29 września 2024

Od Merlina do Song Ana

Merlin miał w szkole sporo zajęć z magii – większość z nich była według chłopaka kompletnie niepotrzebna, jak chociażby zajęcia z magicznej samoobrony. Merlin dobrze wiedział, że gdyby miał się magicznie sam bronić, to na pewno nie skończyłoby się to dobrze i nie wiadomo, czy próbując ochronić się przed niebezpieczeństwem, sam czasem nie wywołałby czegoś o wiele bardziej niebezpiecznego, niż jeden zwykły napastnik. Pamiętał te legendarne zajęcia na Uniwersytecie (jedyne dobre, co z nich wyszło to to, że zapoznał wtedy Souela), podczas których niewinne zabawy z nadmuchanym balonem zmieniły się w walkę o życie i doprowadziły do tego, że magię Merlina trzeba było obezwładniać. Nie pierwszy raz, jednak wcześniej takie przeboje zdarzały mu się raczej prywatnie i wtedy radzili sobie z tym rodzice albo siostry, co oczywiście też nie było niczym dobrym, ale chociaż świadkami tych przypałów były osoby, które widziały go w śpiochach i śliniaku, więc niczego gorszego nie mógł im już wyciąć.
Oprócz zajęć z magicznej samoobrony, kolejnymi zajęciami, na które Merlin musiał uczęszczać, były zajęcia traktujące o naturze magii. Komuś niezaznajomionemu z tematem mogłoby się wydawać, że to dość podstawowe zajęcia, więc przekazywana na nich wiedza nie może być jakaś koszmarnie skomplikowana i nawet dla takiego Merlina, który ogarniał wszystko piąte przez dziesiąte, będzie to raczej odpoczynek, a na pewno nie jakiś wielki wysiłek. Jak bardzo by się mylił. Natura magii była równie skomplikowana, co fizyka kwantowa, przynajmniej dla samego Merlina – podobnie jak ona, traktowała o najbardziej fundamentalnych zagadnieniach i na nich budowała kolejne teorie i pojęcia. Dla chłopaka było to zabójcze połączenie, bo w takim przypadku, jeśli ktoś nie do końca ogarniał fundamenty, to niewiele był w stanie na nich zbudować i im dalej w przedmiot, tym bardziej luki się nawarstwiały, sprawiając, że na ostatnich zajęciach młody czarodziej siedział jak na bharackim kazaniu. A szkoda. Bo ta wiedza by się mu w tym momencie bardzo przydała.
Na jednej z lekcji nauczycielka opowiadała im o źródłach magii i tym, jak wpływają na to, do czego magia może zostać użyta. Merlin mniej więcej wiedział, że dla czarodziejów, podstawowym źródłem magii było ich własne ciało, dlatego też, podobnie jak z normalnym ciałem, czarodziej rodził się z jakąś pulą przyrodzonej mocy magicznej, a regularne treningi i poprawna technika rzucania zaklęć potrafiły sprawić, że taki zdolny i sumienny mag rozwijał swoje zdolności i mógł posługiwać się potężniejszą magią, niż gdyby aż tak się nie przykładał. Z tych zajęć Merlin dowiedział się też, że moc czarodziejów jest niespecyficzna i relatywnie „elastyczna” – nie ma jakichś ustalonych preferencji, że czarodzieje lepiej uzdrawiają albo lepiej kontrolują ogień. Specjalizacje są wynikiem edukacji, ale nikt nie rodzi się z magią ukierunkowaną w którąś stronę.
Inaczej rzecz się miała z innymi rasami – najłatwiej było to chyba widać wśród genashich, którzy również mieli źródło własnej mocy związane ze swym ciałem, lecz moc ta była zdecydowanie ukierunkowana i nie dało się jej użyć do czegoś sprzecznego z jej naturą. Genashi ognia nigdy prawdziwie nie zapanowałby nad wodą, choćby szlifowaniu tej umiejętności poświęcił całe swoje życie. Szczytem jego możliwości byłoby najpewniej jej ogrzanie i odparowanie, lecz na tym możliwości się kończyły, poza tym nadal była to władza nad ogniem, nie zaś wodą.
Jeszcze inną kategorię stanowili boscy słudzy, których moc magiczna uzależniona była od tego, jak potężnemu bogu służyli i jak potężnymi ich ów bóg uczynił. Nie było przecież tak, że bóg tworzył swoje sługi równymi, albo że nie obdarzał niektórych specjalnymi błogosławieństwami na czas wykonywania przez nich jakiejś jego specjalnej misji. A w kwestii specjalizacji mocy? Tu pole było szerokie, bo najczęściej bogowie obdarzali swe sługi mocą ze swojej domeny, potrafili jednak dorzucić jeszcze przydatne, lecz neutralne umiejętności, choć te kompletnie przeciwne dziedzinie danego boga nie pojawiały się nigdy. Poza tym pozostawała też jeszcze kwestia tego, czy boski sługa został przez danego boga stworzony od początku, czy też był wcześniej zwykłym śmiertelnikiem, którego dany bóg po prostu sobie upodobał – w tym drugim przypadku były śmiertelnik nie tylko najczęściej zachowywał swe śmiertelne moce, ale i zwiększały się one, proporcjonalnie do widzimisię danego boga.
Merlin jednak nie dość, że niewiele z tego zapamiętał, to jeszcze Song An przedstawił mu się jako zupełnie zwykły, niczym niewyróżniający się śmiertelnik, młodemu czarodziejowi zaś nie przyszło do głowy, by w to wątpić, toteż w poczynaniach swojego kolegi widział zupełnie ludzkie próby poradzenia sobie z własną mocą.
Kartka trochę się przypaliła, końce zalśniły oranżem, prychnęły dymem, ten jednak rozwiał się zaraz, gdy tylko Song An cofnął dłoń od kartki.
— Nie no, dobrze jest — Merlin zaraz spróbował go uspokoić. — Znaczy, nie do końca o to chodziło, ale już przynajmniej widać, że no… masz w sobie magię. Bo jakbyś nie miał, to by się legitnie nic nie wydarzyło.
— Tylko że moneta się w ogóle nie przesunęła…
— Myślę, że jeśli będziesz ćwiczył i się skupisz, to w końcu się przesunie — powiedział Merlin. — Skoro masz w sobie magię i jesteś człowiekiem, to na pewno telekineza w końcu przestanie być wyzwaniem. To jest chyba tak, jak z jazdą na rowerze – że na początku się trochę tego nie łapie, ale jak już się załapie, to idzie łatwiej.
— Czyli myślisz, że po prostu trzeba ćwiczyć i się uda?
— Pewnie — odparł Merlin, uśmiechając się. Zerknął na budzącego się właśnie smoka. — A tymczasem możemy zrobić sobie przerwę od magii i dać Falkorowi jedzenie. Zawsze jest głodny, jak tylko się obudzi.


Od pamiętnego wieczora, gdy kartka prawie poszła z dymem, lecz moneta nie chciała się za nic przesunąć, minęło parę tygodni. Pogoda zaczęła się zmieniać, ludzie wracali z wakacji, w powietrzu czuć było zbliżający się nowy rok szkolny. Merlin zrobił już rajd po sklepach papierniczych, obmacał wszystkie śliczne zeszyty, naklejki, gumki i pisaki, na które nie było go stać. Dostał też już parę przypomnień od Guinevere, kiedy zaczyna się rok szkolny i żeby nie zapomniał przyjść, plus jeszcze znów rozgorzały dyskusje o tym, kto ma jakie pomysły na „po szkole” i że w tym roku to serio trzeba przysiąść do nauki. Merlin, oczywiście, nie miał żadnych pomysłów, a jego przysiadanie do nauki kończyło się różnie.
Pewną odskocznią od nadciągającego nieuniknionego było coroczne sprzątanie lasu. Merlin mieszkał na przedmieściach, wokół pełno było zieleni, a w trakcie lata, gdy był sezon na dotykanie trawy, las zbierał coraz więcej śladów ludzkiej bytności. Merlin właściwie sam nie pamiętał, kiedy był ten pierwszy raz, gdy wziął udział w takiej działalności społecznej – podejrzewał, że rodzice go pewnie kiedyś zabrali, a jemu się spodobało i teraz mu zostało. A ponieważ Merlin chętnie dzielił się z innymi tym, co sprawiało mu radość, to skontaktowanie się z Song Anem i zaproszenie go na ganianie z workiem po lesie zdawało się zupełnie naturalną sprawą.
— Nigdy wcześniej nie sprzątałem lasu — powiedział młodzieniec, oglądając uważnie mechaniczną łapę do zbierania śmieci i poprawiając trzymany w drugiej ręce worek. — Ale to naprawdę świetny pomysł!
— Pewnie — odparł Merlin, gotów już do drogi i sprzątania. — Chodźmy. Zobaczymy, ile kilogramów uda nam się dzisiaj zebrać.
To powiedziawszy, obaj ruszyli w stronę lasu i szybko zniknęli w głębokiej zieleni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz