14 września 2024

Od Bashara do Raouna

— Mam — odparł lakonicznie.
Bashar miał bardzo mieszane uczucia względem bycia pytanym o jego demoniczną proweniencję. Zbyt wiele razy śmiertelnicy – ci, których uznawał za bliskich i ważnych dla niego – reagowali wstrętem i odrzuceniem, dowiadując się, że ten, którego od zawsze mieli za człowieka, okazuje się demonem, istotą wprost z piekielnych głębin, stworzoną po to, by nieść im zgubę i sprowadzać na złą drogę. Że demon ten robił coś kompletnie przeciwnego i że raczej chronił tych, których sobie upodobał, najczęściej umykało, przysłonięte szokiem i pierwotnym strachem, a potem wydarzenia toczyły się szybko i ciepła relacja zmieniała się w otwartą ranę.
— A coś więcej o nich? — spytał Raoun, krzyżując ramiona na piersi.
Bashar przebiegł wzrokiem wśród zamkniętych w gablotach zwierząt, przeszedł parę kroków, wskazał dłonią na jakąś egzotycznie wyglądającą antylopę.
— Są podobne do tych.
— Takie zawinięte?
— Mniej więcej.
Chwila ciszy.
— Zawadziłeś nimi kiedyś o framugę?
Bashar rzucił mu spojrzenie, pokręcił głową.
— Nie mieszczę się w większości drzwi.
— W sumie, cztery metry to sporo. — Raoun zatrzymał się, popatrzył po całej sali, w końcu wskazał dłonią. — W tamtej gablocie byś się chyba zmieścił, nie?
— Byłby problem na szerokość. Ze skrzydłami.
Bóg prychnął, podjął powolny spacer.
— Po co ci aż tyle? Ile ty masz tych par w ogóle? Dwie?
— Cztery.
— Nie za dużo? Szybciej dzięki nim latasz?
Bashar posłał mu lekki uśmiech.
— Wyglądają dekoracyjnie.
— Pozer.
Opuścili salę z wypchanymi zwierzętami, przeszli do kolejnej, tym razem wypełnionej morskimi stworzeniami. Kuratorzy postanowili nadać całości interesujący, podwodny wygląd, więc sala tonęła w łagodnie błękitnym półmroku, przetykanym tu i tam zajączkami światła, zupełnie podobnymi do tych, które pełgały na dnie morza. Pod sufitem zwieszał się olbrzymi szkielet czegoś, co chyba było wielorybem, a w szklanych akwariach dało się zaobserwować plastikowe wodorosty, żywiczne meduzy i lśniące nierzeczywistym światłem ryby.
— A jak ci idzie z widzeniem w ciemności? — Raoun podjął rozmowę. — Nie jest tak, że jako mroczna istota dobrze widzisz w mroku?
Bashar uśmiechnął się kątem ust.
— Jako mroczna istota dobrze widzę w mroku, na pewno lepiej, niż normalny człowiek. Może trochę tak, jak kot? Ale w kompletnej ciemności, gdy nie ma ani trochę światła, nadal jestem ślepy — odparł, wzruszył ramionami. — Widzę w normalnym spektrum światła, nie w podczerwieni.
— Czyli w sumie jesteś bardziej ludzki, niż myślałem. — Raoun się zamyślił. — A w takim razie jak z jedzeniem? Możesz jeść normalnie? Czy musisz sobie kogoś opętać, żeby cieszyć się smakiem potraw?
Bashar parsknął krótkim śmiechem. Oczywiście, że to pytanie musiało się pojawić – Raoun chyba nie byłby sobą, gdyby nie zapytał o to, co zdawało się dla niego najważniejsze, czyli jedzenie i wszelkie sprawy z nim związane.
— W swej naturalnej formie nie muszę w ogóle jeść.
— Ale możesz, tak? Czy ci zaszkodzi na żołądek?
Drugi lekarz zamyślił się, uniósł brew.
— Nigdy nie próbowałem zjeść normalnego jedzenia w tej formie. Po prostu nie czuję głodu, nie mam ochoty na jedzenie… Nie wiem, co by się stało, gdybym spróbował zjeść jedzenie śmiertelników.
Raoun pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
— Nie wiem, jak możesz zapomnieć o czymś tak ważnym, jak normalne jedzenie…
— A ty robisz się głodny na widok świeżo skoszonej trawy? W końcu to jedzenie owiec. Może gdybyś opętał owcę, trawa by ci smakowała?
— Nie zmieniaj tematu! — prychnął bóg. — Czyli jeśli nie masz ciała, to żywisz się tylko składanymi ci ofiarami?
— Owszem — odparł Bashar. — Więcej mi nie trzeba.
Szli przez chwilę w milczeniu. Bashar zrobił zdjęcie jakiejś barwnej, dekoracyjnie wyglądającej rybie.
— Jak to smakuje? — podjął po chwili Raoun. — Takie ofiary? Z tego, co kojarzę, to raczej coś w stylu zarzynania zwierząt i tym podobne…
— Prawda, życie zwierzęcia jest tym, co najczęściej śmiertelnicy mi ofiarowują. A smakuje to…
— Jak krew?
Mężczyzna potrząsnął głową.
— Nie, nie jak krew. Chyba w ogóle nie ma smaku. Po prostu… Gdy ktoś dopełni rytuału, czuję się silniejszy.
— Jak po filiżance kawy?
— Coś w tym guście.
— Dostajesz kofeinowego kopa, ale bez smaku kawy… — Bóg zamyślił się na moment. — Trzęsą ci się ręce, jak ktoś przegnie z czarnymi kurami? Dostajesz palpitacji serca? Powieka ci lata?
Bashar wywrócił oczami, wskazał dłonią ku następnej sali. Raoun nie odpuszczał.
— Ile masz w ogóle zębów?
Demon zerknął na idącego obok lekarza.
— Mniej niż rekin, więcej niż nietoperz.
Tym razem to Raoun wywrócił oczami.
— Swoim studentom też tak odpowiadasz na pytania?
Następna sala pełna była zupełnie prehistorycznych zwierząt. W głównej mierze wypełniały ją odciski nieistniejących od mileniów skorup i muszli, żywiczne odlewy i artystyczne przedstawienia tego, jak te wymarłe istoty mogłyby wyglądać. Ktokolwiek malował obrazy, lubował się widać w dynamicznych pozach, bo zwierzęta, jakkolwiek skomplikowanie się nazywały, walczyły to z kaprysami przyrody, to z sobą nawzajem, uwiecznione w najbardziej kreatywny sposób.
— Komuś zdarzyło się ciebie namalować?
— Wiele razy — odparł Bashar, uśmiechając się lekko. — Jeśli chcesz, mogę cię oprowadzić po galeriach różnych krajów, na pewno w każdej z nich znajdziesz jakieś moje portrety…
Raoun potrząsnął głową.
— Nie, nie chodzi mi o to. Chodzi mi o twoją demoniczną formę. Ktoś cię kiedyś namalował, czy nie było czasu?
— Nie było czasu — odparł oszczędnie Bashar.
— Czarna farba droga, co nie…
Muzeum historii naturalnej ciągnęło się dalej, obejmując coś innego, niż faunę i florę Sallandiry, zebraną z najodleglejszych zakamarków kraju, tak geograficznie, jak i czasowo. Po pewnym czasie obaj mężczyźni dotarli do miejsca, gdzie nie widziało się już niczego żyjącego, a wypchane zwierzęta i ich fantazyjne przedstawienia ustąpiły miejsca barwnym skałom i kryształom. Bashar nachylił się nad jedną z gablot, popatrzył z zainteresowaniem na intensywnie czerwony kamień, lśniący nienazwanym, niepokojącym światłem.
— Nie ma czasem podobnej barwy, jak twoje oczy? — spytał Raoun, również pochylając się nad skałą.
— Chyba trochę tak.
— A te, co masz teraz — zagadał bóg — to są od śmiertelnika, którego opętałeś, czy to przebicie z twojej naturalnej formy?
Bashar westchnął. Oczy często były dla niego problemem – taka barwa nie występowała naturalnie wśród śmiertelników, jeśli nie opętał kogoś innego, niż zwyczajny człowiek, to zaś zdarzało się dość rzadko. Nie, barwa jego oczu zawsze pochodziła od niego samego i nieraz zdarzało się, że ktoś nabierał podejrzeń mówiąc, że oczy mu się zmieniły, że coś jest nie tak i że dobrze byłoby się temu przyjrzeć. Demon najczęściej wykręcał się wtedy jakąś straszną, trudną w przebiegu chorobą, która odciskała piętno na jego ciele, stąd ta przedziwna barwa oczu. Dzięki temu podejrzana czerwień wcale nie była znakiem nieludzkiej proweniencji, ale raczej medalem za odwagę, nabytym w walce z chorobą. Prawda?
— To przebicie — odparł. — Mój śmiertelnik miał ciemnobrązowe oczy, takie zupełnie zwyczajne i niewyróżniające się niczym.
— Miałeś kiedyś z tego tytułu problemy?
— Nie jeden raz.
Czerwień była złym omenem, nie raz mówiono, że dosięgła go klątwa bądź gniew bogów, skoro jego oczy miały kolor krwi. Łatwo było przewidzieć, co demon, mający tak niskie mniemanie o bogach, myślał o tego typu insynuacjach. I już miał odpowiedzieć, rozwijając historię o tym, jak radził sobie z tego typu oskarżeniami, gdy Raoun odezwał się ponownie, widać biorąc tego dnia za punkt honoru, by przepytać Bashara o wszystko, co przyszło mu do głowy.
— Bo ja słyszałem — zaczął pozornie niewinnie — że demony można wziąć i przywołać. — Bóg zerknął na niego, przypatrzył się nieco uważniej. — Nie boisz się, że ktoś cię weźmie i przywoła? Że nie wiem, będziesz sobie kogoś operował, a tu nagle cyk i jesteś w innym miejscu, w jakimś kręgu przywołań, i musisz spełniać życzenia jakiegoś randoma? Co wtedy?
Demon wiele razy się nad tym zastanawiał i fakt tego, że ktoś jest w stanie ściągnąć go w dowolne miejsce w świecie, nagiąć do własnej woli, zawsze tkwił mu cierniem w boku. Bashar nie zamierzał być niczyją zabawką, a jeśli chciał w jakiś sposób pomóc śmiertelnikom, zawsze robił to na swoich zasadach, wybierając tych, których chciał słuchać, czy raczej – których chciał przekonać do swych racji i tego, co należało w danej sytuacji czynić.
— Nie chciałbym być w skórze śmiertelnika, który postanowi tego dokonać.
Ton Bashara był lodowaty, nie zwiastował niczego dobrego, a ten błysk w rubinowych oczach wywoływał ciarki przerażenia w najodważniejszych wojownikach. Raoun, rzecz jasna, nic sobie z tego nie robił.
— No dobra, super, ale jednak – gdyby coś takiego się wydarzyło? Co byś zrobił?
— Coś takiego nigdy się nie wydarzy.
— Skąd ta pewność? Może ktoś zrobi „Abrakadabra, niech objawi się doktor Karim!” i wtedy będziesz musiał się pojawić, prawda?
— Prawda — odparł demon. — Gdyby ktoś przywołał mnie w ten sposób, dopełnił wyznaczonej ofiary i zwrócił się poprawnymi słowami, by mnie przyzwać, wtedy musiałbym się przed nim pojawić i wykonać to, do czego mnie przywołał.
— Ha, wiedziałem! — wykrzyknął Raoun.
— Ale to się nigdy nie stanie — Bashar wpadł mu w słowo. — Dopilnowałem, by wiedza o rytuale przywołania zaginęła.
Raoun prychnął.
— Czyżby? Jak niby?
— Wiedza znika wraz z tymi, którzy jej strzegą. Wyparowuje, gdy zniszczy się księgi i manuskrypty.
— Paliłeś książki, żeby cię nie wezwano?
— Między innymi.
By przyzwać demona trzeba było znać jego prawdziwe imię. „Bashar Karim” rzecz jasna, nie było tym pradawnym, przedwiecznym mianem, pod którym znano demona i które w magicznych rytuałach mogło spętać jego wolę. Należało do śmiertelnika, którego demon opętał, nie miało więc żadnej wartości i nie pozwoliłoby nikomu wpłynąć na wolę lekarza.
— I tyle? Chroni cię niewiedza?
— Plus cena rytuału oraz to, że w dawnych wiekach, kiedy jeszcze istnieli magowie zdolni mnie przywołać, dbałem o to, by nie wystawili mi dobrej opinii — dodał Bashar. — Starałem się wykręcać ich słowa, spełniać życzenia w inny sposób, niż tego naprawdę chcieli… Wszystkie podręczniki poświęcone czarnej magii i przywołaniom pełne są ostrzeżeń, by uważać z demonami, ja zaś starałem się, by ostrzeżenia te nie były marnotrawstwem papirusów.
— Trzeba by to twoje doświadczenie lepiej wykorzystywać, kiedy ordynator wymyśli jakąś durnotę…
Sala pełna skał ustąpiła tej poświęconej pustyni. Sallandira, pokryta w olbrzymiej mierze ciągnącymi się po horyzont piaskami, musiała przecież mieć w swym muzeum coś na temat tego typu obszaru. Bashar podszedł do jakiejś planszy przedstawiającej proces powstawania mirażu, przeszedł parę kroków, zaczął czytać o tym, skąd się biorą oazy.
— A masz ogon? — Zagadnął znów Raoun. — Czy jak ogony rozdawali, to stałeś w kolejce po kolejne skrzydła?
— Ogon też mam.
— A kopyta?
— Pewnie. I do tego jeszcze takie specjalne widły, żebym miał czym dźgać grzeszników.
Raoun westchnął, pokręcił głową.
— Po prostu zazdrościsz mi Dusznika i tyle.
Procesy pustynnienia i podróże wydm ukazały się na jakimś zapętlonym, opatrzonym napisami w różnych językach filmiku.
— W sumie to zdziwiły mnie trochę twoje pytania o to, jak odczuwam składane mi ofiary — podjął po chwili Bashar, gdy filmik ukończył już swą pętlę. — Czy u was to nie działa tak samo? Śmiertelnicy się modlą, palą kadzidełka, a ty czujesz się dzięki temu silniejszy?
— Chyba u was — odparł Raoun, krzyżując ramiona na piersi. — Czyli to w ten sposób działają wasi bogowie? Że są uzależnieni od ofiar śmiertelników i muszą zajmować się ich problemami, inaczej żadna kawa im nie pomoże?
— A co innego zmusiłoby ich do należytego wypełniania swoich obowiązków?
Raoun posłał mu pełen samozadowolenia uśmiech.
— No nie wiem, zastanówmy się. Może tak, jak w moim przypadku – wewnętrzne poczucie przyzwoitości? Dobra wola? Wspaniałomyślność? To podstawowe cechy prawdziwego boga! — Rzucone przez Bashara spojrzenie widocznie nie spodobało się bogu. — Ej, jakbyś nigdy nie widział tych cech u mnie! Jestem bardzo wspaniałomyślny i pełen dobrej woli, leczę ludzi, jeszcze za te śmieszne pieniądze, a baba z HR-ów nadal chodzi po tym świecie…!
Ten moment wybrał sobie ochroniarz, by podejść do dwójki egzotycznych turystów, łamanym ekwilango zwrócić im uwagę, że tak głośne dyskusje o wydmach i pustyniach są nie na miejscu i żeby powstrzymali się od przeszkadzania innym zwiedzającym. Bashar przeprosił uprzejmie za kolegę, Raoun w rozbudowanym zdaniu po sallandirsku zapewnił, że to już się więcej nie powtórzy, a potem obaj mężczyźni podjęli spacer w stronę kolejnej sali.
— Trochę wiary w boga, Bashar, serio…


Rejs w dół Akhmu upływał im spokojnie i przyjemnie. I oto nadszedł kolejny przystanek na ich wycieczkowej drodze – Dolina Królów.
W każdym kraju władcy mogli liczyć na pochówek z honorami (o ile przez całe swoje panowanie nie starali się nadmiernie, by tego zaszczytu nie dostąpić), jednak Sallandira stanowiła osobną kategorię, budując dla swych władców grobowce podobne bardziej pałacom, nie zaś miejscom ostatniego spoczynku.
Ich wycieczka przepływała właśnie niespiesznym spacerem w stronę kolejnego wykutego w skale, barwnego przejścia, podążając za dzierżącym kolorowy parasol przewodnikiem, by zagłębić się w chłodzie i półmroku kolejnego „pałacu”, gdy Raoun nachylił się lekko w stronę Bashara.
— Nie denerwuje cię to?
— Co takiego?
— Nie pozwalają nam tu swobodnie chodzić — odparł Raoun, skinął głową w stronę jakiegoś skalistego przejścia. — Chociażby tam.
— Cóż, Dolina Królów jest rozległa, łatwo się tu zgubić, poza tym muszą pilnować turystów, żeby nie zrobili niczego głupiego. Cmentarz pełen szczątków dawnych władców Sallandiry brzmi jak miejsce, w którym można kichnąć w obraźliwy sposób i ściągnąć sobie na głowę jakąś klątwę.
— Chyba, że jesteś Bogiem Spirytyzmu i możesz kichać, jak ci się podoba. — Raoun rzucił mu porozumiewawcze spojrzenie. — To co? Gotów na wycieczkę dla VIP-ów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz