Szli w ciszy. Torby miarowo kołysały się na obu ramionach, mata wystawała ponad głową doktora. Trzy przystanki autobusem i resztę drogi mieli do przejścia w towarzystwie furkotu pojedynczych samochodów, babć z niewielkimi wózkami sklepowymi w kratkę i krakania wron. Myślał, że inaczej to będzie wyglądało. Że przeżyje jakoś tę jogę, ubawi reakcją mężczyzny na obecność specjalnego pacjenta na zajęciach, a potem będzie subtelnie zarzucał go komentarzami, które miały wykupić mu drogę z powrotem do lekarskiego mieszkania. Miał być zabawny, rozkoszny, ze swym zabójczym półuśmiechem kraść blask promieniom słońca, lecz zamiast tego umilkł po paru zgryźliwych wymianach zdań oraz pochyleniach się w stronę doktora, pogrążony we własnych myślach. Karim nie wydawał się wcale bardziej skory do rozmowy, niewielka zmarszczka na czole nie opuszczała jego surowego wyrazu.
Nawet rozważał rozejście się z nim po zajęciach, jeszcze zanim na dobre się one zaczęły. Nieważne jak bardzo się starał zdusić to w sobie, część niego, schowana głęboko w odmętach duszy, cieszyła się mimowolnie samą okazją do zobaczenia się z lekarzem. Nie było to podszyte potrzebą zwyciężenia w tym małym sporze między nimi, który Dante ułożył sobie w głowie, nie chodziło koniecznie o dążenie w dostaniu tego, czego poniekąd tak bardzo pragnął. Był zwyczajnie gotowy zadowolić się spędzonym razem czasem. Trochę go to przerażało.
I wtedy przeszli do wykonywania słońc, piramid i wszystkich innych pozycji, o których syren nigdy nie słyszał, a co dopiero miał okazję wykonać. Zobaczenie go tam, poza szpitalem, poza mieszkaniem, poznanie kolejnego fragmentu jego rzeczywistości, do której krawiec nie należał, było subtelnie odurzające. Dante był nielicho zły na dziewczynę z zajęć, która go zaczepiła, że zmusiła syrena do odezwania się, zburzenia uśmiechu, który kwitł na bladej twarzy. Patrzył na niego zaledwie chwilę, ale równie dobrze mogły minąć lata, świat mógł się walić, odłamek zapadać w chaos, lecz on klęczałby i dalej podziwiał te lekko wygięte wargi. Nie widział go takim nigdy wcześniej, tak przyjemnie szczerym i spokojnym. Nie rozumiał poczucia żalu, które ta myśl wywołała.
Jeszcze to stanie na rękach. Dante odchrząknął, doktor przelotnie na niego zerknął. Gdy Karim wybił nogi w powietrze, zawisł w wygiętej pozycji, syren stracił resztki koncentracji. Na granicy świadomości majaczyło się polecenie prowadzącej, odgłosy z sali jakby przez wodę docierały do niego, coś miał zrobić, ćwiczenie jakieś wykonać. Tylko że doktor tam był, zachwycając elastycznością, kontrolowanymi ruchami, zapadając mu w pamięć z nową siłą. Nabrał głębiej powietrza, wypuścił powoli. Kątem oka złowił znów zerkającego w jego stronę lekarza. Krawiec nie odwrócił głowy.
Weszli na znajomą uliczkę, tę samą, na której miał okazję nauczyć szybkiej lekcji grupę dresiarzy. Przeszli przez nią bez żadnego słowa, bez rozejrzenia się wokół.
Dostrzegł drzwi klatki schodowej, palce mocniej zacisnęły się na pasku torby.
— To już jest ostatni raz, Dante. — Różowe szkiełka zwróciły się na Karima.
— Czego ostatni raz? — Uśmiechnął się zabójczo, ignorując pobrzmiewającą w lekarskim głosie definitywność.
— Ostatni raz z odprowadzeniem mnie i…
— Dopiero raz to zrobiłem — przerwał mu.
— O jeden raz za dużo. — Mężczyzna zmarszczył brwi, porzucił wcześniejszą wypowiedź. — Nic tu nie osiągniesz, więc zajmij się w końcu swoimi sprawami.
— Jedną niedokończoną mam tutaj. — Ukazał kły w szerokim uśmiechu, starając się nie panikować. Wymykał mu się z rąk, uciekał, a on nie miał pojęcia, jak go zatrzymać.
Doktor pokręcił głową, może z niedowierzania, irytacji, zmęczenia. Dante nie potrafił stwierdzić.
— Żegnam — rzucił chłodno Karim i zniknął w trzewiach kamienicy, nie czekając na odpowiedź.
Huk zamykanych drzwi był jak policzek wymierzony wprost w syrenią twarz. Jasne brwi uniosły się, Dante cofnął się o krok. Już wcześniej dokładnie w ten sam sposób został potraktowany w gabinecie, więc dlaczego teraz słowa lekarza tak go poraziły?
Zaczerpnął nierówny oddech, wpatrując się w wejście do budynku. Bo teraz wszystko było w jego życiu inaczej, wywrócone do góry nogami jednym spojrzeniem rubinowych oczu i zapachem przyciasnej koszulki, opatrującymi rany gładkimi dłońmi i troskliwą opieką. Bo równocześnie chciał pozbyć się Karima ze swojego życia i trząsł się na myśl o całkowitej utracie go.
Nie zostawił lekarza po zajęciach, wymusił na nim zdzierżenie syreniego towarzystwa w drodze powrotnej, gdyż potrzebował pobyć chwilę dłużej w jego dostojnej obecności, jeszcze te kilka minut więcej pławić się w świadomości, że stoi tuż obok niego, tej cudownej postaci, która tylko zyskiwała w jego oczach przy każdym spotkaniu. Nie mógł wtedy odejść, nie mógł i teraz odejść, kolejną noc marząc o nim. Nie przetrwałby ciszy swojego mieszkania, skazującej go na powrót do otępiającego zmysły alkoholu, po którym zasypiał na kanapie, ze zdaniami książki splątanymi z tymi wypowiedzianymi przez Karima. To musiało się jakoś skończyć, a zdawał sobie sprawę, że do tego nie dojdzie, jeśli nie zaspokoi i zarazem rozczaruje siebie ulotną czułością, którą doktor mógł mu dać.
Spojrzał w górę, przypominając sobie nauki Zapałki, kąciki ust uniosły się lekko. Moment, kiedy godziny darcia kotów ze swoim nauczycielem śpiewu w studiu miały się opłacić, właśnie nadszedł. Wielki oraz specjalnie przyszykowany na tę okazję akt był ostatnią deską ratunku krawca zdolną do wywabienia lekarza z domu i zdobycia jego przychylności.
Wypatrzył okno na drugim piętrze, skojarzył znajome zasłonki. Torba wylądowała na chodniku przy latarni, Dante podparł się pod boki, rozejrzał, zastukał butem. Przerabiał z Zapałką tę piosenkę tysiące razy, ale zawsze to było z nim, za zamkniętymi drzwiami i bez widowni. Wypuszczenie w końcu tego na światło dnia wydawało się dziwniejsze, niż sobie to wyobrażał.
I wasn't jealous before we met
Now every woman I see is a potential threat
And I'm possessive, it isn't nice
You've heard me saying that smoking was my only vice
Było słychać różnicę w tym, jak śpiewał, w porównaniu do pierwszej próby, gdy wokalista Vox Metallica kazał mu zamiauczeć w swoim mieszkaniu. Choć pierwsze słowa popłynęły z syrenich ust nieco niepewnie, w akompaniamencie pstrykania i lekkiego kiwania się, żeby wczuć się lepiej w piosenkę, każda następna linijka tekstu brzmiała już właściwą mężczyźnie zawadiackością.
But now it isn't true
Now everything is new
And all I've learned has overturned
I beg of you
Głos nabrał głębi wedle wyuczonych schematów, stał się głośniejszy, operujący sprawnie między emocjami a mającymi je reprezentować słowami. Głowa poderwała się w górę, lecz nikt nie pojawił się w oknach, nie zainteresował jeszcze śpiewakiem. Może to dobrze, bo prawdziwy występ miał się dopiero zacząć.
Don't go wasting your emotion
Lay all your love on me
Niczym dumne bóstwo, ramiona rozpostarły się, mięśnie napięły pod koszulą, miał jednak na tyle przyzwoitości, żeby jej nie zdejmować. W refren, element utworu, który miał najlepiej opanowany, bez trudu wplótł dodatkowy nacisk syreniej magii, tych kilka słodkich dźwięków, ujmujących, niosących rozkosz.
It was like shooting a sitting duck
A little small talk, a smile, and baby I was stuck
I still don't know what you've done with me
A grown-up woman should never fall so easily
Dramatycznie wymierzony w pierś pistolet ułożony z palców wystrzelił, odbił się od piersi, posłał siłą strzału krawca na latarnię. Szerokie plecy przywarły do metalu, kolana ugięły się, dłoń teatralnym gestem jak przy omdleniu zetknęła się z czołem. Przesadnie wrogie spojrzenie syren wycelował w okna drugiego piętra. Zasłonka zafalowała, wpuszczając w jego ruchy i głos motywację do kontynuowania. Doktor zauważył go, teraz musiał.
I feel a kind of fear
When I don't have you near
Unsatisfied, I skip my pride
I beg you, dear
Dante nie klękał przed nikim w swoim życiu, lecz przy ostatnich słowach zwrotki kolana prawie zetknęły się z ziemią.
Don't go wasting your emotion
Lay all your love on me
Drzwi klatki schodowej rozwarły się szeroko, ukazując wyprostowaną sylwetkę lekarza. Dante miał przyspieszony oddech, ręce trzymał szeroko rozłożone, zapraszające do usłuchania przesłania piosenki. Widząc Karima na dole, pozwolił sobie na krótki śmiech, na charakterystyczny półuśmiech, pochopnie ciesząc się myślą, że właśnie udało mu się przekonać doktora. Wyszedł do niego, wyciągnął go tym ujadaniem z mieszkania i w końcu mógł zakończyć całe to szamotanie. Nie zdążył zasmakować delikatnego rozgoryczenia podążającego za tym domniemanym zwycięstwem, gdy Karim dał znać, że jego zimna, ściągnięta w twardym wyrazie twarz jest wynikiem niczego innego, a przebrania się miarki.
— Myślę, że właśnie doszliśmy do pewnej granicy — lekarz zatrzymał się kilka kroków przed nim, wbił wzrok w różowe szkiełka — i nie zamierzam dalej tolerować twojego zachowania.
— To całkiem dużo słów jak na „zapraszam do mojej sypialni”, ale niech będzie. — Dante obezwładniająco się uśmiechnął, przegarnął złote loki dłonią.
— Nie słuchasz mnie. — Karim włożył wystudiowanym gestem ręce do naprędce narzuconego płaszcza, nieznacznie uniósł podbródek, jakby nie zamierzał prowadzić zwykłej rozmowy, lecz profesjonalny dialog z upartym pacjentem, któremu dobitnie trzeba było wytłumaczyć słuszność lekarskiej opinii. — Ty jednak nikogo nie słuchasz, prawda?
— Zapewniam, że odpowiednich próśb wysłuchuję bardzo dokładnie — wymruczał syren, zgarniając torbę, spróbował się zbliżyć.
— To znaczy, wypełniasz swoją zachciankę związaną z daną osobą. — Ton głosu przeszywał na wskroś.
Dante przelotnie zmarszczył brwi, zaśmiał się.
— Nie wiem chyba, o czym pan doktor mówi.
— Oczywiście, że nie wiesz. — W oziębłej obojętności Dante instynktownie dostrzegł atak. — Egoiści z reguły mają problem z dostrzeżeniem swoich krzywdzących praktyk, bo jak sama nazwa wskazuje, ich pole widzenia ogranicza się do nich samych.
Ledwie krok dzielił dwójkę mężczyzn od siebie. Krawiec przekrzywił lekko głowę, rozpracowując ostrożnie zarzut. Rubin uważnie go śledził, nie odrywając się od okularów.
— Próbuje mnie pan doktor o coś oskarżyć? — Znał ten dźwięk. Znał siebie. Ten lekko przyciszony głos, z uwagą wypowiadający najdrobniejszy akcent w zdaniu, te bezwiednie spinające się barki były preludium gwałtowności. Uspokój się, powiedział sobie, lecz łatwopalny lont nieopanowanej burzliwości emocji zalśnił gorącym żarem. Nie podobało mu się to, co słyszał. Nie podobało mu się to, gdzie właśnie zmierzali, nie potrzebował wiele, by to miejsce rozpoznać. Był tam za wiele razy ze zbyt dużą ilością ludzi.
— Uświadomić — lekarz odparł bez wahania — gdyż najwyraźniej traktowałem cię do tego czasu z nadmierną uprzejmością, którą bez skrępowania wykorzystywałeś.
Dante parsknął drwiącym śmiechem.
— Uprzejmością raczej nie nazwie pan doktor wypisywanie mi niepotrzebnych skierowań.
— Pchanie się na blat mojego biurka również nią nie jest, a jednak nie kazałem cię wyprowadzić ochronie. — Nie dał mu szansy na ripostę. — Robisz, co chcesz, Dante, nawet przez chwilę się nie zastanawiasz nad konsekwencjami. Obarczasz wszystkich wokół swoimi potrzebami oraz emocjami i przez myśl ci nie przejdzie, że ktoś może sobie tego zwyczajnie nie życzy.
Róż wpatrywał się w doktora, zdawał się błyskać tą samą złością, co skryty za nim błękit. Syren zacisnął szczękę, dla chociaż nikłego rozluźnienia prychnął.
— Więc teraz robimy ze mnie ogólnoświatowy problem, który wszystkim wchodzi z brudnymi butami w życie? — Pytanie było sarkastyczne, ozdobione ironicznym uśmiechem, lecz na dnie kołysała się prawda i szczere przekonanie co do słuszności twierdzącej odpowiedzi.
Rubinowe oczy zwęziły się lekko, szybko zlustrowały krawca. Dante czuł się nagi pod jego oceniającym spojrzeniem.
— Defensywność to bardzo nieefektywny sposób na radzenie sobie z krytyką, z którą ktoś nie potrafi się zmierzyć. — Ani trochę się lekarz nie cofnął, gdy syren prowokacyjnie nachylił się w przód. Był zimny, przez każde słowo i opanowaną mimikę przebijał się lodowaty chłód, niemożliwy do zmącenia byle wybuchem. — Niedojrzały, śmiałbym powiedzieć.
Ignorował go. Bombardował konkretnymi argumentami, na których zaprzeczenia nie oczekiwał, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że takowe nie nadejdzie, przynajmniej niesensowne. Karim profesjonalnie wiedział, co robi i nie okazywał przy tym nawet pęczniejącej dumy. Nic nie okazywał, co nie godziłoby w krawca.
— Dobrze się pan doktor bawi w robienie mi profilu psychologicznego? — Błysnęły kły. — Długo go sobie pan doktor układał w głowie i o mnie myślał?
— Niektóre cechy łatwo jest wyczytać z czyjegoś zachowania.
Frustracja pomieszana ze wściekłością zapanowała w jego umyśle, a najgorsze w tym było to, że nie była ona wymierzona w doktora, lecz w niego samego. Nie potrafił nienawidzić doktora, chyba już nie, ta krótka i nagła dyskusja z potężnym impetem mu to wskazała. Zgubił wątek, nie mogąc przekląć, zwyzywać go, nawet rzucić jedno wulgarne słowo. Język odmawiał posłuszeństwa, Dante dławił się niewypowiedzianymi obelgami i nienazwanymi uczuciami.
— Nic o mnie nie wiesz, doktorku. — Wymierzył palec w mężczyznę, dodał przez zaciśnięte zęby. — Nic.
— Masz rację. — Karim skinął głową. — Nic o tobie nie wiem, tak jak ty nic nie wiesz o mnie, bo dlaczego miałbyś? — Chłodno rozbawione prychnięcie owiało poznaczone bliznami policzki. Chciałbym wiedzieć. Tego także nie umiał wymówić. — Nasze rozmowy ograniczyły się do twojego mruczenia i tandetnych zalotów, i może nie zorientowałeś się, lecz z takiej formy komunikacji nie można za wiele się dowiedzieć o drugim człowieku, na pewno nie o mnie. Podobam ci się tak samo, jak sukienka na wystawie.
Zdanie opuściło jego usta, jeszcze nim mógł pomyśleć „przestań”:
— Jak najbardziej pamiętam, że z doktorkiem trzeba się nabiedzić, bo po ludzku odpowiedzieć to przecież nie można.
— Nie, wystarczy mieć w sobie krztę przyzwoitości i chęć nawiązania normalnej relacji, niestety z przykrością zgaduję, że ty do takowych nie jesteś przyzwyczajony. — Krawiec wyprostował się, różowe szkła spojrzały z góry na lekarza, jakby rzeczywiście mogłoby mu to zapewnić przewagę. — Spędzenie z kimś więcej niż całego dnia bez prób przystawiania się do niego prawdopodobnie cię nudzi, bo nie widzisz w tym dla siebie korzyści.
Dante milczał. Wytrenowanym przez boks refleksem gotował się na cios.
— Powiedz mi, Dante — powieka Karimowi nie drgnęła — jak wiele razy przechodziłeś przez jeden i ten sam scenariusz, bo nie potrafisz zżyć się z ludźmi?
Ćwiczenia z oddychania na niewiele się zdały. Stał tam, pośrodku zapchlonej dzielnicy, biernie oglądając, jak lekarz wyciąga z niego kawałek po kawałku najwstydliwsze brudy i rozwiesza na wietrze, tymi dłońmi, które nieustannie nawiedzały jego sny, wskazując na poszarpane wspomnienia, dziury zionące palącą pustką, niedającą się niczym trwale zapełnić. Strzępkiem nici uczuć przyszyte łatki odpadały przy ledwo wyczuwalnym podmuchu wiatru, na ich miejsce wskakiwały nowe, by zaraz podzielić los poprzedniczek. Karim patrzył na niego, niewzruszony, beznamiętny, żadnej uwagi nie poświęcając warstwom, które właśnie z niego zdzierał. Dotykał w najczulszych miejscach, których syren nie umiał obronić.
Problem tkwił nie w tym, że nie potrafił się zżyć z ludźmi, tylko że robił to za szybko, nie będąc gotowym na konsekwencje odrzucenia. Musiał więc chwytać się krótkich spotkań, zalewać serce powodzią różnych twarzy, by do żadnej nie mogło się ono przyzwyczaić.
Twoją zapamiętało.
Dante milczał.
— Poważne uczucia traktujesz jak zabawę, a…
— Nie masz pojęcia, o czym mówisz! — Został mu krzyk, czyta projekcja własnej niemocy na wszystko dookoła. Karim nie poruszył się, jedynie zmarszczka na czole się pogłębiła.
— Nie przerywaj mi.
— Właśnie zamierzam, bo wydaje ci się, że możesz wygadywać na mnie wszystkie brednie bez spojrzenia na siebie samego. — Nie miał pojęcia, co chciał przez to powiedzieć. Rzucił słowa, byle były, byle zagłuszyły jego własne myśli i Karima. Znienawidził się za nie.
— Nie przerywaj mi. — Syren mrugnął, zbity z tropu. Lekarz ciągnął, chlastając ciało i duszę mrozem. — Nie wszyscy chcą obejść się bez poważnych uczuć i zabawiać z kim leci. Nie godzę się na bycie szybką przygodą ani przelotną znajomością, więc jeśli tego potrzebujesz, to najbliższy bar znajduje się bodajże dziesięć minut drogi stąd.
Pięści zacisnęły się mocniej, niż na jakimkolwiek treningu, starając się ukryć drżenie. Wiem, szczęka dołączyła do pięści, gruda ugrzęzła w gardle. Wiedział, że doktor zasługiwał na coś o wiele więcej niż powierzchowne traktowanie, po którym syren zostawiał tyle ludzi w stanie smutku, samo wyobrażenie w nim Karima napawało go ubolewaniem i rozdzierającą wnętrze przykrością. Zasługiwał on na każdy bukiet, szczere przywitanie, które nie wprowadzi go w ból głowy, na zajęcie się nim, gdy on robił wszystko dla swoich oficjalnych lub nie pacjentów. Oszukiwał siebie, wmawiając sobie, że inicjały wiszące na drzwiach mogły odejść w niepamięć, że mógł traktować je jak każde inne imię, które miał okazję poznać. Dante dokładnie o tym wiedział, inaczej nie sterczałby przed jego domem po tylu odmowach, nie znając właściwego sposobu na poradzenie sobie z tym, co czuł.
— Powinieneś znaleźć w nim zadowalającą ilość kandydatów. — Karim wzruszył nieznacznie ramionami, lekarskim spojrzeniem wypalając dziurę w okularach. — Może będzie ktoś nawet podobny do mnie.
Wzdrygnął się. Doktor był wręcz łagodny w swojej propozycji. Pośrednik pracy, zachęcający do spróbowania nowej oferty. Urzędnik, uspokajający zmartwionego obywatela wysłaniem go bez kolejki do innego okienka. Lekarz, odsyłający pacjenta do następnej kliniki.
Już tego próbował.
Nikt nie jest podobny do ciebie.
— I to rozwiąże wszystko, tak? — powiedział zamiast tego, żałując, że w ogóle się odezwał, zanim skończył mówić.
Czuł, że obrywa i pierwszy raz od dawna stanął do boju z kimś, kogo nie potrafił rozgryźć, kto nie nakręcał się wraz z nim i krzyczał, uderzając mocniej wyważonym chłodem od żarliwego gniewu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz