03 września 2024

Od Cheoryeona – Make Voltron Gay Again (III) [AU]

Treningi z Yonkim przebiegały na tyle dobrze, że w pewnym momencie dwójka po prostu zaczęła się spotykać nie w ramach lekcji, a po prostu wspólnego latania. Wzbijali się wysoko w przestworza, manewrowali między budynkami i drzewami, w dużym skrócie się bawili. Nawet ogarnęli swojego chowanego z ganianiem za sobą. Cheoryeon oczywiście oszukiwał. Bo co? To znaczy, nie oszukiwał! On tylko używał swojej prawdziwej natury, a jego prawdziwą naturą było jasnowidzenie! Yonki coś tam marudził, że Prawo Równowagi się odbije, bla, bla, nikogo to nie...
Prawo Równowagi się odbiło.
Cheoryeon po raz pierwszy w swoim życiu poczuł sygnał od boskiego zmysłu, o którym Raoun mu kiedyś mówił. Było to takie trudne do opisania ostrzeżenie, coś jak uczucie na sobie czyjegoś spojrzenia, tylko takie ze zdwojoną siłą. Złotoskrzydły od razu się poruszył. I o włos uniknął pieprzonego lasera.
Następne wydarzenia przebiegły bardzo szybko. Ujrzał wielkiego, mechanicznego kota, nim się obejrzał, został przez niego połknięty, a potem razem z Dantem, Octavią i nowo poznaną dwójką: Song Anem oraz Zahrą znaleźli się na drugim końcu kosmosu, w zamku postawionym na jakiejś obcej planecie.
W ogóle à propos ekipy – skąd się wzięło takie połączenie? Już Dante i Octavia byli szalonymi, niespotykanymi dziwakami, ale nowa dwójka? Zahra była jakimś czerwonym diabelnym bórwieczym, które wyglądało, jakby spytane o preferencje smakowe odpowiadało grupą krwi. Jej typu energii jasnowidz jeszcze nigdy nie spotkał, więc nie potrafił dokładnie niczego o niej określić, ale dostawał podobne uczucie, co przy poznaniu Octavii. I miał szczerą nadzieję, że (tak samo, jak Octavia) Zahra również będzie miała w sobie odrobinę... czegokolwiek, co nie podsunie jej pomysłu posłania Cheoryeona do grobu.
Song An zdecydowanie różnił się na tle reszty, ale wcale nie był taki zwyczajny. Jego energia skakała niczym błyskawice, posiadała w sobie coś, co jasnowidz mógł wyczuć, gdy wchodził do prawdziwych świątyń. Ten niepozornie wyglądający chłopak zdecydowanie miał jakieś powiązanie z bogami. Jak silne, tego Cheoryeon nie wiedział, ponieważ coś wydawało się zmniejszać moc Song Ana.
Na razie założy, że chłopak jest boskim sługą.
Świetnie, wspaniale, idealnie. Złotoskrzydły, syreni krwiopijca, potwór 1, potwór 2, boski sługa. Drużyna perfekcyjna na podróż na drugi koniec wszechświata w tajemniczym lwie-statku.
I jakby brakowało tych wszystkich emocji, na deser całą piątką zostali mianowani przez jakiegoś księcia na obrońców wszechświata.
Żadnej ze wcześniej wymienionych rzeczy nie było na jego karcie bingo.
Ani prawie umierania w trakcie szukania jednego z tych całych lwów.
Próbował zasłonić się skrzydłem przed pociskiem, ale w przerażeniu zobaczył, jak dwie z lotek drugiego rzędu w milisekundę spalają się w miejscu, w które zostały trafione. Dosłownie mrugnięcie i nic nie zostało, tylko jakaś ocalała końcówka wolno opadła na ziemię. Jasnowidz pospiesznie schował swoje skrzydła, zniknął za jakimś głazem. Szybko dołączył do niego Dante, co pewien czas tylko wyglądając, żeby postrzelić kolejnych kosmitów.
Chwila.
Czy Cheoryeon miał prawo nazywać ich kosmitami? Jakby tak się zastanowić, to on sam też był kosmitą. Nie pochodził z Riftreach, tylko jakiegoś innego, ukrytego poza wspomnieniami miejsca...
— Idziesz po tego lwa czy nie?! — warknął Dante, trafiając kolejnego wroga w klatkę piersiową.
— Strzelają do nas! — załkał w odpowiedzi Cheoryeon.
— I nie przestaną, więc rusz dupsko i właź do lwa! Będę cię osłaniał!
Różnooki przygryzł dolną wargę.
Czemu akurat im musieli trafić się wrogowie?! Song An zbierał sobie kwiatki, Octavia i Zahra były czczone przez jakiś kult, a on z Dantem walczyli o swoje życie! Wcześniej jasnowidz prawie się podekscytował możliwością posiadania własnej wielkiej maszyny do podróży kosmicznych! Zrobiłby taki szpan na dzielni, Raounowi szczena by opadła, a Yonki błagałby na kolanach, żeby go gdzieś zabrał! To nie, to nie wiadomo, czy on w ogóle przeżyje to wszystko! Czy jako wybrany paladyn Voltrona nie miał jakiegoś plot armor?!
W sumie miał. Boskie ciało. Z nim to powinien nawet apokalipsę wirusa przetrwać, toteż nie powinien się przejmować jakimiś pistoletami z plazmatycznymi pociskami. Zresztą, był też ten cały boski zmysł, a jak na razie nie otrzymał żadnego sygnału. Zatem śmierć nie wisiała jeszcze nad nim. Miał szansę. Jakąś.
Dobra, pójdzie. Pójdzie, wejdzie do Czerwonego Lwa, siądzie za sterami i odleci. A, i zabierze Dantego, racja.
Wreszcie się poruszył. Wyjrzał zza głazu, zmierzył wzrokiem Galranów. Popatrzył trochę niepewnie na Dantego, ale tamten szturchnął go ramieniem, w ten sposób poganiając. Okej, dobra! Już szedł!
Wyskoczył z kryjówki, pędem ruszył w stronę lwa.
O dziwo syren, jak obiecał, osłaniał go. Strzelał nieustannie do wrogów, krzykami dodatkowo zwracając na siebie uwagę. Cheoryeon starał się to wykorzystać możliwie jak najlepiej – biegł przed siebie, uniknął parę pocisków, aż wreszcie dotarł na metę, czyli tuż pod barierę cząsteczkową, jaką otaczała się maszyna.
Okej, Zahra mówiła, że po prostu dotknęła i bariera opadła.
Dotknął powłoki.
Nic nie opadło.
Podskoczył, gdy tuż koło niego przeleciała plazma. Zamierzał czmychnąć za najbliższy stalagmit, ale powstrzymały go przed tym popędzające krzyki Dantego.
— PRÓBUJĘ, NO! — wrzasnął w odpowiedzi Cheory.
Kurde, łatwo było powiedzieć. Pukał, uderzał, wykonywał palcami szlaczki, ale bariera cały czas stała stabilnie, nie drgnęła ani odrobinę. Nawet zaczął mówić do lwa, prosić go, ale ten nic. Mówił do mechanicznej bestii! MECHANICZNEJ! Prawdopodobnie z jakąś swego rodzaju duszą czy inną świadomością, ale on się nie znał, nie był Raounem! Nie umiał nawet walczyć jak Raoun! Jeśli kosmici przebiją się przez Dantego, to Cheoryeon sobie z nimi nie poradzi, a wtedy nici będą z własnego lwa! Jeszcze zawiedzie pozostałych!
— Proszę! — jęknął do maszyny. — Nie zamierzam się ruszyć, dopóki mi nie odpowiesz! Naprawdę! — Stanął prosto, nacisnął całymi dłońmi na barierę. — Jeśli chcesz, żeby cię przejął największy złol w kosmosie, tak przynajmniej mówił tamten książę, nie znam Sarkona osobiście, to musisz poprawić swój grafik, bo nie pozwolę, żeby...!
Nie dokończył, ponieważ dostał prosto w tors.
Wpierw uderzył o barierę, potem zsunął się z niej na ziemię, zostawiając na jej powierzchni szkarłatny ślad. Usłyszał krzyk Dantego, aczkolwiek był on stłumiony, podobnie jak reszta dźwięków, zupełnie jak gdyby znajdował się po drugiej stronie grubej szyby. Ujrzał nad sobą niewyraźnego syrena. Mężczyzna złapał go pod pachami i zaczął gdzieś ciągnąć, ale chłopak bardziej był skupiony na przeogromnym, palącym wręcz bólu i zbierającej się w ustach krwi.
Dante położył go za jakimiś głazami, zerknął na niezbyt dużą, ale koszmarnie wyglądającą, przypaloną dziurę na wylot w klatce piersiowej. Odruchowo przycisnął obie dłonie do rany, ale na szczęście nie krwawiła ona obficie. Mimo rozmazanego widoku jasnowidz był w stanie dostrzec, jak syren krzywi się mocno, przygryza dolną wargę, gdzieś tam nie tylko ze zmartwieniem, ale też swego rodzaju powstrzymywaniem się przed czymś. Blondyn szybko zabrał wzrok z rany, a skupił się na twarzy różnookiego.
Cheoryeon zakaszlał, splunął krwią.
— Red... — wydusił z siebie ostatkiem sił, powieki ciężko opadły.
I wtedy ziemia się zatrzęsła.
Dziwny dźwięk rozniósł się po całej jaskini, białoniebieskie światło przecięło komnatę. Rozległa się seria wybuchów, wszystko znów zaczęło się trząść, część stalaktytów się zerwała i roztrzaskała na gruncie. Dante osłonił ich dwójkę ramieniem, mimo że nic w nich nie leciało. Mocny wiatr porwał złote loki, prawie strącił z nosa okulary, gdy tuż przed nimi stanął Czerwony Lew. Bestia obniżyła łeb, otworzyła paszczę, gestem tym zapraszając dwójkę. Syrenowi nie trzeba było powtarzać. Podniósł nieruchomego jasnowidza i chwilę później oboje zniknęli w środku lwa.
Dante wszedł do kokpitu, stracił równowagę, gdy maszyna poderwała się do lotu. Na ekranie było widać, jak Red przemyka przez otwór w wulkanie i wzbija się wysoko w przestworza. Syren podparł się ramieniem o pobliską ścianę; gdy mógł z powrotem stać pewnie na obu nogach, przykucnął, a następnie możliwie jak najostrożniej położył na podłodze chłopaka. Spojrzał wpierw na szarą bluzę z czerwonymi plamami, potem na swoje brudne dłonie, wykonał głęboki wdech.
— Przynajmniej jesteśmy bezpieczni... — westchnął.
— I dobrze, bo mam DOŚĆ! — bąknął wtem Cheoryeon.
— KURWA, CHEEMS!
Dante patrzył z niemałym zaskoczeniem na jasnowidza, który bez najmniejszego problemu wstał i po otrzepaniu się zdrowym krokiem podszedł do fotela.
Uff, jak dobrze, że Cheory miał tę regenerację. Przeraźliwie bolało, na moment stracił przytomność, ale dosyć szybko się pozbierał. Teraz po ranie nie było nawet śladu, nie licząc krwi na ubraniach... Co wcale nie znaczyło, że lubił dostawać obrażenia, które normalnego śmiertelnika zabijały na miejscu. Chyba nigdy nie przyzwyczai się w pełni do bólu. Nie sądził, że kiedykolwiek będzie tak lekko podchodził do spraw życia i śmierci, co Yonki czy chociażby Raoun.
— Aha — zaczął Dante, podnosząc się do pionu — czyli ujebałem ręce twoją krwią tylko po to, żebyś się okazał jakiś nie do rozpierdolenia, tak?
— Aha — spapugował jego ton Cheoryeon. — To taki jesteś? Wpierw mi pomagasz, a teraz masz problem? Dwulicowy krwiopijca?
Wtem coś mu się przypomniało.
— Ej, tylko nie zlizuj mojej krwi! — Wyjrzał zza oparcia fotela, pogroził syrenowi palcem.
— Prędzej umrę z pragnienia, jak pozwolę, żeby choćby kropla dostała się do moich ust — prychnął zdegustowany blondyn. — Jeszcze się otruję.
Jasnowidz przyglądał się kilka sekund mężczyźnie. Widząc, jak tamten niezręcznie spogląda na swoje dłonie, z cichym westchnięciem zdjął z siebie bluzę i mu niezgrabnie rzucił.
— Masz, część jest jeszcze czysta, to sobie wytrzyj ręce — powiedział obojętnie.
Poprawił swój T-shirt, skrzywił się na widok ozdobionej usychającą krwią dziury. Nie była ona wielka, ale niestety zwracała na siebie uwagę. Jak dobrze, że przed trafieniem w cały ten chaos był na treningu, więc nosił stare ciuchy. Gdyby to była nowa albo cenna koszula, to by chyba kazał temu całemu księciu zapłacić odszkodowanie i nawet Dante by go przed tym nie powstrzymał.
Zerknął ukradkiem na syrena, który z pewnym skwaszeniem wymalowanym na twarzy wycierał swoje dłonie w bluzę. Rękawy swojej koszuli miał podwinięte, dekolt częściowo odsłonięty, a ponieważ dodatkowo materiał miejscami przyklejał się do ciała od potu, dało się dostrzec mięśnie potrafiące uderzeniem posłać kogoś na inną planetę...
No, dobra, ten jeden raz by odpuścił i po prostu zrobiłby pogrzeb swoim ciuchom.
Jak miło, że to był stary T-shirt i równie stara bluza.
Powrócił wzrokiem przed siebie, spojrzał na niekończącą się przestrzeń kosmiczną, w którą lew zdążył polecieć. Cheoryeon nadal nie umiał się oswoić z faktem, że właśnie przemierzał kosmos w wielkim statku-lwie o tak zaawansowanej technologii, której Riftreach nie dorastało nawet do pięt. Spojrzał na świecące się napisy na ekranie, a także przy niektórych guzikach. Pismo kompletnie się różniło od tych, które sam opanował, aczkolwiek wydawało mu się, że jeśli odpowiednio się skupi, to będzie w stanie je rozszyfrować. Być może to była zasługa bycia Złotoskrzydłym Wszechwiedzy.
Popatrzył na dwa drążki przy fotelu, służące do sterowania. Z dobrą chwilę się wahał, ale w końcu ostrożnie położył na nich swoje dłonie.
Otworzył szeroko oczy.
— Zahra nie żartowała — wyrwało się z jego ust.
— Co? — Dante podszedł bliżej fotela, uniósł brew.
— Te lwy serio komunikują się z nami telepatycznie.
I było dokładnie tak, jak czerwonoskóra dziewczyna opisała. Nie dostawał prawdziwych słów, lew do niego nie mówił, tylko wysyłał pomrukiwania w akompaniamencie obrazów i idei. Jasnowidz musiał przyznać, że to uczucie było dziwne, zwłaszcza że na początku jego umysł próbował blokować sygnały, ale gdy ochłonął nieco, połączenie stało się wyraźne.
Okej, fajnie. Cheoryeon został paladynem Voltrona, czyli drużyny dzierżącej rzekomo najpotężniejszą broń we Wszechświecie. A przynajmniej po tej jego stronie. Ciekawe, czy taki Voltron byłby w stanie pokonać Yonkiego? Złotoskrzydły dostał ostrzeżenie od boskiego zmysłu, gdy prawie oberwał laserem z pyska Blue, więc pewnie gdyby został trafiony, to jego ciało obróciłoby się w pył, ale taki Bóg Chaosu mógł dowolnie naginać wszelakie zasady. Kto wie, co by zrobił w poważnym starciu z gigantycznym robotem z kosmosu? W dodatku Yonki był na tyle nieprzewidywalny, że nawet wizje Cheoryeona z nim rzadko kiedy się spełniały.
Przestał nad tym się zastanawiać, bo wlecieli w tunel czasoprzestrzenny.



Stał przed siedzącą Red, zadzierał głowę, by sięgnąć wzrokiem jej łba. Będąc u jej łap, czuł się taki malutki, wręcz niewiele znaczący. Ile to, podnieść metalową kończynę i celnym tupnięciem rozgnieść go jak karalucha? Przy niej momentami zapominał, że był Złotoskrzydłym. Czy jego białooka proweniencja w ogóle miała znaczenie? Czy gdyby stał przed Red nie jako jej pilot, a wróg, zdołałby przeżyć bezpośrednie starcie? Nie to, że śmierć u niego wiązała się z końcem... Chociaż... Mimo swojej mocy nie umiał określić, jak daleko się znajdował od Riftreach, a nie miał ze sobą klucza do Międzywymiaru, więc byłby skazany przemierzać otchłań latami, wiekami, może nawet mileniami.
Ale oto stał jako pilot, ubrany w kombinezon paladyna, z bayardem u boku (zdematerializowanym gdzieś, jakkolwiek ta magia działała), do tego wybrany przez samą maszynę. On, Złotoskrzydły Cheoryeon. Spuścił wzrok na trzymany w ręku hełm, zobaczył w szybce swoje niezbyt wyraźne odbicie. Przyjrzał się rysom twarzy, popadł w krótkie zamyślenie. Zamknął oczy, trzy sekundy później otworzył je, ujrzał w odbiciu dwie białe kropki. Wreszcie założył hełm.
Red podniosła się, opuściła łeb, otwierając pysk. Cheoryeon wszedł do środka, dotarł do kokpitu, a następnie zasiadł w swoim fotelu. Położył stopy na pedałach, zaś dłonie na sterach, ekran z czerwonymi liniami i napisami się zaświecił, ukazując wnętrze hangaru, w którym przebywał.
Głośny dźwięk rozniósł się po całym pomieszczeniu, gdy główne wyjście zaczęło się otwierać. Red stanęła, nieco przykurczyła łapy, dając tym ruchem znak gotowości do lotu. Jasnowidz złapał mocniej za drążki, mimowolnie wykrzywił usta w uśmiechu.
Popchał stery, lew wybił się z łap. Wybiegł z hangaru i od razu wzbił się w przestworza.
Cała piątka ustawiła się w jednej linii. Zahra próbowała lecieć w samym środku, ale została zepchnięta przez najmasywniejszego ze wszystkich Czarnego Lwa.
— Ej, ja chciałam lecieć w środku! — warknęła, wyraźnie zirytowana.
Blue podleciała bliżej Black, metal uderzył o metal.
— Ale ja jestem liderem! — przypomniał jej Dante, napierając bardziej na drugą maszynę.
— A ja pierwsza znalazłam lwicę!
— A ja... co? Co to ma, kurwa, do rzeczy?!
Krzyk ich obu rozszedł się w radiu, gdy oba lwy zostały strącone z pozycji przez opancerzonego Żółtego Lwa. Siedząca za jego sterami Octavia trochę mało wprawnie wyrównała lot, oznajmiając:
— Ja zajmę środek.
— Dobra! — Zahra podejrzanie szybko się zgodziła.
— Nie! — zaprzeczył w tym samym czasie Dante.
— Czemu? — zdziwiła się Wielooka. — Mam poparcie od swojego kultu!
— Nie liczy się, kurwa, plus nie jesteś bogiem!
— Skoro mówimy o bogach... — zaczął Cheoryeon, podlatując bliżej Black.
— Ty tym bardziej nie masz powiązania z bogami!
Czarny Lew uderzył w bok Czerwonego Lwa, wszyscy usłyszeli krzyk Złotoskrzydłego, niestety niecichnący wraz ze zwiększającą się odległością między nimi i częściowo tłumiący słowa Song Ana: „Ja też nie mam żadnego powiązania z bogami!”. Cheoryeon pociągnął za stery, udało mu się opanować lot, nim Red zahaczyła pazurami o rosnące pod nimi drzewa. Szybko wrócił na kurs, zachował jednak odpowiedni dystans od reszty.
Nie miał powiązania z bogami?! Nie miał powiązania?! Dante, on BYŁ BOGIEM! I to nie byle jakim! Był ZŁOTOSKRZYDŁYM WSZECHWIEDZY! Pewnie ta zamknięta w konserwie sardyna z GMO nawet nie słyszała o Złotoskrzydłych, to jego móżdżek nie potrafiłby pojąć przepaści w statusie, jaka ich teraz dzieliła! Jeśli syren nadal myślał, że jednym sierpowym uciszy na wieki niewyparzoną gębę Cheoryeona, to się grubo mylił!
On totalnie nie widział tego bronienia Wszechświata.
Bashar pewnie wielce żałował, że mianował ich paladynami. Jak oni niby mieli ochronić Kosmos przed Galrą?! Swoim szaleństwem? Może ten Sarkon, jak zobaczy ich, przestraszy się tego, jakimi są wariatami i się podda bez walki? Oby, bo inaczej to oni sami staną się własnymi wrogami!
— O, o, albo lećmy jeden za drugim, to wtedy każdy będzie w środku! — zaproponował entuzjastycznie Song An.
Dokładnie w tym momencie pozostałe lwy skierowały łby w stronę Green, między paladynami nastała cisza.
— Albo nie? — dodał niezręcznie Zielony Paladyn.
— Widzę, że rozpiera was energia — usłyszeli wszyscy w hełmach głos Corana — więc myślę, że możemy oficjalnie rozpocząć trening!
Brzmiał zbyt podekscytowanie. Ogólnie był zbyt podekscytowany. Chyba musiał nadrabiać za Bashara, który trwał obojętny i niewzruszony niczym góra, czasem tylko okazujący zażenowanie czy cień konfuzji.
— Trening?! — zdziwiła się Zahra. — Myślałam, że lecimy na napierdalankę z Garami!
— Grami? — spytała Octavia.
— Garami — poprawił ją Cheoryeon, wtem zmarszczył brwi. — Garami?
— Nap-co? — w głosie doradcy księcia dało się słyszeć zakłopotanie. — Nie, nie możecie od razu lecieć twarzą wprost na wroga! Lub pyskiem, jeśli się zagłębiać w detale. Musicie wpierw zaliczyć odpowiednie szkolenie, nauczyć się współpracować i formować Voltrona!
Super, to oni musieli jeszcze jakiś głupi trening uskutecznić. Cheoryeon już to widział. Pewnie tylko czas zmarnują, nic nie osiągną, jak wyjątkowo źle im pójdzie, to zostaną odesłani do domu i tyle będzie z zabawy w pseudoobrońców wszechświata.
— To my nie jesteśmy jeszcze Voltronem? — zdziwiła się Octavia.
— Nie! To znaczy, tak! To znaczy — głębszy wdech — jesteście drużyną Voltrona, ale Voltron sam w sobie to wielki robot, który powstaje po połączeniu piątki lwów! Musicie to opanować, inaczej zaliczycie jeden wielki quiznak!
— Quiz? — Cheoryeon burknął, skrzywił się, mimo że nikt go teraz nie widział. — Po tym wszystkim będziemy pisać test?
— Ja myślę, że to przekleństwo — wtrącił Dante.
— O, odezwał się Dante Selfish-News, dyrektor departamentu przeklinania planety Riftreach.
— Zajebał ci ktoś kiedyś w ten rozdarty łeb, Cheems? A może raczej pusty, skoro nie umiesz nawet poprawnie wypowiedzieć mojego nazwiska?
— Naucz się wymawiać moje imię, to wtedy porozmawiamy!
— MOŻEMY WRESZCIE PRZEJŚĆ DO TRENINGU?! — wrzasnął wtem Coran.
Wszyscy paladyni całkowicie zamilkli. Przez dobre kilka sekund trwała niemal absolutna cisza, dopóki Coran im nie podziękował. Elficki kosmita przeszedł do tłumaczenia tego, co mają zrobić.
Trening oficjalnie się rozpoczął.



Ten trening można było nazwać wszystkim, tylko nie udanym.
Piątka paladynów leżała na kanapach jakiegoś, małego jak na ten zamek, lounge, wszyscy zrezygnowani, zmarnowani i mentalnie wycieńczeni. Nikt się nie odzywał, nikt nie wydawał z siebie żadnych dźwięków poza okazjonalnymi westchnięciami, nikt nie zamierzał się ruszyć ze swojego miejsca.
Cheoryeon nie znajdował się z resztą w zagłębieniu z kanapami, a leżał na podłodze tuż za oparciem. Gdyby nie spuszczone wzdłuż ciała ręce, wyglądałby, jakby leżał w trumnie. Pusty wzrok kierował w sufit, wcześniej jeszcze licząc na nim światła, a teraz nie myśląc praktycznie o niczym.
Na wstępie treningu Coran chciał spróbować szczęścia i po prostu kazał im lecieć w odpowiedniej formacji, skupiając się na, em, stanowieniu jedności, czy jak on to określił. Mieli wyobrazić sobie Voltrona, jak on powstaje i nawet jeśli dostali wcześniej od swoich lwów wizję tego, jak taki Voltron powinien wyglądać. Ostatecznie pierwsze pół godziny spędzili po prostu na lataniu w formacji z nadzieją, że coś kliknie.
Po tym czasie Coran uznał, że trzeba trochę inaczej do tego podejść. Kazał im zatem zbudować zaufanie ze swoim lwem. Coś zmajstrował, nagle szyby w hełmach wszystkich stały się niemal kompletnie czarne, zasłaniając im cały widok. Ha, i typ kazał im lecieć w dół! Musieli zaufać lwom i w odpowiednim momencie pociągnąć za stery, żeby się nie rozbić! W takim tempie to trzeba będzie szukać nowych paladynów!
Na początku spadania szło im... W zasadzie to po prostu szło. Nie, leciało. Spadało. Wymyślili sobie jakąś durną rywalizację o to, kto nie stchórzy, a z nimi rywalki, jak się idzie domyślić, nie mogły się skończyć dobrze. Zahra i Octavia po prostu pędziły, dopóki ich maszyny nie zaryły łbami w ziemię, powodując niewielkie trzęsienie w okolicy. Song An trochę za wcześnie wzbił się w górę, aczkolwiek to ćwiczenie jeszcze nie zepsuło jego optymistycznego nastawienia. Dantemu poszło... całkiem nieźle, ale rozkojarzyły go kłótnie innych paladynów, przez co zahaczył łapami o grunt. Co prawda, nie rozbił się, niestety Coran, tak czy siak, mu nie zaliczył podejścia.
A Cheoryeon?
— O, Numer 2! — ze słuchawki dobiegł głos Corana (mężczyzna zaczął ich określać według systemu wzrostu, bo, choć ogarniał technologię zamku, najwyraźniej nauczenie się paru imion stanowiło dla niego zbyt trudne zadanie). — Co za niespodzianka!
Red wykonała dziewięćdziesiąt stopni w idealnym momencie, tuż nad ziemią, nawet nie musnęła pazurami ziemi. Cheoryeon uśmiechnął się szeroko, inni w hełmach mogli usłyszeć jego dumny śmiech.
— Niespodzianka? — parsknął w odpowiedzi. — To było do przewidzenia!
Tak to było, jak się miało zdolności jasnowidzące! Coran myślał, że zwykłym przyciemnieniem zablokuje wzrok Złotoskrzydłego, ale jego oczy widziały więcej niż jakiekolwiek inne! Co to dla niego za problem zajrzeć do przyszłości i zobaczyć dokładną chwilę, w której się rozbija? Żaden! Aahahaha, on, Wielki Złotoskrzydły Wszechwiedzy Cheoryeon, był w tym polu niepokonany! To całe fioletowe imperium nie miało z nim żadnych...!
CHOLERA, ŚCIANA!
Skręcił gwałtownie, niestety za późno. Nawet z tak dobrą zwinnością Red nie wyrobiła się na zakręcie – uderzyła bokiem w kamienną ścianę, od której się odbiła i po skosie wleciała w ziemię, zostawiając za sobą długi ślad.
I tyle było z drugiego ćwiczenia.
Następne nie poszło ani trochę lepiej.
Wszyscy stali w przestrzennej sali treningowej, ściskając w dłoniach swoje przemienione bayardy. Zadanie mieli proste: walczyć z nadciągającymi przeciwnikami, jednocześnie osłaniając siebie nawzajem. No, Cheoryeon nie wiedział, jakie myśli ukręcał na kołowrotku chomik w głowie Corana, ale on sam nie sądził, żeby ich piątka nadawała się do chronienia jedno drugiego.
I teraz kolejna niespodzianka, bo się nie mylił.
— Song An, trzymajmy się razem.
Blondwłosy chłopak podniósł wzrok na Cheoryeona, uniósł obie brwi.
— A reszta? — spytał nieco zmartwionym głosem.
— Resztą się nie przejmuj. Spójrz na nich.
Oboje zaczęli obserwować pozostałą trójkę.
Grający rolę przeciwnika robot nadepnął na ogon Zahry. Dziewczyna zaczęła coś krzyczeć do kupy metalu, ale nie dostała drugiej szansy, ponieważ tuż pod nią niespodziewanie zniknęła podłoga i tyle było z kolorowego czorta.
Oboje zaczęli obserwować pozostałą dwójkę.
Octavia odwróciła się, spojrzała na znikającą w dole Zahrę. Zawołała ją dziwnie spanikowanym tonem i niestety straciła czujność. Inny robot uderzył ją pięścią prosto w hełm, podłoga pod dziewczyną również zniknęła. Z krzykiem wpadła piętro niżej.
Oboje zaczęli obserwować Dantego.
Syren radził sobie naprawdę dobrze. Z tym że nie używał w ogóle swojego bayarda. To znaczy, chwilę machał mieczem, aż w końcu się wkurzył, rzucił całą bronią w losowego przeciwnika i zaczął resztę okładać gołymi rękami. Na szczęście miał w pięściach wystarczająco pary, żeby powalać maszyny. Metal wyginał się, wgniatał, czasem nawet łamał. Blondyn wyrwał jednemu robotowi rękę, cisnął nią w drugiego, a jeszcze innemu oderwał głowę. Coran z rozdziawioną buzią oglądał to wszystko.
— Uważaj! — zawołał Cheoryeon do Song Ana.
Gdy Song An dał nura, Złotoskrzydły strzelił prosto do zamierzającego się na nich robota. Maszyna bezwładnie osunęła się na ziemię, lecz ku zdenerwowaniu paladynów, w jej miejsce pojawiły się dwie następne.
Przeciwników przybywało coraz więcej, dwa zdecydowanie powiązane z boskością byty zostały otoczone. Song An zawołał Dantego, ale tamten nie reagował (pochłonięty przez walkę lub nie wyciągnął airpodów, jeden pies).
Osłanianie siebie nawzajem, co nie?
— Cheory! — zawołał boski sługa.
Jasnowidz celował w dwa roboty pistoletami, ale, jak się okazało, za plecami czyhał na niego trzeci. Cholera, cholera, cholera, nie zdąży wykonać uniku, nie zdąży wykonać uniku! Czemu nie miał tak usportowionego ciała?! Był Złotoskrzydłym, to powinien mieć super szybkość, super siłę, ogólnie całą gamę super fizycznych umiejek, czemu miał jakiś defekt, halo!
Spojrzał na Song Ana, który wycelował swoim bayardem w robota za różnookim. Z broni wystrzeliła zielona, świecąca strzała na lince.
Okej, Song An to miał.
Strzała trafiła prosto w Cheoryeona.
Okej, Song An tego nie miał.
Przez jego ciało przeszedł prąd – myślał, że widzi prawdziwą wizję swojej śmierci, na szczęście to była tylko jego wyobraźnia. Osunął się na ziemię, nie był w stanie poruszyć nawet palcem. Wtem podłoga pod nim zniknęła, a on, zupełnie bezbronny, spadł na dół. Krótko potem dołączył Song An, według Corana za skrzywdzenie kolegi z drużyny.
Dante jako jedyny przetrwał, dopóki doradca nie przerwał treningu – niestety nie wyszedł z sali zwycięsko. Cała ta przykra akcja dobiegła końca tylko dlatego, że głównym zadaniem było chronienie siebie nawzajem, a osamotniony na polu walki syren nie miał kogo osłaniać.
Potem paladyni dostali przerwę.
Zahra leżała na jednej z kanap z nogami wywalonymi na oparciu. Machnęła ogonem, przypadkowo uderzając końcówką w podbródek siedzącej obok Octavii, ale tamta w żaden sposób nie zareagowała. Drugą kanapę zajmował Dante z Song Anem. Syren siedział nieruchomo, z rękami spoczywającymi na podłodze za oparciem; raz tylko się poruszył, żeby poprawić na nosie okulary. Song An leżał, ze znudzeniem bawił się końcami swoich włosów.
Tak bardzo mieli dość.
Drzwi się rozsunęły, do środka weszła alteańska parka. Bashar nie wyglądał na zadowolonego, zaczął coś mówić, że powinni wziąć się w garść i wrócić do treningu, ale nawet Dante odpowiedział, że potrzebują odpoczynku. Coran dorzucił od siebie trzy pensy, ostatecznie zadecydowano, że na dzisiaj skończą. Nareszcie, bo spędzili już cały dzień poza Riftreach. Gdy rozpoczęli trening, było południe, a teraz słońce całkowicie zaszło.
Przynajmniej na noc dostali mały prezent, bo każdemu z nich przydzielono osobny pokój. Cheoryeon w pierwszej kolejności zdjął z siebie ten nieszczęsny skafander, założył swoje ciuchy i opadł twarzą na łóżko. Nie chciało mu się brać prysznica, aczkolwiek nie potrzebował, bowiem boskie ciało najzwyczajniej w świecie się nie pociło. Szkoda tylko, że nie mógł spać – w tej sytuacji oddałby niemal wszystko za możliwość zaśnięcia. Niby zdążył się przyzwyczaić do bycia aktywnym 24/7, ale teraz chciałby po prostu skipnąć całą noc.
Zostańcie paladynami Voltrona, mówili, będzie fajnie, mówili.
Okej, ale przynajmniej miał teraz aż siedem godzin spokoju. Mógł robić, co chciał. Ech, gdyby miał przy sobie gitarę... Wyciągnął z kieszeni komórkę, zerknął na zablokowany ekran. Nie było zasięgu ani Wi-Fi. Żenada. Postanowił po prostu pisać jakieś słowa do piosenek w notatniku. Niestety jak na złość nie miał weny.
Dobra, po prostu przeleży ten czas. Uch...
Do wszystkich paladynów, macie od razu zjawić się na mostku!
Cheoryeon podniósł wzrok na głośnik, z którego dobiegał głos Corana.
No zaczepiście...



— Co?!
Wszyscy wyglądali na co najmniej zdziwionych. Octavia wydęła usta, jak gdyby zdradzona, Song An okazał zmartwienie, Cheoryeon jęknął głośno i przeciągle, Dante zaś podparł ręką czoło.
— Zahra odleciała?! — rzucił do Corana, zmarszczył gniewnie brwi.
— Dokładnie tak! — odparł pospiesznie tamten. — Dostałem powiadomienie od systemu bezpieczeństwa, że Niebieski Lew opuścił zamek.
— Uch, i po to nas wzywasz?! — Cheory ruchem głowy poprawił grzywkę. — Niech sobie leci, pewnie zgłodniała i poleciała po coś, bo wasze jedzenie jest do dupy, o ile to w ogóle można jedzeniem nazwać!
Po spróbowaniu tamtej zielonej papki Złotoskrzydły dziękował, że jego boskie ciało nie potrzebowało jedzenia do życia.
— Wypraszam sobie! — żachnął się Coran, ale wtem odchrząknął i zaczął gładzić palcami swojego wąsa. — Poza tym, Numer 5 poleciała idealnie w stronę statków Galra.
Czwórka paladynów otworzyła szeroko oczy.
No, chyba sobie jaja robili.
W pośpiechu, dodatkowo poganiani przez Corana, przebrali się z powrotem w skafandry i pobiegli do lwów. Cheoryeon podjechał w fotelu do sterów, złapał za drążki, położył stopy na pedałach.
Oni się nie martwili o zdrowie Zahry. Wiedzieli, że dziewczyna tak łatwo się nie da fioletowym, Dante i Octavia potwierdzili jej wytrzymałość, Cheoryeon miał przeczucie, a Song An po prostu zaufał reszcie. Nie, nie martwili się o Zahrę. Ale Niebieski Lew już stanowił inną kwestię. Zgodnie ze słowami Corana i Bashara, Blue nie mogła sobie poradzić w pojedynkę z galrańską flotą, zwłaszcza mając za sterami niedoświadczonego pilota. Jeśli coś się stanie, a maszyna wpadnie w ręce wroga, to będą mieli poważny problem. Serio, co tej Zahrze odbiło? Naprawdę aż taka głodna była?
Lecieli za sygnałem w GPS, Dante na przodzie, reszta tuż za nim. Dzięki prędkości lwów dość szybko dotarli na miejsce. Ich oczom ukazało się pole bitwy: Blue lawirowała między dziesiątkami statków, strzelając do wszystkich. W pewnej chwili odwróciła się, otworzyła pysk, a z działa poleciała wiązka, która kompletnie zamroziła jeden z odrzutowców.
— Zahra, co ty odpierdalasz?! — wrzasnął przez radio Dante.
— Yooooo, widzieliście to?! — wypaliła podekscytowana Zahra, kierując łeb Blue w ich stronę. — Moja lwica umie strzelać lodem! Ale zajebioza!
— Czemu się wymykasz w środku nocy?!
— I czemu nie zabrałaś mnie ze mną?! — wtrąciła się Octavia.
— Octavia!
— No co?
— Dante, wycziluj, wszystko mam pod kontro... — zaczęła rogata.
— Uważaj! — przerwał jej syren.
Niebieska lwica odwróciła łeb, Zahra dostrzegła wielki statek imperium, który właśnie wypuszczał w jej stronę szeroką wiązkę fioletowego lasera.
Coś przeleciało z zadziwiającą prędkością i pociągnęło lwicę za ogon, dosłownie w ostatniej chwili zabierając z linii ostrzału. Dziewczyną szarpnęło, poleciała do przodu, na szczęście jakimś cudem miała zapięte pasy, więc nie wypadła z fotela. Poruszyła maszyną, spojrzała za siebie, żeby dostrzec Red trzymającą w pysku ogon Blue.
Cheoryeon odetchnął z wyraźną ulgą. Śmiesznym trafem dostał krótką wizję, więc mógł zareagować w porę. I dobrze, że Red była taka szybka. Jasnowidz sam nie miał tyle fizyczności, żeby w ten sposób wykorzystywać swoje widzenie przyszłości do walki, ale w trakcie sterowania Czerwonym Lwem ta przeszkoda przynajmniej częściowo znikała.
— Uff, dzięki, Cheems! — zawołała Zahra, po głosie mniej przejęta tym wszystkim, niż powinna.
— Na imię mam Cheoryeon — mruknął chłopak z grymasem na twarzy.
— To czemu Dante nazywa cię ciągle Cheemsem?
— Bo jest analfabetą.
— Co, kurwa...?! — fuknął syren.
— Yoooo, Dante, jesteś analfabetą?! — Zahra skierowała pysk Blue w stronę Black.
— Nie jestem...!
— Kto to w sumie analfabeta?
— Ja pier...
— Czy możemy się skupić na Garach? — spytał uprzejmym, acz spanikowanym nieco tonem Song An.
Yellow, Black i Green uniknęły wymierzonego w nie kolejnego promienia laserowego. Lwice się rozdzieliły, każda poleciała w inny sektor pola bitwy. Cheoryeon uciekł z pola rażenia dwóch statków, w jeden wycelował laserem z pyska, a w drugi z ogona. Nacisnął na pedał, Red poderwała się do szybkiego lotu.
Każdy walczył sam, ale nie dało się ukryć, że podświadomie osłaniali siebie nawzajem. Octavia przyjęła na siebie jeden atak, ratując w ten sposób skórę Zahry. Dante trafił przeciwnika tuż za Song Anem, Song An postrzelił kilka statków, gdy Cheoryeon zwrócił na siebie ich uwagę. To było dziwne, ale szło im lepiej, niż przypuszczali...
Black przecięła trzymanym w pysku ostrzem zewnętrzne ściany większego statku, nastąpił wybuch, po którym pojazd skończył w strzępach. Dante wyhamował, odwrócił się, żeby zobaczyć swoje dzieło. Szybko jednak wypuścił z ust warknięcie, gdy zdał sobie, że przybyły posiłki. Kolejne wahadłowce pojawiły się dosłownie znikąd, wszystkie zaczęły strzelać tymi irytującymi laserami.
— Więcej ich matka nie miała?! — jęknął Cheoryeon.
— Damy radę! — zawołał Dante.
Słysząc jego słowa, wszyscy unieśli brwi.
— Ja wiem, że to nasza pierwsza walka — zaczął syren — ale spójrzcie, jak świetnie nam idzie! Jeszcze nikomu nic się nie stało!
— Dziwnie to brzmi z twoich ust — przyznał Cheory.
— Jesteśmy w końcu jebaną drużyną Voltrona! Myślicie, że jakieś fioletowe dupki zdołają nam wpierdolić?! W tym roku fiolet nie jest modnym kolorem!
— O, od razu lepiej.
Dokładnie z końcem krótkiej, acz dosadnej przemowy Dantego Cheoryeon poczuł... coś. Jakieś niecodzienne, acz głęboko sprzężone z lwem uczucie. Otworzył usta, by spytać reszty, czy też to czują, ale wyprzedziła go Octavia. Wszyscy potwierdzili, że mieli to samo. Jasnowidz miał przeczucie, że był to właśnie znak, o czym poinformował pozostałych, Dante zaś zarządził lot w formacji.
Lecieli w jednej linii, Black pośrodku, po prawej Red i Blue, zaś po lewej Green i Yellow. Wzbijali się w górę (o ile istniało pojęcie góry w kosmosie), lwy mimowolnie zaczęły się zbliżać do siebie. Tajemnicze uczucie z każdą sekundą robiło się coraz wyraźniejsze i jaśniejsze.
I wtedy Dante zawołał:
— Formować Voltrona!


Lwy zaczęły się przekształcać, a następnie odpowiednio łączyć ze sobą. Minęła chwila, ekran w kokpicie Red zgasł, a potem znów się uruchomił, tym razem z nieco inną wizją. Cheoryeon przyjrzał się dokładnie widokowi.
Udało się!
Stworzyli Voltrona!
— WAAAAH, JESTEŚMY VOLTRONEM! — Złotoskrzydły niemal się wzruszył.
— Jestem nogą! — zawołała Octavia.
— Ja też! — Praktycznie dało się słyszeć szeroki uśmiech Zahry. — Ale im teraz nakopiemy!
— Jesteśmy o wiele więksi! — zauważył Song An.
W radiu rozległ się śmiech Dantego, a po nim syren oznajmił:
— Drużyna Voltronowego Wpierdolu rusza do akcji!
Rozpieprzyli wszystko.
Żaden statek się nie ostał. Zniszczyli wszystko, co się ruszało. Poruszali się z taką wprawą, jak gdyby od zawsze tworzyli Voltrona. Ruchy mieli skoordynowane, ataki niesamowicie celne, w dodatku dzięki dobrej spostrzegawczości i jasnowidzeniu Cheoryeona umieli uniknąć każdy laser. Jeden wahadłowiec próbował uciec, prawie mu się udało, ale wtedy został trafiony mieczem, który zdołali przywołać.
Zahra z Octavią uparły się na zagranie w piłkę nożną. Voltron podleciał do małego odrzutowca, żółta noga wykonała zamach, ale zamiast posłać statek kopnięciem, całkowicie go zniszczyła.
Gdy było już po bitwie, robot zawisnął między spustoszeniem, jaki zasiał. Malutka w porównaniu z jego wielkością płyta z jakiegoś statku stuknęła w obudowę, odbiła się, poleciała dalej. Drużyna z kolei oglądała swoje dzieło z podziwem.
Gdy Zahra wspomniała o pamiątkowym zdjęciu widoku, reszta się zaśmiała.
— No, drużyno — zaczął wesoło Dante — myślę, że będziemy legendarnymi obrońcami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz