których może sobie łatwo zrobić krzywdę, a szczyt drabiny na pewno takim miejscem był. Nie było to może obiektywnie wysoko i nawet jeśli by z tej drabiny zleciał, pewnie nawet nic by sobie nie złamał (no chyba, że spadłby idealnie na głowę, to wtedy mogłoby być różnie), niemniej jednak wysokość nie musiała być duża, by Merlin się jej bał. Ale lękiem wysokości tego nie nazywał, proste.
— Racja, trzeba go zdjąć i hm… — Merlin przeczesał dłonią włosy, z powątpiewaniem popatrzył na drabinę, zakołysał się na piętach.
— Merlin, coś nie tak? — spytał Song An z troską, gdy młody czarodziej nie wykonał żadnego ruchu, by podejść chociaż do tej nieszczęsnej drabiny.
— Co? A nie, nie, wszystko w porządku — skłamał, niepewnie przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, robiąc jeden mały, ostrożny krok w stronę drabiny. — Ja zaraz no… zaraz się za to wezmę…
Merlin odetchnął głęboko, łypnął na drabinę, łypnął na tę przeklętą gałąź i spojrzał na smoka, wciąż siedzącego na tym stanowczo zbyt wysokim drzewie i wbijającego się w nie pazurkami, jakby od tego zależało jego życie. Chłopak pożałował, że Falkor nadal nie był w stanie latać, a wszystkie jego przygody z machaniem skrzydłami kończyły się na dłuższych skokach i próbach władowania się na wysokie oparcie fotela.
— Nie martw się! Jestem pewien, że dobrze ci pójdzie!
Czarodziej zerknął na nowo poznanego – optymizm blondyna był zaraźliwy, a błyszcząca w oczach szczerość sprawiała, że cała ta energia, którą emanował, nie wydawała się wymuszona ani nic z tych rzeczy. Merlin poczuł, jak coś spina się w jego wnętrzu, przygotowując go do trudnego zadania wspięcia się na ten diabelski wynalazek, jakim była drabina.
— D-dobra… To idę po niego… — oznajmił Merlin, robiąc nie za duży krok w stronę drabiny, próbując bardziej przekonać siebie, niż kogokolwiek innego. Nagle przystanął. — Ej, a dasz radę no… ubezpieczać mnie? Że w sensie, że trzymać drabinę, żeby mi się nie przechyliła, ani nic?
Song An uniósł brwi, klasnął w dłonie, uśmiechnął się.
— Świetny pomysł! Pewnie, że będę trzymał drabinę, ze mną na pewno nie spadniesz.
I już, mężczyzna stanął pod drabiną, złapał mocno za jej boki, zaparł się nogami o grunt.
— Jestem gotowy, możesz zdjąć Falkora.
— Zdjąć Falkora — mruknął pod nosem Merlin, czując już, że po plecach płynie mu nowa strużka potu, zupełnie inna od tej, która już zmoczyła mu koszulkę po tym dzikim biegu.
Chłopak ostrożnie złapał się szczebelków, niepewnie postawił stopę na pierwszym z nich. Nie, drabina wcale nie zatrzeszczała niebezpiecznie pod jego ciężarem, musiało mu się przywidzieć. Smok zasyczał, zapiszczał, mocniej wbił pazurki w konar.
— M-myślisz, że wytrzyma mój ciężar? — spytał nagle Merlin, na próbę opierając ciężar ciała na szczeblu. Nie no, teraz to drabina naprawdę zatrzeszczała.
— Pewnie! — Song An posłał mu kolejny pogodny uśmiech. — Patrz, przecież to mocne drewno, a ty na pewno nie jesteś bardzo ciężki.
— T-tak, pewnie.
Merlin przywołał na twarz niepewny uśmiech, podciągnął się, oderwał drugą stopę od ziemi, postawił ją na szczebelku. Zerknął w górę, na Falkora.
— Spoko, młody, ja już po ciebie idę.
Zrobił kolejny krok, stanął na wyższym szczeblu. Przesunął dłonie dalej, zrobił jeszcze jeden krok.
— Dobrze ci idzie, już prawie tam jesteś — Song An nadal nie tracił optymizmu.
Falkor zjeżył się trochę, zaczął przebierać nogami. Merlin nie miał pojęcia, o co może smokowi chodzić – przecież chciał go tylko zdjąć z gałęzi, mimo to zwierzak zdawał się tym dziwnie poirytowany.
— No nie denerwuj się tak… — mruknął do niego Merlin, wchodząc jeszcze parę stopni.
Jak do tej pory przytomnie wchodził, nie patrząc w dół i skupiając się jedynie na tym, co czekało go wyżej. Lecz nad Merlinem nie czuwało szczęście ani łaskawy los, ale raczej upodobało go sobie siedem nieszczęść – w ostatniej chwili, tuż przed tym, jak czarodziej sięgnął swego pupila, jakiś dźwięk przyciągnął jego uwagę, może gałązka trzasnęła, może szyszka spadła. Dość jednak powiedzieć, że chłopak spojrzał w dół, spojrzał na Song Ana, potem jego wzrok umknął ku porastającej polanę trawie, a Merlin, na swą zgubę, zorientował się, jak wysoko się znajduje.
Powiedzmy sobie jasno – obiektywnie rzecz biorąc wcale nie było to wysoko. Może tylko trochę wyżej, niż gdyby wszedł na stół. Lecz z punktu widzenia gościa, który z uporem maniaka nie przyznawał się do lęku wysokości i usilnie wypychał z umysłu to, że strach ten budził się w jego sercu praktycznie bez powodu, Merlin mógł znajdować się równie dobrze po złej stronie okien na dziesiątym piętrze.
Jego dłonie momentalnie zdrętwiały z zimna, mięśnie napięły się, wręcz stężały w bolesnym, przerażonym skurczu, a gdzieś w piersi odezwało się to przykre, gorące i gryzące uczucie, gdy spanikowane serce ruszyło do gwałtownego galopu, obijając się nagle o żebra, szarpiąc w klatce piersiowej, jakby to na zewnątrz było dla niego lepiej i bezpieczniej. Choć Song An wytrwale trzymał drabinę w jednym miejscu, Merlin miał wrażenie, że drabina razem z ziemią zaczynają wirować, że coraz ciężej utrzymać mu równowagę, a trzymane w dłoniach drewno zdaje się niebezpiecznie śliskie, niewygodne do trzymania.
Przerażenie musiało odbić się w oczach Merlina, bo uśmiech zniknął z twarzy Song Ana, młodzieniec z niepokojem patrzył na czarodzieja.
— Merlin? Pobladłeś, wszystko w porządku?
— Huh… — wydusił z siebie przez zaciśnięte gardło.
— Ale patrz, jesteś już tak blisko! — Song An powiódł wzrokiem w stronę Falkora. — Jeszcze tylko jeden czy dwa kroki i już! Dosięgniesz swojego smoka!
Merlin naprawdę próbował się nie bać, zwalczyć jakoś paraliżujący ruchy strach, ale nie było to takie proste.
— Patrz, on się chyba cieszy!
Czarodziej w końcu uniósł głowę – wspomnienie smoka i myśl o tym, że mógłby faktycznie cieszyć się z tego, że ktoś postanowi zdjąć go z tej gałęzi, ruszy mu z pomocą, sprawiła, że na krótki moment udało mu się wygrać z własnym strachem. Merlin przełknął głośno ślinę, jakimś cudem oderwał nogę od szczebelka, postawił ją krok wyżej.
— Ch-chodź, Falkor — zawołał go, choć głos brzmiał mu o oktawę wyżej. — Nie bój się, chłopie, ja cię z tego drzewa zdejmę.
Smok łypnął na niego jednym okiem, zadrobił pazurkami po korze, poskrobał trochę, ogon zakołysał się niepewnie, skrzydła nastroszyły. A potem Falkor zrobił to, co zrobił zawsze, gdy chciał, żeby Merlin wziął go na ręce.
Wziął i po prostu skoczył.
Czarodziej nie miał szans się zastanowić. Zareagował instynktownie.
Puścił się drabiny, złapał w locie smoka, gwałtowne uderzenie drobnego, kościstego ciała, wybiło go z równowagi sprawiając, że zakołysał się w tył, nogi niebezpiecznie się ugięły, a bezpieczeństwo szczebelków drabinki – oddaliło. Song An w ostatniej chwili puścił drabinę, z nieludzką szybkością znalazł się tuż za lecącym na plecy Merlinem, wyciągnął dłonie, złapał chłopaka. Trochę za późno.
Merlin nie zdołał złapać znów równowagi. Naturalnie nierozgarnięty i niezręczny, przegiął się lekko w tył, ugiął pod ciężarem pupila, oparł zbyt mocno na Song Anie, dzięki czemu w trawie wylądował w końcu nie tylko Merlin, ale również Song An i Falkor.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz