Finansowo, Ignis zawsze balansował na krawędzi. Wystarczyło, by wypadła mu jedna lekcja z uczniem i mężczyzna musiał wybierać między zapłaceniem za wynajem sali do prób a kupnem jedzenia na dany dzień. Dla Ignisa wybór był oczywisty, więc właśnie siedział z zapadniętym, pustym brzuchem, z lekką nostalgią wspominając swój ostatni posiłek: wczorajsze śniadanie. Mężczyzna zerknął w trzymany w dłoniach kubek, pociągnął łyk wrzątku, próbując oszukać ciało, wypełnić czymś żołądek, pozbyć się bolesnego ucisku. Brzuch zaburczał.
Muzyk powinien wziąć się za pracę nad piosenką, ale żadne genialne pomysły nie przychodziły mu do głowy, wena nie współpracowała. Myśli zbiegały w stronę przykrego ssania w środku, dolatujący zza okna zapach smażonych przez sąsiadkę kotletów naprawdę nie pomagał. Przez umysł przebiegła myśl, by pójść, zapukać, liczyć na dobre serce i może… I gdy ta myśl tylko się pojawiła, Ignis potrząsnął głową, zmarszczył brwi. Miał ręce i gitarę, miał swój głos, nie musiał znów liczyć na czyjąś pomoc, tak za darmo, za nic. Genashi wstał, duszkiem dopił wrzątek. Czuł się osłabiony – to nie był jedyny dzień w tym miesiącu, że nie zjadł absolutnie nic, to nie był jedyny miesiąc, że w lodówce najczęściej było tylko światło. Spodnie wisiały mu na biodrach, bo to tani materiał się rozciągnął. Ignis odrzucał inne możliwości.
Kubek wylądował w zlewie, genashi zgarnął swego akustyka, wyszedł z domu.
Ładna pogoda sprawiła, że ludzie wylegli na ulice – strzępki rozmów grały wokół niego, splatając się z odległym stukotem kół tramwajów, warkotem silników samochodów, spokojną muzyką dobywającą się z jakiejś restauracji, tworząc typową, charakterystyczną melodię wakacji i miasta w porze obiadowej. Zapachniało świeżo wypieczoną pizzą, słodkim aromatem gofrów i gorącą, mocną kawą. Brzuch znów zaburczał.
Ignis minął kilka przecznic. Nie chciał stać w nadmiernie turystycznym miejscu, większość rogów ulic była już zajęta – oto mim przekonująco siłował się z przytłaczającym ciężarem balonika, kawałek dalej jakiś człowiek mordował akordeon, jeszcze dalej rozłożyła się starsza kobieta z rękodziełem, próbując zarobić na ręcznie malowanych, drewnianych koralikach. Ignis wolałby, żeby stróże porządku go nie pogonili, toteż wybrał wolny róg ulicy gdzieś na uboczu, gdzie wciąż było sporo przechodniów, lecz mniej pośpiechu i mniej dźwięku, który konkurowałby z jego głosem i gitarą. Dobre miejsce. Może w godzinę uda mu się zarobić tyle, żeby zjeść tego dnia jakiś sensowny posiłek. Marzył mu się makaron na ostro, najlepiej z jajkiem, bo na kawałek mięsa pewnie nie miał co liczyć.
Genashi stanął, rzucił pokrowiec pod nogi, gitarę zawiesił na ramieniu. Przymknął oczy, uderzył parę razy w struny, coś mu nie zagrało, dostroił jedną z nich. Wybrzmiały pierwsze akordy piosenki, Ignis zakołysał się wraz z melodią, lekki uśmiech zaigrał na ustach. Pusty brzuch odszedł na dalszy plan, gdy muzyka rozwinęła się wokół niego, brzmiąc ciepłem i radością, przystrajając miejski hałas w przyjemne złoto i oranże. Genashi szybko zapomniał o tym, że każdy wyśpiewany wers miał przynieść mu pieniądze na tak przyziemne potrzeby, jak jedzenie.
Pierwsze słowa, pierwsi przechodnie odwrócili się, ktoś przystanął. Posłuchał chwilę, z ociąganiem ruszył w swoją stronę, niosąc z sobą nowy uśmiech. Ktoś przystanął na dłużej, wsunął ręce do kieszeni, lekko kiwał głową w takt muzyki. Dołączył do niego ktoś inny, na rogu zrobiło się jakoś gęsto, w pokrowcu pojawił się pierwszy metaliczny błysk. Piosenka się skończyła i wybrzmiała, brawa przegoniły przysiadłe na kalenicy gołębie. Ignis podziękował uśmiechem, znów uderzył w struny, wybrał inny kawałek. Piosenka za piosenką, bawiły ludzi, słuchacze przychodzili i odchodzili z sercami ogrzanymi czymś więcej, niż tylko promieniami słońca. Kolejne monety dołączały – jeszcze trochę i wystarczy mu na paczkę taniego makaronu.
Dobrze. Bo już czuł, że jest mu trochę słabo.
Oczywiście, że nie zwrócił uwagi na lekkie poruszenie za swymi plecami, na małą przepychankę gdzieś w alejce. Muzyka pochłonęła go do reszty, gitara zamaskowała wzbierający wśród przechodniów niepokój, a wyśpiewane wersy zatopiły te rozgorączkowane kroki, zbliżające się do niego z każdą chwilą.
Dłonie zacisnęły się na koszulce, na barku, zaskoczony akord wybrzmiał wraz z ostatnią głoską. Ignis stracił równowagę. Poleciał, instynktownie uniósł gitarę, byle instrument był cały, byle nic mu się nie stało. Muzyk gruchnął na trotuar, uderzył kościstym biodrem, obtarł plecy, bark i łokieć. Odwrócił się, spojrzał w twarz napastnika.
Czerń pochłonęła go w okamgnieniu.
Ignis zatonął w bezbrzeżnej ciemności i rozpaczy, w poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości, w raniących odłamkach piękna i szczęścia, które przepadły i nigdy nie powrócą. Nieznajomy coś mówił, lecz słowa nie dotarły do muzyka – był tylko dźwięk, rozpaczliwa prośba o pomoc, poruszająca najgłębsze struny w sercu. Ignis rozsypał się, przytłoczony obrazem lodowatego rozkładu wyzierającym z tych przerażających oczu. Miał wrażenie, jakby pod tym wszystkim jego własna dusza gasła i kurczyła się, pozbawiana swego naturalnego blasku i ciepła, chciwie zagarnianych przez tę czarną otchłań.
Nagle napastnik już go nie przytłaczał, zniknął gdzieś. Jakieś dłonie złapały za ramię, ktoś pomógł mu się podnieść, ktoś o coś pytał. Ignis patrzył, lecz nie widział – rzeczywistość zmieniła się w chaos barwnych plam, zaś umysł nie potrafił ich zinterpretować. Dźwięki mowy pojawiały się i odchodziły, nie niosąc z sobą sensu, jakby zniknęły wszelkie połączenia między słowami. Genashi siedział sztywno na chodniku, jego umysł powoli-powoli powracał z ciemności i otchłani, niemrawo stawał się na powrót jego własnym umysłem, nie zaś zbiorem oderwanych od siebie wspomnień i uczuć. Spojrzał ponownie, chaos barwnych plam w końcu nabrał sensu.
Napastnik leżał parę kroków dalej, skulony na ziemi, odciągnięty czyimiś silnymi dłońmi, oddzielony od niego bojowo rozstawionymi nogami gniewnych przechodniów. Jakiś gromiący głos spadł na głowę skulonego mężczyzny, ktoś wzywał właśnie policję, tłumaczył całe zajście. Ignis odepchnął od siebie kolejne pomocne dłonie, oferujące mu butelkę zimnej wody. Wstał z trudem, chwycił mocniej gitarę, podszedł do leżącego, nie dbając o pełen monet pokrowiec.
— Nic się panu nie stało? — spytał z troską.
Ten podniósł głowę, zwrócił twarz w kierunku Ignisa, muzyk przezornie spuścił wzrok. Mężczyzna próbował coś powiedzieć, lecz osłabiony głos utonął w protestach przechodniów.
— Menel się na pana rzucił, a pan się pyta, czy się nic nie stało? — wtrącił ktoś.
Ignis nie zwrócił na niego uwagi. Przyklęknął przy mężczyźnie, starał się uciec wzrokiem przed tymi oczami, skupić go na rozpłaszczonych na ziemi dłoniach, albo na tych chaotycznie barwnych włosach, nieprzypominających swym kształtem i zachowaniem niczego, co dało się opisać słowem.
— Może pan wstać?
Wyciągnął do niego rękę, leżący nawet się nią nie zainteresował. Skinął głową, zaczął się nieskładnie gramolić.
Znów jakieś protesty, ktoś rzucił bluzgiem w mężczyznę, Ignis próbował wykłócać się o wzywanie policji, w końcu popłakało się jakieś dziecko. Popłakał się też leżący, kryjąc w dłoniach twarz, kuląc się jeszcze mocniej pod gradem oskarżeń i raniących słów, mamrocząc coś o tym, że on nie chciał, że przeprasza.
— Ja panu pomogę — powiedział Ignis, złapał mężczyznę pod ramię.
Nieznajomy drgnął, zaskoczony nagłym dotykiem, ale pozwolił się podnieść, chwiejnie stając w końcu na nogach. Ignis ledwie miał w dłoniach siłę, by grać na gitarze, lecz mężczyzna zdawał się tak lekki i szczupły, jakby nie był realnym człowiekiem. Nic nie ważył, skóra i słomki, nawet nie żadne kości. Łzy płynęły mu po policzkach, ramiona wisiały bezsilnie, bezradność wyzierała z wychudzonej twarzy. Ignis pozbierał swój futerał, wrzucił monety do kieszeni – nie ciążyły mu tak bardzo, jak wcześniej na to liczył, lecz muzyk się tym nie przejmował. Schował gitarę, zarzucił na plecy.
Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić – już nie było na co popatrzeć, Ignis dorzucił tylko trochę swojej magii, by uspokoić nadto krewkich jegomości, ale widać podziałało. Podziałało i na siłę genashiego, dłonie trzęsły mu się, gitara zdawała się tak ciężka.
— Ma pan gdzie mieszkać? — spytał nieznajomego. Ten skinął głową. — Proszę się nie martwić, ja pomogę.
— Trafię sam — odpowiedział, głos w końcu przebił się przez hałas.
— Wiem — odparł Ignis. — Nie mówiłem, że będę pana gdziekolwiek prowadził. Powiedziałem, że pomogę.
Klitka na poddaszu była tylko trochę większa, niż jego własne mieszkanie. Klaustrofobiczna i ciemna, od wejścia zaatakowała dziwną mieszaniną zapachu tanich środków czyszczących i dawno niepranego koca. Drzwi wejściowe prowadziły wprost do kuchni, wzrok Ignisa mimowolnie zawiesił się na półotwartym chlebaku wypełnionym wygodnie pokrojonymi kromkami. Naczynia dawno wyschły na suszarce, wypłowiała szmatka wisiała na rączce od piekarnika, czajnik elektryczny mógł być biały w poprzedniej dekadzie.
— Proszę się rozgościć. — Słowa zabrzmiały dziwnie w pustym mieszkaniu.
Gdzieś dalej, w następnym pokoju, półotwarte okno wpuszczało do środka dźwięki miasta. Ignis ściągnął glany, postawił gdzieś z boku, ominął wzrokiem powiększającą się z każdym dniem dziurę w lewym bucie. Wszedł głębiej do mieszkania.
— Tu jest pełno szkła. — Zauważył resztki raniących odłamków i wysychającą plamę wody.
— Przepraszam.
Mężczyzna przypominał nieśmiały cień o zgaszonych barwach, zawstydzony tym, że śmiał wyjść z kąta. Ignis westchnął bezgłośnie.
Bogowie świadkami, że gdy obiecał nieznajomemu pomoc, jego intencje były szczere, a serce płonęło nieskalanym ogniem. Lecz genashi musiał przyznać sam przed sobą, że na dobrą sprawę nie był pewien, jak ma się do tego zabrać. Miał wrażenie, że wziął na swe barki zadanie sklejenia na powrót gigantycznego witraża, gdy każda z jego szyb rozbryzgła się na wielobarwny pył. Jak miał uleczyć tę okaleczoną duszę? Jak w ogóle zacząć rozmawiać? Jak się odezwać, co dokładnie zrobić? Tego nie wiedział. Ale wiedział jedno – nie zostawi mężczyzny, rozpacz w jego oczach sięgnęła zbyt głęboko.
— Proszę się nie martwić, ja to posprzątam.
Nieznajomy nabrał tchu, otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz w końcu się rozmyślił. Słowa obróciły się w westchnienie.
— Dziękuję.
Ignis zakręcił się po mieszkaniu, znalazł szufelkę i zmiotkę, resztki szklanki trafiły do śmietnika. Nim wyszedł z kuchni, muzyk obdarzył chleb w chlebaku nieco zbyt długim spojrzeniem, a potem wrócił do drugiego pokoju.
Jego gospodarz siedział sztywno na brzegu łóżka, blada dłoń niepewnie mięła koc. Wyglądał, jakby nie był wcale u siebie, jakby wokół niego wcale nie było znanych mu sprzętów i przedmiotów, jakby w każdej chwili spodziewał się jakiejś katastrofy. Potłuczony, boleśnie rozciągnięty, z resztkami człowieczeństwa przeciekającymi między tymi wyciągniętymi palcami.
Ignis zawahał się, nim niepewnie przysiadł na wytartym krześle, wziął na kolana futerał z gitarą. Materiał zaszeleścił, drugi mężczyzna uniósł lekko głowę.
Tak, przecież to właśnie była odpowiedź. Muzyka. Ignis nie wiedział, co miałby mężczyźnie powiedzieć, co obiecać. Powiedzieć, że rozumie? Że jednym spojrzeniem nieznajomy przekazał mu swą historię i ból, i że Ignisowi wszystko w środku od tego popękało? Obiecać, że… że co właściwie?
Odgłosy miasta wlewały się do wnętrza klitki, mącąc zastałą w pomieszczeniu ciszę. Genashi odsunął suwak, wydobył gitarę. Pokrowiec zawisł luźno na oparciu krzesła. Ten dźwięk pustego drewna opierającego się o udo, ciepłych palców muskających struny, ciężaru ciała balansującego na siedzisku i stóp układających się na podłodze tak, by instrument wygodnie spoczywał, sprawiły, że drugi mężczyzna się ożywił, wyprostował, utkwił niewidzące spojrzenie gdzieś w Ignisie. Genashi trącił struny, wydobył jakiś dźwięk.
Z początku melodia nie przedstawiała niczego konkretnego, będąc jednolitym i spokojnym odgłosem gruntu kładzionego na surowy len. Zapowiadała, przygotowywała, wyciszała, nim cokolwiek miało się w ogóle zacząć. Ignis zamknął oczy.
Zmiana była tak subtelna. Barwa wkradła się niespiesznie, nasączając bezosobową biel schematycznymi liniami i zaczątkami podmalówki, stanowiąc szkielet i sugestię, zarys dalszego działania, lecz nic więcej. Gdzieś tam przewinął się rozsypany akord, niepełny i zbyt cichy, gdzieś zabrzmiał nieśmiały tryl z samego środka tematu. Nic koherentnego, stanowiło rozgrzewkę dla palców i ramę, na której serce miało namalować pełnię muzyki.
Właściwie to nie wiedział, co konkretnie ma zagrać – wszystko było improwizacją, Ignis zaś dawał się ponieść i poprowadzić muzyce, z każdą chwilą coraz bardziej odrywając się od świata i rzeczywistości, a coraz bardziej zapadając między dźwięki – do tego odmiennego świata, z którego pochodziła jego dusza, i który rozpoznał, jako swój, tamtego dnia, gdy pan Macleod dał mu pierwszą płytę. Myśli błądziły, pobiegły do pana Macleoda i tych wszystkich lekcji, których udzielał Ignisowi. Do momentów, gdy razem grali, a starszy muzyk gładko wpasowywał się ze swym akompaniamentem, podpierając linię melodyczną Ignisa, uzupełniając ją i wzbogacając, jednocześnie nie przyćmiewając starań swego ucznia. Potem Ignis spłynął myślami w stronę kumpli z zespołu – ich imiona i twarze miały zatrzeć się w umyśle genashiego, nie pozostawiając tam zbyt wielkiego śladu, lecz w tamtym momencie muzyk nie wiedział jeszcze, że każde miejsce w jego zespole wciąż czeka na przeznaczoną sobie duszę. Muzyka stała się czymś między opowieścią a gawędą, w której Ignis nie formował nawet koherentnej historii, pozwalając za to dźwiękom odmalować drzemiące w sercu uczucia.
Były to uczucia, z których istnienia muzyk sam długo nie zdawał sobie sprawy, zawsze grając jedynie z nauczycielem, którego zadaniem było przecież pomóc mu się rozwinąć, poprawić błędy i wskazać mocne strony jego gry, nie zaś być pełnoprawną częścią tworzonej muzyki. Teraz jednak jego muzyka zamykała w sobie te wrażenia, jakie tak trudno byłoby zgrabnie określić jednym słowem. Poczucie przynależności? Może ciepło, może bezpieczeństwo bycia częścią grupy. Radość z dzielenia się własnym sercem? Może ciekawość, do tego ekscytacja, jaka zawsze towarzyszyła mu, gdy pracował nad nowym kawałkiem razem z kimś innym. Gdyby spytać Ignisa, co czuł, grając w wynajętym studio, mężczyzna najpewniej wykrzesałby z siebie jakieś niekoherentne, oderwane od siebie zdania, nie potrafiąc opisać tego, co budziło się w tym płomienistym sercu. Ale gdy palce spoczęły na gitarze, a głos odezwał się w tej ciasnej klitce, nagle wszystko nabierało kształtu i koloru, przekazując odbiorcy doskonałe odwzorowanie wyobrażeń, przelewając w jego własną duszę powódź złota i oranżu, na zawsze stanowiącą sedno muzyki Ignisa.
Nie wiedział, ile czasu upłynęło od momentu, kiedy zaczął grać, lecz gdy ostatni akord wybrzmiał, dłoń muzyka opadła ciężko, wsparta na lakierowanym drewnie, on zaś sam poczuł, jak ciemność zamyka się wokół niego, choć do zachodu słońca pozostało jeszcze tyle czasu. Potrząsnął głową, spuścił wzrok na klepki, pochylił się nieco, usiłując odgonić to przykre uczucie dryfowania, jakie objęło właśnie jego myśli.
Nie do końca zauważył, gdy drugi mężczyzna dźwignął się z kanapy, podszedł bliżej, a jego dłoń po omacku odnalazła bark genashiego. Chude palce zacisnęły się na ciele, zadrżały emocjami, jakich słowa nie potrafiły wyrazić. Ignis odważył się spojrzeć w pozbawioną światła otchłań.
Ból i rozpacz nadal tam były, zatopione w najdalszych jej głębinach, lecz ta przemożna czerń już nie pochłaniała, nasycona melodią i piosenką, na moment przysypana ciepłem oranżu i złota, jakby uśpiona kołysaniem śpiewu. Mniej mordercza, bardziej oswojona, zdawała się nie kąsać już tej potrzaskanej duszy. Drugi mężczyzna nie musiał niczego mówić, Ignis rozumiał. Lekki uśmiech pojawił się na tej dziwnej, zapadniętej smutkiem twarzy.
— Gdzie moje maniery — odezwał się, a jego głos nie brzmiał już tak, jakby należał do zepsutej, porzuconej gdzieś maszyny. — Napiłby się pan herbaty?
Przychodził do Ioannisa regularnie. Starał się wyskrobać z grafiku nieco czasu, najczęściej w weekendy, by podzielić się z nim swą muzyką, przyłożyć ciepły okład na duszę. Drugi mężczyzna odżywał. Szybciej, niż Ignis by podejrzewał i niż się spodziewał – były malarz witał muzyka coraz szerszym uśmiechem, witał go kupionym ciastem, potem samodzielnie zrobionymi kanapkami, w końcu odgrzanym obiadem. Ignis trochę się krygował, ale coś w samym sposobie bycia mężczyzny sprawiało, że trudno było mu odmówić i każdy czuł się tak, jakby wrócił do domu. Spotkanie po spotkaniu, Ioannis wracał do bycia Ioannisem, krok po kroku wychodząc z ciemności i otchłani, odzyskując własną barwę i kształt.
Lecz w pewnym momencie proces ów się zatrzymał, Ignis wyczuł stagnację.
Śpiewał dla Ioannisa, potem trochę rozmawiali, były malarz opowiadał mu o swej przeszłości, Ignis zadawał mu jakieś pytania, lecz bezpiecznie trzymał się z dala od samego tematu tego, co wtrąciło Ioannisa w ciemność. Przeczytał o wypadku, nie było trudno znaleźć informacje w sieci, wydarzenie wstrząsnęło całym światem sztuki.
I właściwie tyle – nic więcej się nie działo, mężczyźni niby dzielili między sobą rozmowę, wspomnienia i czas, ale na dobrą sprawę nic więcej z tego nie wynikało. Ignis się zasępił.
Starał się nie niepokoić pana Macleoda z każdą głupotą, jaka mu się przydarzyła, lecz gdy chodziło o Ioannisa i jego przypadłość, Ignisowi łatwo przychodziło rozgrzeszyć się z bycia nieporadnym i potrzeby, by ktoś bardziej doświadczony i roztropny mu po prostu pomógł.
Tamtego dnia siedział w kuchni pana Macleoda.
Drewno otaczało go z każdej strony, zapach imbiru i cynamonu wypełniał pomieszczenie. Ciepłe światło wpadało przez umieszczone w dachu okna, otulało powódź rozstawionych wszędzie roślin. Herbata wypełniała przejrzysty dzbanek, a te dziwne liście, które pan Macleod wrzucał zawsze do czajnika, tańczyły nienazwany taniec, ciągnąc za sobą brunatne smugi smaku i zapachu.
— Podjąłeś się trudnego zadania — odparł nauczyciel, kończąc nalewać herbatę, odstawiając czajnik na bok.
— Wiem. Ale nie mogę się przecież teraz cofnąć!
— Tego nie powiedziałem.
Blade dłonie oplotły filiżankę, a to niepokojące, fosforycznie zielone spojrzenie zatonęło w wirujących po powierzchni płatkach kwiatów.
— Przyjąć Sztukę do swego wnętrza to jedno. Lecz twój podopieczny to artysta, tak samo jak i ty przywykły do tego, by dawać. To integralna część tego, kim jest i bez niej nie będzie w stanie pójść dalej.
Ignis zasępił się.
— Nie przywrócę mu przecież wzroku, to daleko poza moimi możliwościami…
Spojrzał z nadzieją na swego nauczyciela, lecz ten pokręcił głową, jakby wyczuwając intencje ucznia.
— Skoro szukał aż tak długo, to i również nie na moje możliwości, by oddać mu to, co utracił. — Mężczyzna uniósł kubek, pociągnął oszczędny łyk.
Ignis mimowolnie wrócił myślami do roztrząsania tego, co on sam zrobiłby na miejscu Ioannisa. Co by zrobił, gdyby w jakiś sposób stracił słuch i głos? Sama myśl sprawiała, że opuszki palców drętwiały mu z zimna, a w żołądku ciążyła bolesna gula. Nie, on nie wytrzymałby tak długo, nie szukałby tak wytrwale pomocy, a zresztą… nie miał przecież środków, w jego przypadku sprawa byłaby przesądzona już na samym początku. To by była bardzo krótka historia.
Przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu. Nie był to pierwszy raz, gdy mężczyźni po prostu dzielili się ciszą, każdy z nich zagłębiał się w swoich myślach, a wzajemne towarzystwo sprawiało, że myśli te płynęły spokojniej i klarowniej, bez niepotrzebnych turbulencji i zakrętów kończących się w ślepych zaułkach. Czas miarowo upływał, Ignis dolał sobie jeszcze herbaty, przelał pół kubka wrzątku do żołądka, zabębnił palcami po kubku. Melodia nie przyniosła niczego koherentnego, młody muzyk westchnął.
— Ignis. — Genashi oderwał wzrok od hipnotyzującego tańca herbacianych liści, podniósł go na swego mentora. — Chodźmy do ogrodu.
Zostawili kubki, Ignis zgarnął swego akustyka, mężczyźni wyszli na tyły domu.
Zagony za domem pana Macleoda zawsze zieleniły się wybujałą roślinnością, przetykaną pojedynczymi plamkami dojrzałych owoców i warzyw. Kwiaty kwitły intensywniej, niż w ogrodzie botanicznym, a te wielkie dynie mogły z powodzeniem zgarniać pierwsze nagrody w każdym jesiennym konkursie. Ignis przesunął po nich spojrzeniem, wracając do jeszcze nie tak dawnych wspomnień, gdy pan Macleod wysyłał go na ogródek po warzywa na zupę, a sam Ignis czuł się trochę jak wiejski ośmiolatek, żyjący z dnia na dzień, bez planów sięgających dalej, niż do najbliższego wieczoru. Odbijał sobie dzieciństwo, którego nigdy nie miał.
Mężczyźni minęli zagony, minęli rządki kwiatów, a także te parę ozdobnych krzewów i cały sad pełen śliw i jabłoni. Dotarli do skraju lasu, zniknęli w chłodzie łagodnego cienia.
Ignisa zawsze fascynowało to, jak subtelna w działaniu była magia pana Macleoda. Bo niby nic się w tym lesie nie zmieniało, nic nie wyglądało nienaturalnie, lecz coś gęstniało w powietrzu, tańczyło na skraju widzenia, sam las zdawał się pachnieć inaczej – mocniej, intensywniej, magiczniej, jakby z każdym oddechem nabierało się w płuca czegoś więcej, niż po prostu ciepłego zapachem szyszek powietrza. Ignis czuł, jak owo coś ukryte w tej niewidzialnej warstwie rzeczywistości, wibruje, współgrając z jego własną duszą, szepcząc do mieszkającego w niej ognia, pobudzając go, pozwalając mu płonąć jaśniej i odważniej. Tutaj, w tym lesie, muzykowi najłatwiej przychodziło tworzenie, jakby nuty same do niego przychodziły, a kolejne wersy piosenek wcale nie splatały się ze słów, tylko pojawiały się w całości, już gotowe, jakby już od dawna siedziały gdzieś skryte w jego duszy, czekając jedynie na to, aż Ignis po prostu je wypuści. Genashi zerknął na swego mentora.
Tak, jak las zmieniał się subtelnie, tak i postać pana Macleoda zmieniała się, krok po kroku porzucając kolejne strzępki iluzji, pozwalającej mu chodzić pośród śmiertelników bez przyciągania ich uwagi.
Czarny golf rozmył się w lejącą, czarną szatę, o wiele lepiej pasującą do nagle wyższej, równie szczupłej postaci, do coraz mniej ludzkich oczu i do twarzy o niepokojąco wyostrzonych rysach, noszącej w sobie trudny do określenia spokój i szlachetność.
Znów nie dostrzegł, kiedy przeszli przez barierę. Nie dostrzegł też, czym tym razem była. Po prostu w pewnym momencie zauważył kształt liści, którego nie dało się spotkać nigdzie w całej Auranthii, i te drobne kwiatki, na które nazwy nie miał żaden botanik. Nie zauważył, kiedy przeszli przez próg prawdziwego domu pana Macleoda, choć może lepiej byłoby określić mężczyznę mianem…
— Przejdziemy się dzisiaj nad jezioro — oznajmił mu. Nawet jego głos się zmienił, brzmiąc najczystszym dźwiękiem magii. Ignis trochę grubił krok, słuchając go.
Przeszli się, usiedli w trawie. Ignis dopiero po chwili zauważył, że słońce zniknęło za horyzontem, a niebo spowiły kompletne ciemności. Nie zauważył, kiedy wieczór po prostu mu umknął – chyba gdzieś między tym, jak postanowił zdjąć buty, a momentem, gdy wziął się za wyjęcie gitary, barwy rzeczywistości kompletnie się zmieniły. Gwiazd nigdzie nie było widać, księżyc chyba jeszcze się nie pojawił, jezioro przypominało zapomnianą, ciemną otchłań – wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż Ignis przywykł. Ogród zawsze miał w sobie to zapraszające ciepło, był po prostu przyjazny, tchnął poczuciem bezpieczeństwa, bez względu na to, czy pan Macleod życzył sobie, by panował w nim dzień, czy noc, czy też zmieniał porę roku. Teraz zaś… teraz ogród przypominał duszę Ioannisa wtedy, na początku, gdy mężczyzna wpadł na niego na ulicy. Ignis instynktownie przyciągnął bliżej gitarę, spojrzał na pana Macleoda.
Ten zaś siedział z wyciągniętymi przed siebie bosymi stopami, a czarna szata rozlewała się wokół niego, jakby mężczyzna był częścią roztaczającego się wszędzie krajobrazu. Oczy w zamyśleniu zwróciły się w stronę pustki nieba, wzrok utonął w tej bezbrzeżnej ciemności. Starszy muzyk wyciągnął dłoń, szeroki rękaw poruszył się, coś wewnątrz zatrzeszczało drewnianie. A potem spod materiału wychynęły pnącza, czarne i cierniste, giętkie, żywe, lśniące tą charakterystyczną barwą leśnej magii. Zwinęły się w dobrze znany Ignisowi kształt, oparły o pierś pana Macleoda, wypuściły z siebie zieleń doskonale nastrojonych strun fantazyjnie wykonanej harfy. Nie wiadomo kiedy, cierniste pnącza zmieniły się w obdarzony życiem instrument, a pierwszy dotyk bladych palców wydobył z niego dźwięki, które zawsze hipnotyzowały duszę Ignisa.
Ignis tak nieskładnie opowiedział mu o wypadku na ulicy i o tym, jak w ogóle wyglądała jego pierwsza rozmowa z Ioannisem, mimo to pan Macleod bez najmniejszego problemu opowiedział w muzyce to, co od niego usłyszał, pchając umysł swego ucznia w stronę wspomnień, pozwalając mu ponownie sięgnąć tego, co już było i co przeżył. Lecz teraz, gdy Ignis ponownie doświadczał tego wszystkiego, w jego sercu nie było już tyle zaskoczenia i paniki, gdy mężczyzna jedyne, o czym wtedy myślał, to to, że dzieje się coś niebezpiecznego, a on musi ratować swą gitarę. Dostrzegł więcej szczegółów, a ciemność nie była już tylko lodowatą pustką i czernią – mężczyzna poczuł raniące, metaliczne odłamki, poczuł, gdzie w duszę się wbijają, jak krwawi od tego serce. Niemożliwe było to uczucie, bo przecież nigdy nie zajmował się rysunkiem, ale opadła go przemożna chęć wylania z siebie barwy i kształtu, lecz dłonie nie były w stanie chwycić odpowiedniego narzędzia, otaczająca wszystko ciemność pochłaniała każdy blask. Ucisk przychodził od wewnątrz, jakby sącząca się z ran serca krew nie wyciekała na zewnątrz, ale zbierała się w środku, spływała w przypadkowe miejsca, niewidoczna i z pozoru niegroźna, gdy to rany po odłamkach bolały i rwały, nie dawały się zignorować, będąc niebezpieczne właśnie teraz.
Melodia się zmieniła, zabrzmiała oranżem i złotem, Ignis na moment stracił kontakt ze światem, słysząc barwę. Pan Macleod potrafił swą muzyką sprawić, by niemożliwe stało się rzeczywistością, lecz to uczucie, gdy zmysły mieszały się między sobą, było dla niego tak egzotyczne, że myśli rozsypywały się pod jego naciskiem. Tego nie dało się opisać słowami – bo blask i barwa tam były, stanowiły kształty i kolory, a jednocześnie ich nie widział, nie potrafił pochwycić w dłonie. To, czego szukał i czego potrzebowała jego dusza, jednocześnie było i nie było, namacalne i niematerialne, rzeczywiste i kompletnie wymyślone. Nie rozumiał tego. Nie potrafił zinterpretować.
Wzbierająca gdzieś we wnętrzu krew uciskała, gniła.
W sumie to Ignis sam nie wiedział, czy nowy pomysł przyszedł od niego, czy to pan Macleod poprowadził go muzyką, ale… ale coś się zmieniło. Nie mógł chwycić słyszanych barw, ale mógł je do siebie przywołać, mógł przecież stworzyć nowe, spleść je w kształty, wylać z siebie to, co uciskało i raniło.
Dźwięk. Dźwięk był jego odpowiedzią.
Zdrętwiałe do tej pory palce poruszyły się, dotknęły strun. Wiedza o tym, jak wydobyć melodię z instrumentu wróciła do niego, a może lepiej powiedzieć, że zawsze tam była, tylko na ten jeden moment jakby uciekła z myśli i pola widzenia, zastąpiona potrzebą malarstwa. Ignis sięgnął, zanurzył dłoń w muzykę aż po samo ramię, a ciemność wybuchła kolorem i światłem. Bolesny ucisk zelżał – bo choć to, co jako pierwsze wylało się z tej poranionej duszy, stanowiło echo bólu i cierpienia, skargę skierowaną ku bogom i niebiosom za to, co go spotkało, to ten lepki, wykrzywiony strumień skończył się szybko, gdy wnętrze wróciło do swego naturalnego kształtu, odzyskało przyrodzoną sobie barwę i na powrót odnalazło tę niezachwianą harmonię z sobą i Wszechświatem.
Nie wiedział, ile czasu minęło i w którym momencie muzyka harfy ucichła, zastąpiona spokojnym oddechem otulającej jezioro ciemności. Ignis otworzył oczy, w końcu widząc i słysząc normalnie, a jego wzrok natrafił na rozmigotane srebro gwiazd i łagodny uśmiech księżyca. Genashi podniósł się powoli, pozwolił, by cały jego widok wypełniło światło tańczące w lekko marszczącej się tafli jeziora. Szuwary szumiały spokojnie, odpowiadając drzewom dźwiękiem, a głęboka noc nie miała w sobie tej przytłaczającej czerni i bolesnej rozpaczy. Było ciemno, barwy zdawały się odmienne, dźwięki inne, lecz było już dobrze. Tak po prostu dobrze.
Pan Macleod siedział tuż obok, obdarzając swojego ucznia spokojnym, cierpliwym spojrzeniem fosforycznie zielonych oczu. Ignis posłał mu uśmiech, mentor skinął głową. Nie potrzeba im było słów, gdy muzyka była wszystkim.
Ioannis od razu usłyszał zmianę w jego kroku i tembrze głosu.
— Stalo się coś dobrego? — spytał od progu, wpuszczając Ignisa do swego niewielkiego mieszkanka i czekając cierpliwie, aż mężczyzna zdejmie w końcu glany.
— Stało się. Albo raczej – stanie się — odpowiedział mu genashi, szczerząc zęby.
Wstał, ustawił glany obok butów Ioannisa, odwiesił kurtkę na wieszak, odważnie postąpił w stronę jedynego pokoju. Dobrze, że Ioannis nie widział tej wielkiej dziury w jego skarpetce, przetarła mu się tydzień temu.
— W takim razie musisz mi wszystko opowiedzieć. — Odmieniec uśmiechnął się, zaczął kręcić po kuchni. — Zrobię nam herbaty.
Woda zagotowała się podejrzanie szybko – Ignis wiedział, że Ioannis po prostu gotował ją te parę minut wcześniej i zostawała gorąca w czajniku, wystarczyło tylko znów doprowadzić do wrzenia. Chwila moment, gospodarz wrócił, pewnie niosąc w dłoniach całą tackę z czajnikiem herbaty, dwoma kubkami, talerzykami i pokrojonym ciastem. Tak szybko stał się samodzielny, z następnym zadaniem na pewno też sobie poradzi.
Usiedli, Ignis ledwie zdołał siedzieć cicho, aż ciasto nie pojawi się na talerzach, a herbata w kubkach. Nie dał rady być cierpliwym tyle, by dać się odezwać Ioannisowi. Wypalił gdy tylko mężczyzna zdołał wygodniej usiąść.
— Nauczę cię gry na fortepianie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz