16 września 2024

Od Dantego do Cheoryeona

Dante z pobłażaniem spojrzał na wyciągniętą dłoń, uśmiechnął się. Czasu na reakcję Cheems nawet nie miał – syren sięgnął po jego palce błyskawicznie, wygiął je niegroźnie, ale jasnowidz wrzasnął, jakby go ze skóry obdzierali, wykręcił ramię.
— Rzucić to ja ci mogę z zamachu lepę, chłopie — prychnął, puszczając szamotającego się Cheemsa, wykrzykującego nieistniejące zapisy z kodeksu karnego, którymi poszczuje go w sądzie. Dante z obojętną miną słuchał tego napadu złości, tylko trochę drwiąco się uśmiechając, gdy zauważył, że nieważne ile razy chłopak wymierzał w jego pierś palcem, nigdy nie decydował się na bezpośrednie dźgnięcie go.
Po tamtej akcji w barze nie planował już się z Cheemsem widzieć. Co miało zostać powiedziane między nimi, zostało powiedziane, a Dante lubił na wiele rzeczy trwonić czas, jednak kłócenie się z jasnowidzem nieszczególnie w to się wliczało. Ale było wcześniej to gadanie o rodzicach i zakonnicach, potem spotkanie z Raounem…

Oryginalnie to cała Trójca chciała się spotkać, ale Octavię wywiało gdzieś w ciemne zaułki stolicy i od rana do wieczora nie odpowiadała na żadne wiadomości. Gdyby był to ktoś inny, Dante bardziej by się przejął, ale dla Octavii takie zachowanie stanowiło normę. Pewnie znalazła nowe skupisko szczurów pod śmietnikiem, z których próbowała uczynić podwładnych Mykki i zapomniała o reszcie świata.
Zostali z Raounem sami przy barze, a butelka whiskey stojąca między nimi powoli pustoszała, gdy błądzili między tematami i historiami, nie skupiając się na niczym konkretnym – a to obezwładnienie pijanego pacjenta, to wspominanie wspólnego ataku na gang. Dopiero przez pierwszą dłuższą ciszę naszło jakoś Dantego na zapytanie o Cheemsa, w końcu to do lekarza chłopak chciał w pierwszej kolejności się odzywać po pomoc.
— Mały drań — burknął Raoun na imię jasnowidza, walną pięścią w blat. — Jak on mnie czasem wkurwia…
Syren spojrzał powątpiewająco.
— Tylko czasem?
— Potrafi być użyteczny — mruknął drugi mężczyzna, upił trochę ze swojej szklanki. — Rzadko, ale potrafi.
Silne, bokserskie palce zakręciły szklaneczką niby z nudy.
— Wiesz coś więcej o nim? — zapytał luźno, ale Raoun nie dał się tak łatwo zbyć. Uniósł brew, przyjrzał się uważniej krawcowi.
— A ty co taki ciekawski?
— Trzeba znać swojego wroga.
Raoun parsknął.
— Dopiekł ci tamtym barem, co? — Lekarz nie czekał za bardzo na odpowiedź, wzruszył ramionami. — Biografii to bym mu nie napisał, ale znam go trochę. Na studia nie poszedł, zostawił je siostrze – tej mądrzejszej z dwójki – i pracuje jako grafik i jasnowidz. — Umilkł na moment. — No nie łatwo w tym życiu miał, co ci będę ściemniać.
— Coś słyszałem na ten temat — odparł, wymienił spojrzenia z Raounem. Mężczyzna domówił butelkę whiskey.
— Jak rodzice w wypadku umarli, to ich wrzucili do tych jędz zakonnic.
— I co się tam działo?
— Szczegółów nie znam — przyznał lekarz, skrzywił się lekko. — Cheems tylko coś przebąkiwał o nich, ale na pewno nie były to przyjemne rzeczy.
Spowiedź. Modlitewnik. Niby niewiele usłyszał przez to alkoholowe zamroczenie chłopaka, ale wystarczyło, by za tymi pogodnymi, różowymi szkłami pociemniało.
— Długo tam był?
— Z parę lat na pewno. Sześć czy coś takiego.

W ten sposób dowiedział się więcej o Cheemsie i nieważne jak bardzo się starał, nie mógł przywołać tej samej dawki wrogości do chłopaka, co wcześniej. Czy to jakaś pierdolona empatia mu się odpaliła, czy to jego dobre serce w całej swej łaskawości oznakowało jasnowidza jakąś inną plakietką, a nie nienawiścią, nie był pewien. Ale temat krzyczącego grajka nadal nie dawał mu spokoju.
— Łatwo ci przychodzi troszczenie się o innych — mówił Bashar z uśmiechem, słysząc jego burknięcia i gniewne pomruki, gdy Dante wspominał Cheemsa i podkreślał, jak bardzo obojętny jest mu chłopak. Lecz pan doktor niezmiennie potrafił przejrzeć go doskonale na wylot. Syren co prawda nie nazywał tego troszczeniem się, bo jak mógł przyznać, że go trochę ruszyło, jak o Cheemsie posłuchał? Jeden z wielu gnojków i tyle.
Tylko że nie wszystkich tych gnojków Dante odwiedzał na placyku, gdzie anonimowo grali przeróżne kawałki. Westchnął w duchu, lustrując rzucającego się jasnowidza. Za miękki się robił. Zdecydowanie za miękki.
Przyszedł bez konkretnego planu czy pomysłu, powołując się na swój sytuacyjny geniusz, który go znów nie zawiódł. Wzrok, profesjonalny i wyczulony na jakość ubrań, dostrzegł starą, znoszą koszulkę wystającą spod niezapiętej do końca kurtki Cheemsa. Nadruk może kiedyś tam był, ale teraz zostało z niego nie więcej niż wspomnienie, parę popękanych fragmentów tuszu. Dante nie próbował nadto analizować swojego toku myślenia – i tak nie dopatrzyłby się tam logiki, więc zwyczajnie pokierował się intuicją.
— Raoun, jak będzie musiał, to załatwi takiego prawnika, że… — Jasnowidz przestał wyszukiwać numeru w telefonie, uniósł spojrzenie znad ekranu, dostrzegł, że syren już chwilę temu zwyczajnie odwrócił się od niego i pomaszerował w sobie znanym kierunku. — HEJ! Gdzie idziesz?!
— Nie wolno mi? — rzucił przez ramię. Uśmieszek spryciarza cisnął się na usta, gdy Cheems, jakby wręcz zaproszony do spaceru, pobiegł, zrównał się z nim, próbując dotrzymać mu kroku.
— Nie skończyłem z tobą, ty wstrętny okoniu!
— Uważaj, bo oplujesz się, jak za dużo trudnych słów będziesz próbował powiedzieć.
— Opluć to ja ci mogę buty!
Dante zatrzymał się gwałtownie, zmierzył chłopaka wzrokiem. Ten zająknął się nieco.
— Ale nie zrobię tego! — powiedział szybko, wyniośle zadzierając brodę. — Jestem w łaskawym nastroju!
Prychnięcie umknęło z bokserskiej piersi, syren ruszył ponownie, kierując się ku okolicznej ulicy sklepowej, gdzie rzędy markowych i tych mniej popularnych lokali ciągnęły się przez solidny kawałek.
— Kurwa, Cheems, zaraz ci normalnie podziękuję.
— Powinieneś! Powinieneś, bo jeśli nastrój mi się zmieni i cię zabiorę do tego sądu…
Cheems gadał i gadał, ale to Dante właśnie zabierał chłopaka w upatrzone miejsce, nie musząc nawet za bardzo się wysilać. Trochę drwiny tu, trochę uszczypliwego komentarza tam i jasnowidz szedł za nim jak po sznurku, kierowany jakąś wewnętrzną potrzebą wyjaśnienia rybiarza, jak to kreatywnie określał syrena. Dante zastanawiał się, czy przezwiska nie podrzucić Zapałce.
Od niechcenia zerknął w witrynę jakiegoś sklepu, przyglądając się pobieżnie manekinom. Nieszczególnie tania miejscówka, kroje dość proste, ale ładne w tej swojej prostocie, dobrze opłacony grafik, tworzący rozbudowane, nowoczesne wzory. Cheems, przerwawszy swój wywód, powędrował za spojrzeniem syrena. Twarz pojaśniała nagle zachwytem, lecz równie szybko wykrzywiła się w grymasie, gdy metka błysnęła od mocnego światła lampy, przypomniała o cenie.
— Tandeta — burknął chłopak.
— Ciekawie opisujesz swój styl.
Zanim jasnowidz zdążył rzucić ripostą, Dante pokazał mu język, wszedł do sklepu jak do siebie, krytycznym okiem wodząc po stojakach. Obcasy zastukały po lśniącej bielą posadzce, dłonie złapały kilka wieszaków, rozsunęły je mocno na boki. Dla siebie chyba nie znalazłby tutaj niczego, ale… Zerknął na Cheemsa.
Zainteresował go tymi ciuchami. Chłopak również zajął się przeglądaniem asortymentu, niespodziewanie wykazując znajomość kultury i nie krzycząc w sklepie. Może dla większości osób ten nonszalancki krok, pozornie przypadkowe zatrzymywanie dłużej uwagi na koszulach czy spodniach nie było niczym szczególnym, lecz Dante błyskawicznie potrafił stwierdzić, czy komuś coś naprawdę przypadło do gustu po tej skromnej obserwacji. I niewątpliwie tamta koszulka z długim rękawem spodobała się mordodrajcowi.
Całkowicie czarna, po jej rękawach ciągnęły się zdania w kursywie, zaś centralną część zajmowało stare, ziarniste zdjęcie młodego mężczyzny odwróconego plecami. W wyciągniętej nad głową ręce trzymał mikrofon, drugą chwytał gryf gitary. Cheems obejrzał metkę, westchnął, obrócił się na pięcie. Przyuważył wpatrzone w niego szkiełka, zrobił jakąś minę, po czym wrócił na ulicę, nie czekając na syrena.
O nie, niech sobie gnojek nie myśli, że mu tak po prostu ucieknie. Dante zgarnął tę czarną koszulkę, na oko wybrał rozmiar, ocenił materiał w dłoniach. Niezgorszy, nadruk też powinien wytrzymać. Praktycznie wepchnął się przed jakąś dziewczynę przy kasie, kartę trzymał nad terminalem jeszcze zanim kasjer nabił cenę, a potem w kilku długich krokach opuścił lokal, dogonił Cheemsa. Rzecz jasna nie biegiem, niedoczekanie.
— Ej, gadzie — cmoknął, złapał za ramię jasnowidza.
Chłopak odwrócił się do niego już z otwartą gębą, Dante wyciągnął przed siebie zakupioną koszulkę jak jakiś amulet przeciwko krzykaczom. Co ciekawe, zadziałał niezwykle skutecznie. Cheems zamrugał, spojrzał z góry na dół na ubranie, przekrzywił nieco głowę.
— Co to ma być? — burknął.
Dante posłał mu jeden ze swoich cudownie irytujących uśmiechów.
— Tak krzywiłeś mordę na widok tego, że pomyślałem, że śmiesznie będzie, jak ci to dam. W końcu odmówić nie możesz, za mało hajsu na nowe ciuchy i wszystko się przyda, nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz