Wieczór przechodził już powoli w noc, gdy Ignis radośnie wyturlał się z baru, tylko trochę krzywo idąc i tylko trochę zbyt szeroko uśmiechając się do przechodniów. Na swój motor nie miał co liczyć – wiedział bardzo dobrze, że był o wiele zbyt pijany, by chociażby wsiąść na rower, a co dopiero na swą ognistą bestię, prującą po drogach na samej granicy tego, co prawo dozwalało. Ignis, według niektórych, był skończonym debilem, lecz nie na tyle, by po pijaku siadać za kierownicę.
Dlatego też postanowił wracać na piechotę, pozwalając nocnemu powietrzu pomóc mu wytrzeźwieć, a dłuższemu spacerowi – zebrać chaotycznie rozbiegane myśli, ułożyć je nieco, pozwolić temu ognistemu łbu odpocząć.
Ignis z radością korzystał z amuletu, który wykonał dla niego Seymour – oczywiście nie przyznawał się do tego czarodziejowi, wciąż ostentacyjnie krzywiąc się na sam widok plastikowego rekinka, i marszcząc nos z odrazą, gdy musiał połaskotać ten pobladły brzuch. Nie chciał dać mu satysfakcji, nie zamierzał się uginać, lecz cóż począć – z Seymourem znali się zbyt dobrze, drugi gitarzysta naprawdę nie potrzebował słów i reakcji Ignisa, by odgadnąć jego emocje. Wiedział, że genashi był mu wdzięczny.
Reszta chłopaków się rozeszła – Raam ruszył w stronę przystanku, Dane stwierdził, że on się ze swojej miejskiej strzały nigdy nie spierdoli i wsiadł na ten różowy rower. Seymour wysączył z nimi może ze dwa piwa i bez problemu wsiadł na miotłę, zniknął na tle czerni nieba. Nim to jednak zrobił, zaoferował się jeszcze, że go podrzuci, lecz Ignis odmówił – czuł, że przegiął, usiłując przepić Raama (moment, czyj to w ogóle był pomysł?), i lepiej mu zrobi, jak się trochę przewietrzy.
— Nie zgub się, żebyś do studia jutro trafił — rzucił mu czarodziej na odchodnym i już go nie było.
Ignis wyciągnął swój amulet z kieszeni, połaskotał to odstręczające bydlę, magia zatańczyła w nocnym powietrzu, dotknęła twarzy mężczyzny. Lekkie mrowienie, iluzja otuliła jego oblicze, nieznacznie zmieniając rysy, kryjąc charakterystyczny oranż oczu i te pojedyncze, rozpalone symbole, jakie pojawiały się od czasu do czasu na skórze. Teraz Ignis mógł uchodzić za własnego brata, lecz obdarzonego mocą innego żywiołu. Kogoś spokojnego, zielonookiego, równie niedbale uczesanego i ubranego, lecz nieco innego, wystarczająco różnego od twarzy z plakatów i okładek, by nie przyciągać niczyjej uwagi. Mężczyzna odetchnął.
Mimowolnie wrócił pamięcią do czasów, gdy był po prostu Ignisem, nikim więcej, a jego pojawienie się gdziekolwiek nie wywoływało takiego poruszenia. Mógł spokojnie przejść się na spacer, nieniepokojony przez nikogo, i dać myślom błądzić, nie skupiając się na niczym konkretnym, pozwolić, by inspiracje pojawiały się i odchodziły, może okazjonalnie zostając, może przeradzając się w końcu w wers piosenki.
Amulet w kształcie odstręczającej, morskiej kreatury, pozwalał mu cofnąć się do tamtego czasu, kiedy jego życie może nie było prostsze, ale miało inny zestaw zmartwień. Aż naszło go na wspominki i nostalgię. Ignis sięgnął dłonią wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki, wydobył paczkę fajek, zerknął, westchnął, wygarnął ostatniego papierosa. Obiecał sobie, że więcej Dantego nie częstuje – obietnica jak się pojawiła w głowie, tak zaraz z niej wyleciała, gdy koniec papierosa zalśnił żarem, w powietrzu uniosła się strużka dymu.
Stellaire nocą miało w sobie niepowtarzalny urok, którego próżno było szukać za dnia. Panująca wokół ciemność nie wydawała się groźna i niebezpieczna, wcale nie skrywała szczegółów, nie czaiła wśród alejek i zaułków. Stanowiła raczej puste płótno dla barw wylewających się ze świecących szyldów, żółtawego blasku latarni, kolorów spływających z reklam i okien wystawowych. Było ciszej, hurgot samochodów i autobusów nie dominował już każdego dźwięku. Przechodnie snuli się leniwie niewielkimi grupkami, przechodząc do kolejnego baru, jakiś zapaleniec właśnie biegał z psem, ktoś wychodził z domu, zdążając na nocną zmianę. Ignis pozwalał swemu wzrokowi prześlizgiwać się od osoby do osoby, nie zatrzymując się dłużej na nikim, od czasu do czasu skupić się na którejś z wystaw. Szumiało mu w głowie, świat zdawał się jakiś nadmiernie wesoły, uśmiech błąkał się po wargach. Kurna, wyglądał na podchmielonego. Powinien coś zjeść.
Na nadmiar procentów zawsze dobrze robił mu ostry kebab, więc Ignis skręcił w jedną z uliczek, jak przez mgłę pamiętając, że chyba gdzieś w tej okolicy była tania budka z kebabami. Mięso, o którego pochodzenie lepiej było nie pytać, doprawione tak mocno, by zostawiać w przełyku palący ślad, do tego tania bułka i zbyt kwaśna surówka – absolutny rarytas za studenckich czasów, gdy Ignis pomieszkiwał w starej kamienicy ze wspólną łazienką na korytarzu.
— Gdzie ty jesteś… — mruknął pod nosem, szukając wyblakłego szyldu.
Może dlatego nie od razu zauważył znajomą sylwetkę stojącą kawałek dalej, pochyloną w skupieniu nad telefonem, próbującą go chyba odblokować. Ignis przystanął, uniósł brew, potrzebował chwili, by przypomnieć sobie imię. Te rude włosy zapadły mu w pamięć tamtego wieczora, gdy większą ekipą zalegali Dantemu w mieszkaniu, a pan domu przepływał od grupy do grupy, czarując gości szykowną sukienką w truskawki i szczodrze rozlewając wszystkim szampana.
Może w innych okolicznościach Ignis by się trochę zawahał – znali się… Nie, na dobrą sprawę to się nie znali. Wymienienie tych paru oderwanych od siebie zdań, gdy wokół rozmawiali wszyscy, nie mogło nazywać się żadną znajomością. W innych okolicznościach mężczyzna po prostu poszedłby dalej, pozostając niezauważonym, tłumacząc sobie to tym, że kobieta pewnie na kogoś czekała i on nie był jej potrzebny, a przywitanie się zmusiłoby ich oboje do niezręcznej konwersacji. Ale w tamtym momencie Ignis był nieco podchmielony, zaś z postaci Maeve emanował jakiś rodzaj zagubienie i niepewności, który nie pozwalał przejść obok niej obojętnie.
Ignis zgasił papierosa, zerknął w poszukiwaniu kosza, oczywiście nie znalazł. Westchnął, wrzucił peta w pustą paczkę, paczkę z powrotem do kieszeni. I ruszył w stronę wróżki.
— Hej, Maeve! — zawołał do niej.
Podniosła wzrok, na twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia i niepewności. Nie od razu go dostrzegła, spojrzenie przebiegło mu gdzieś nad ramieniem, nim Maeve rozpoznała w nim źródło głosu. Nie uśmiechnęła się na jego widok, brwi pozostały uniesione, stopa zrobiła te pół kroku w tył. Nie poznała go. No tak, przecież wciąż miał na twarzy iluzję, wyglądał inaczej.
— To ja, Ignis — przypomniał jej. Cóż, wyglądał inaczej, ale nadal podobnie do siebie samego, powinna go skojarzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz