— Ale wiesz, że to ja umiem lepiej prowadzić? — rzucił Raoun, ściskając rączkę przy dachu, gdy radiowozem rzuciło, a Dante odbywał wielce elokwentną rozmowę przy pomocy klaksonów z kierowcą osobówki, która w tym samym czasie chciała zjechać na środkowy pas.
— Wcale nie — żachnął się syren, wyprzedzając delikwenta, by móc pokazać mu środkowy palec, jak przejeżdżał.
— Wcale tak.
— Bzdura.
— Fakt.
— Najlepiej to ja prowadzę — wtrąciła Octavia, wciskając głowę między oparcia obu mężczyzn.
Dante popatrzył w lusterko wsteczne, Raoun zerknął przez ramię.
— Nie — odparli jednocześnie, za co dziewczyna zwyzywała ich pod nosem, opadając ciężko na siedzenie.
— Umiejętność prowadzenia nie ma poza tym nic tutaj do rzeczy, bo ty i tak nie wiesz, gdzie jechać — powiedział Dante, wchodząc w zakręt na wiadukcie ze zdecydowanie zbyt dużą prędkością.
— A gdzie wy to niby chcecie spróbować mnie zamordować?
Zawadiacki półuśmiech był wszystkim, co lekarz otrzymał w odpowiedzi.
Przed wjazdem na wydarzenie utworzył się korek chcących skorzystać z parkingu, lecz Dante był prawie pewien, że nikt w tej zbieraninie nie ma koguta na dachu. Syrena alarmowa w skradzionym radiowozie rozwaliła bębenki paru najbliżej znajdującym się osobą, jednak pas samochodów skutecznie zaczął zjeżdżać mu z drogi i nawet chłopak pobierający opłatę za wjazd nie ośmielił się ich zatrzymać. Bez chwili wahania syren ustawił pojazd skosem, zajmując dwa miejsca parkingowe, a potem Trójca stanęła w świetle dnia jak trzy mityczne zwiastuny zniszczenia, głodnym wzrokiem wpatrując się w rozpięty przed nimi baner.
— Witaj, Raoun, na największym festynie jedzeniowym Stellaire! — zawołał Dante, jakby on sam był organizatorem i głównym reklamującym wydarzenie. Drugi mężczyzna wpatrywał się chwilę w baner, po czym przeniósł wzrok na swoich towarzyszy, szczerzącego się syrena oraz Octavię nagle bardzo zajętą kradnięciem lizaka jakiemuś dziecku, i roześmiał się w głos.
Festyn korzystał z pięknego słońca i ciepłej pogody, ostatniego wspomnienia lata, dzięki któremu całość mogła odbywać się na dużej połaci zieleni kawałek pod miastem. A tego kawałka naprawdę używano co do milimetra – potężne wozy rodzinnych restauracji z wiekową tradycją stały tuż przy chybotliwych straganach starszych pani, które sprzedawały wnuczętom (wszystkim uczestnikom wydarzenia) słoiki kiszonych ogórków i dorzucały do jego jagodziankę. Przystanki z darmową wodą rozsiane były tu i tam między stoiskami, ale oczywiście dało się również znaleźć dużo bardziej egzotyczne napoje, jak słodko-gorzki sok z owocu pochodzącego z Mulyaranga czy krasnoludzkie piwo. Sprzedawcy tego ostatniego bluźnili niemiłosiernie na kuglarzy zabawiających dzieci, którzy nie raz i nie dwa prawie wywrócili cenne beczułki, i choć połowy słów nie dało się zrozumieć, nawet bezwstydni cyrkowcy czerwienieli od obelg, upodabniając się do oferowanych kawałek dalej, pieczonych buraków.
Trójca przechadzała się niespiesznie po festynie. Przodował, rzecz jasna, Raoun, a pozostała dwójka zaskakująco posłusznie kierowała się za nim i przystawała wszędzie, gdzie tylko lekarz chciał przystanąć. Objadali się gotowanymi warzywami, za radą Dantego skusili się na solmaryjską bruschettę, znaleźli grillowaną wieprzowinę dla Raouna i wędzone tofu dla Octavii („Skoro powiedziałeś, że to jest fu, to po co chcesz mi to kupować?”), które okazało się w istocie całkiem dobre.
— Czy to nie kanibalizm? — mruknął zaczepnie Raoun, gdy Dante zjadał się rybą z Pantalazji, rozmarzając się nad jej cudownie słodkim mięsem i próbując wymyślić, jak zaszyć się w morskim kraju z Basharem na co najmniej pół roku.
Oburzony przytykiem syren dźgnął plastikowym widelcem lekarza.
— A normalnie rekiny co wpierdalają twoim zdaniem?
— Wstrętne babska, które zabierają mi ostatnie ciastko w kształcie szczura sprzed nosa — powiedziała niespodziewanie Octavia, odprowadzając nienawistnym wzrokiem elfkę z naręczem wspominanych ciastek. Głos dziewczyny zniekształcił się niepokojąco przy ostatnich słowach.
Nie licząc jednej rozpętanej bitwy na jedzenie i kradzieży gąsiorka z winem, zachowywali się dość grzecznie, ale nawet Trójca nie mogła ochronić się przed pokonaniem przez pełne żołądki. To jest, Dante i Octavia odmawiali nawet spoglądania na pełne wozy przysmaków, Raoun zaś wydawał się gotowy zjeść drugie tyle. Dlatego też syren nie wahał się w podpuszczeniu go do wzięcia udziału w konkursie jedzenia na czas.
Długi stół na piętnastkę osób wypełniał się powoli śmiałkami chcącymi się pokusić o tytuł najszybszej gęby wcinającej jajangmyeon. Dantemu nazwa kiedyś obiła się o uszy, wiedział, że w pięciu miskach ustawionych przed każdym krzesełkiem leżała porcja makaronu z wieprzowiną i warzywami, a słodki, charakterystyczny zapach sosu unoszący się w okolicy tylko potwierdził domysły.
— Ej, Raoun — zaczepił lekarza syren, kiwnął brodą na prowadzącego zbierającego ochotników z tłumu do konkursu. — Nie masz psychy.
— Twoja stara — odparł błyskawicznie mężczyzna. Nawet się nie namyślił – od razu podszedł do prowadzącego, zostawiając Dantego i Octavię na widowni, zażądał miejsca na samym środeczku, tak, by na pewno każdy go widział.
W końcu pozostała czternastka uczestników zasiadła po prawicy i lewicy Raouna, prowadzący konkurs objaśnił raz jeszcze zasady. Pięć porcji jajangmyeona należało zjeść w jak najszybszym czasie, a szansę na podium miały trzy osoby. Dante zerknął po uczestnikach. Wszyscy spragnieni zwycięstwa już pochylali się nad swoimi miskami, z determinacją patrzyli na parujący makaron. Jedyny spokojny wydawał się Raoun – siedział swobodnie, z nogą przerzucą przez kolano, pewny siebie uśmiech błąkał się na jego ustach. Tak, członek Trójcy czuł, że ma wygraną w garści.
Czas ruszył, uczestnicy rzucili się na jedzenie, widownia wrzasnęła dopingiem, ale nikt nie krzyczał tak donośnie, jak Dante, czy tak przerażająco, jak Octavia. Gdy inni zawodnicy walczyli o złapanie oddechu między kęsami, Raoun znalazł czas, by mrugnąć do swoich towarzyszy. Miski lekarza pustoszały w zastraszającym tempie – niektórzy kończyli dopiero swoją drugą, a on zabierał się za piątą. Nawet prowadzący przestał żywo komentować konkurs, z rozdziawioną gębą oglądając, jak Raoun zgarnia bez problemu pierwsze miejsce, nie ubrudziwszy się nawet na twarzy. Nim podium zapełniło się do reszty, mężczyzna już ziewał ze znudzenia.
Lekarz dostojnym krokiem odszedł od stołu, strzepnął nieistniejący pyłek z ramion.
— Dawaj, kurwa, autograf — polecił mu Dante, wyciągając z torby przypadkową kartkę — opędzlujemy go z Octavią za grube miliony.
Raoun parsknął, machinalnie poklepał się po kieszeniach, szukając długopisu. Octavia wyciągnęła z kieszeni spodni niepozorne, podłużne pudełeczko, podsunęła je mężczyźnie.
— Tym pisz — powiedziała.
Chwila konsternacji, zmarszczenie brwi, ciekawski błysk w oku. Mężczyzna przyjął prezent, zajrzał do pudełeczka. Na miękkiej wyściółce spoczywało lśniące, wieczne pióro, zachwycając oko chłodnozieloną barwą i złotymi elementami. Z boku zamaszystym pismem wygrawerowano miano lekarza, także pozłacane
— Ładnie wygląda, ale to nie wszystko — odparł Dante.
— Mogę ja mu pokazać? — wysforowała się Octavia, krawiec wywrócił oczami.
— Tak, możesz ty.
Pióro było nieco grubsze od normalnego, lecz nie przeszkadzało to w pisaniu. Octavia delikatnie wcisnęła niewielki guziczek blisko stalówki, wyjawiając powód większych rozmiarów – końcówka pióra otworzyła się jak mała klapka, z niej wysunęła się para pałeczek do jedzenia, równie ciemnozielona, co samo pióro. Zgięte przez zawias w połowie, należało je po wyjęciu wyprostować i można było szamać, ile wlezie.
— No, to wszystkiego najlepszego. — Dante błysnął kłami. — Lecisz zdobyć gdzieś kolejne pierwsze miejsce z tym bajerem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz