17 września 2024

Od Yangcyna do Andrei

Pogoda tego dnia wyjątkowo dopisała. Jeszcze wcześniej z nieba nie znikały szare chmury, które zadawały niemożliwe do odgadnięcia zagadki, czy spuszczą na ziemię deszcz, czy może jednak nie, lecz teraz, na szczęście, słońce przyjemnie ogrzewało twarze, dodawało humoru oraz energii na takie wydarzenie jak policyjny piknik integracyjny.
Yangcyn, oczywiście, nie mógł być wyjątkiem i specjalnie się postarał, żeby wziąć udział w zorganizowanej przez policję imprezie. Stanął na trawniku w modnie znoszonej, brązowej bluzie z jednym rękawem w kolorze khaki, ciemnych glanach, luźnych spodniach moro i czarnej czapce rybackiej z ozdobną agrafką, wyglądając jak coś między żołnierzem na urlopie a szpiegiem wśród rybaków. Wziął głęboki wdech, napełniając do oporu płuca świeżym powietrzem.
— Ach, wracają wspomnienia! — zawołał wesoło, poprawiając kosmyk rozjaśnionych włosów. — Szkoda, że nie te istotne... — dodał ciszej.
Atrakcje na pikniku przypominały mu czasy, kiedy był w wojsku. Bardzo często ćwiczyli na specjalnych placach, przedzierali się przez przeróżne przeszkody, przeskakiwali płoty, tarzali się po ziemi, a w jednostce specjalnej jeszcze wspinali się na dziwaczne, niewystępujące naturalnie ścianki i robili inne cuda-wianki. Treningi te z początku były dość męczące, ale Yangcyn szybko się do nich przystosował, a po pewnym czasie to nawet zaczął czerpać z nich swoistą przyjemność. Uwielbiał tamtejsze biegi z przeszkodami, dokładnie w stylu dzisiejszego parkouru...
— Patrz, tor przeszkód! — Złapał za rękaw stojącą obok niego Fiennę. — Dawaj, ścigamy się!
— Nie... — jęknęła ciemnowłosa, dotychczas w ciszy szukająca jakiegoś spokojniejszego miejsca pod namiotem.
Fienna od początku chciała pójść na piknik, lecz nie nastawiała się na żadne fizyczne aktywności. Wolała wykorzystać ten dzień na spokojne siedzenie na łonie natury, zjedzenie czegoś dobrego z grilla, porozmawianie ze znajomymi oraz poczytanie książki, którą ze sobą zabrała. Już koledzy z jej zespołu zdążyli ponarzekać, że nie chce się z nimi sportowo integrować, lecz ona zawzięcie powtarzała, że nie będzie zużywać swojej energii, dopóki sytuacja nie powie inaczej. Policjantka tylko na służbie.
— Chodź, ścigajmy się! — marudził koło jej ucha Yangcyn.
Raz po raz wykonywał krótkie machnięcia ogonem, zdradzając w ten sposób cień irytacji.
— Idź z kimś innym — odparła Fienna.
— Z kim? — rzucił sarkastycznie. — Kto tutaj będzie chciał się ze mną ścigać?
— Ronald.
Stojący w pobliżu, ponadprzeciętnie wysoki, barczysty mężczyzna z kubeczkiem soku pomarańczowego spojrzał na nich, uniósł wysoko brwi.
— Czemu ja? — zapytał.
— Chodź, Ronald! — demon w sekundę znalazł się przy nim. — Jedna runda! — Wystawił jeden palec.
Ronald, dokładniej Ronald Ecilop, należał do tego samego zespołu, co Fienna. Z tego względu wiedział o prawdziwej sytuacji Yangcyna oraz jako elita znał boską tożsamość swojej koleżanki. Ten niezbyt rozmowny, robiący mocne pierwsze wrażenie dwumetrowiec wbrew pozorom był dobrym towarzyszem i potrafił zachować sekret. Jako genashi ziemi trudno było go wyprowadzić z równowagi, a w dodatku nigdy nie ponosiły go emocje, więc jako pierwszy się przyzwyczaił do obecności ogoniastego demona.
— No dobra — wreszcie się zgodził. — Jedna runda. Tylko bez mocy.
— O tak!
Oboje udali się na linię startu. Grający rolę sędziego policjant przyjrzał się im obu, Ronaldowi życzył powodzenia. Yangcyn zmrużył oczy, machnął ogonem. Nic jednak nie powiedział.
— Start!
Obaj zawodnicy wystrzelili niczym z procy. Ronald stawiał ciężkie, długie kroki, Yangcyn jednak nie został w tyle. Wiedział, że zdecydowana większość uczestników tego pikniku należała do osób wysportowanych, w końcu jakoś musieli się dostać do policji. On za to był w wojsku.
A wojsko to inny poziom.
Wybił się z ziemi, zgrabnie przeskoczył przez ramę mającą przedstawiać okno. Ronald, co prawda, pokonał tę przeszkodę o sekundę szybciej, lecz demon nie stracił nadziei, bowiem oto przed nim ukazała się siatka. Absolutna podstawa wojskowych treningów. Schował w biegu czapkę do kieszeni bluzy, rzucił się na ziemię, nie bacząc na ryzyko zarobienia siniaków i przywarł ogon do podłoża, by przypadkiem nim nie zahaczyć.
Przeczołgał się żwawo na drugą stronę, wstał, spojrzał za siebie.
— Jak na genashiego ziemi nie najlepiej sobie radzisz w sprawach przyziemnych! — zawołał do dalej walczącego z przeszkodą Ronalda, zaśmiał się głośno.
Wskoczył na pochylnię, z pomocą ogona pokonał ją bez najmniejszego problemu. Popatrzył na następną zasadzkę. Rozpędził się z dobrej odległości, ładnie przeskoczył rów...
Poczuł coś mokrego na końcówce ogona.
Po umyśle rozległ się rozpaczliwy krzyk.
Zacisnął jednak zęby. Liczył się wynik. Liczył się wynik. Liczył się wynik, wynik, wynik!
Wyprostował się, dokończył tor. Wpadł jak burza na metę. Wziął kilka głębokich wdechów, po czym spytał sędziego o czas. Usłyszawszy wynik, od razu się rozpromienił.
Cóż, to było oczywiste, że wygra. Nie tylko był doświadczonym żołnierzem, który kiedyś należał do jednostki specjalnej, ale też, no, miał naturalne predyspozycje do wysiłku fizycznego. I miał ogon, który mu w sumie pomagał. I był demonem, to znaczy!
— Ach, szkoda, że ubrudziłem końcówkę — mruknął, spoglądając na zlepione błotem włosy.
Dokładnie w tym momencie na metę dotarł Ronald... któremu zdecydowanie mniej się poszczęściło. Yangcyn spojrzał na niego, nie mógł się powstrzymać przed wybuchnięciem śmiechem; zwrócił uwagę osób w pobliżu, tym samym tylko dołując bardziej biednego policjanta.
— Yoooo, widzę, że ty w swoim żywiole! — zawołał rozbawionym tonem.
Ronaldowi jednak nie było do śmiechu. Strzepnął skrawek błota, który jeszcze się nie przywiązał do jego ubrań, spojrzał na swoje brudne dłonie. Demon spostrzegł ten ruch, skrzyżował ręce na piersi, udając oburzenie.
— Hola, hola, ale mieliśmy nie używać mocy. Widzisz, teraz zostałeś uziemiony! — Nie umiał stłumić śmiechu, więc trochę mu się wymsknęło.
Tak, on tu się świetnie bawił.
Jakiś czas później siedział na krześle pod namiotem i wodą z butelki przemywał swój ogon. Resztę oddał myjącemu twarz i dłonie Ronaldowi. Wytarł włosy na kitce chusteczką, wygładził palcami i zarzucił ogonem za siebie, by mógł on w wystającym zza namiotu słońcu całkiem wyschnąć. Nalał sobie soku jabłkowego, pociągnął łyk.
Trochę poświęcił na odpoczynek, a tak naprawdę czekał, aż włosy będą suche. Rozsiadł się wygodnie, nacieszył się zapachem grilla, nie wziął jednak nic do jedzenia, ponieważ już okiem wypatrzył kolejną atrakcję. Zmierzył wzrokiem krąg policjantów, poruszał chwilę głową. Otworzył szerzej oczy.
— Fienna, chodź ze mną sprawdzić, co tam się dzieje — zaczepił ciemnowłosą.
Kobieta przerwała czytanie książki, popatrzyła w stronę, którą on wskazał ręką. Ku pewnemu zdziwieniu siedzącego kawałek dalej Ronalda bez jakichkolwiek zastrzeżeń zgodziła się; zamknęła książkę, wstała i razem ze swoim podopiecznym udali się do grupy.
Yangcyn już w połowie drogi odkrył, że trwały tam sparingi. Stanął za tłumem, zaczął się przyglądać potyczce między dwójką obcych mu policjantów.
W wojsku też urządzali sobie takie aktywności. Czasami była to część treningu, a czasami po prostu zabicie czasu. Dowodzący jednostką specjalną zwykle kręcił głową, gdy widział, że jego żołnierze w wolnych chwilach, zamiast odpoczywać, urządzali sobie towarzyskie bitki, ale nigdy ich od tego nie odciągał.
Yangcyn zawsze grał nieczysto. To znaczy, zasad jako tako nie było tam, byle nikogo poważnie nie zranić, lecz stosował różne niezbyt ładne na tle sparingu ruchy: rzucał w przeciwników ziemią, wykonywał dużo zmyłek i dopadał w łapy przeróżne przedmioty, które na co dzień były normalne, przeciętne, a u niego stawały się bronią. Raz rozwalił kogoś paskiem od karabinu, kiedy indziej czapką dowodzącego (później musiał ją prać). I w tych wszystkich gierkach zarzekał się jak durny, że w walce z prawdziwego zdarzenia nie ma żadnych zasad.
Bo nie było.
Krótkie szczeknięcie od razu zwróciło uwagę. Z prędkością niemal światła odwrócił głowę, jego oczom ukazał się drepczący w jego stronę niecodziennie wyglądający pies. Nie potrzebował nawet sekundy, żeby go rozpoznać.
— Szarik! — zawołał radośnie.
Zwierzak znalazł się tuż przy nim, merdał wesoło ogonem, ktoś mógłby stwierdzić, że się do chłopaka uśmiechał. Demon przykucnął, zaczął go głaskać, czując pod palcami to jakże charakterystyczne uczucie bliższe chmurki niż sierści. Wykrzywił kąciki ust ku górze, koniec jego ogona również zaczął miarowo wyginać się na boki.
Fienna skupiła się bardziej na osobie, która szła za psem. Spojrzała na młodo wyglądającą kobietę, uśmiechnęła się pogodnie.
— Cześć, Andrea — przywitała się ciepło.
— Hej. — Policjantka odwzajemniła uśmiech, wykonała dłonią gest przywitania. — Widzę, że też wpadliście na piknik. — Spojrzała na dalej miziającego psa Yangcyna.
— Taka okazja nie zdarza się często — odparła ciemnowłosa.
— Dlatego nie wiem, czemu wzięłaś ze sobą książkę i unikasz atrakcji — wtrącił się wtem demon.
W reakcji tamta posłała mu wymowne spojrzenie, skrzyżowała ręce na piersi.
— Gdyby nie ty, Ronald nie skończyłby cały umorusany błotem.
— Przynajmniej teraz wygląda jak genashi ziemi! Szkoda, że nie widziałem tego upadku! — Parsknął śmiechem.
Andrea popatrzyła za siebie, zapewne w poszukiwaniu Ronalda, który dalej siedział przy namiocie. Szybko go odnalazła wzrokiem, ponieważ chwilę potem wróciła do dwójki, mówiąc:
— O matko, rzeczywiście — ciężko określić, czy była zmartwiona, czy również rozbawiona (Yangcyn stawiał na to drugie).
Dopiero w tym momencie demon spojrzał na kobietę.
Andrea była lepiej znana przez Fiennę niż niego samego. On wiedział tylko tyle, że kolegowała się z ciemnowłosą (choć pewnie nie miała pojęcia o prawdziwej tożsamości Ramondy), była bardzo dobrą policjantką i zombie. Kiedy zmarła? Nie był pewien, ale jak ją pierwszy raz zobaczył, już nie należała do świata żywych.
Któregoś razu zastanawiał się, czy byłby w stanie jakkolwiek jej pomóc. Jego moc teoretycznie miała potencjał do przywrócenia kobiety do życia, lecz nie pamiętał, ile oryginalnie potrafił. A dopóki nosił bransolety, nie istniała opcja, żeby to sprawdzić. To całe straszenie ze strony innych, że mógł cofnąć kogoś do nicości, szło do kosza. Taki z niego wielki i straszny demon, że zanim zdołałby cokolwiek złego zrobić, inni by go rozstrzelali.
Wracając, bo to nie pora na smutki.
— Zamierzasz wziąć udział w sparingach? — zapytała Fiennę Andrea.
— Nie, chcę mimo wszystko w miarę spokojnie spędzić ten dzień — odpowiedziała tamta, kręcąc głową.
— Ja chcę! — oznajmił żywo Yangcyn, prostując się i tym samym pozwalając Szarikowi znaleźć się z powrotem u boku swojej opiekunki.
Oczywiście, że pani Fienna Ramonda nie była skora do współpracy.
— Nie jesteś policjantem.
— No i co! — Podparł się rękami na biodrach. — Jakoś nie było problemu, żebym się ścigał przez tor przeszkód. Poza tym jeszcze nie jestem policjantem!
— Młody chce walczyć? — usłyszała wtem trójka.
Jak jeden mąż odwrócili głowy i popatrzyli na stojącego przy nich policjanta, Richarda Dika. Yangcyn stanął dumnie, uśmiechnął się zawadiacko.
— A co, chciałbyś może sparing? — rzucił.
— Już mam w planach kilka innych — odparł lekko Richard.
Fienna westchnęła.
— Ale myślę, że mógłbyś spróbować z naszą wspaniałą Andreą Aragonés-Spellman — ciągnął dalej mężczyzna.
Yangcyn popatrzył na Andreę.
Ach, no tak, kobieta była nie bardzo dobrą, tylko świetną policjantką. Jedną z najlepszych. Jako zombie miała w sobie tyle pary, że nawet więksi od nich przestępcy trzęśli portkami na jej widok. A demon nie był głupi, więc szybko się domyślił, o co chodziło Richardowi. Policjant chciał, żeby ogoniasty dostał wciry. Lecz jego niedoczekanie! Yangcyn nie był pierwszym lepszym gówniarzem z ogonem! Ha, ten Rick Dik! Od początku Yangcyn za nim nie przepadał.
— Cóż, jeśli sama wspaniała Andrea Aragonés-Spellman nie ma nic przeciwko — zwrócił się do policjantki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz