Andrea parsknęła serdecznym śmiechem, w ostatniej chwili powstrzymała odruch, by nie zmierzwić włosów dzieciaka.
— Dobra, młody, co przeskrobałeś, że próbują cię rzucić mi na pożarcie?
— Nic nie przeskrobałem! — Prychnął, dłoń wróciła do głaskania nie do końca rzeczywistej sierści Szarika.
Policjantka zwróciła się do Richarda.
— Wiesz, że jesteś okropny?
— Nie przesadzaj, do sanitariuszy nie jest daleko.
Andrea wywróciła pobladłymi oczami.
— Naprawdę, to ty powinieneś stawać ze mną na ubitej ziemi. — Zwróciła się do Yangcyna. — Nie zmieniłeś zdania? Na pewno chcesz sparować ze mną?
Chłopak pokiwał głową.
— Jakbym nie chciał, to bym nie proponował.
Andrea wsparła dłoń na biodrze.
— Ma to sens. — Spojrzała na Fiennę. — Nie martw się, twoje dziecko wróci całe i zdrowe.
Yangcyn prychnął, Fienna pokręciła głową.
— Bawcie się dobrze.
Stanęli naprzeciw siebie na zmaglowanej poprzednimi sparingami trawie. Wokół zebrał się już trochę osób, ludzie chcieli popatrzeć na sparingi. Andrea się im nie dziwiła. Wykłady wykładami, wiedza wiedzą, ale policjanci mieli w sobie coś, co sprawiało, że bardziej zajmowały ich praktyczne elementy, w rodzaju sparingów, walki i biegania przez przeszkody.
Ona sama się temu nie dziwiła, była przecież dokładnie taka sama. Od dziecka jej zainteresowania związane z policją leżały bardziej po stronie praktyki, fizycznego ścigania przestępców, niż rozgrywania militarnych, intelektualnych szachów z ludźmi, którym wydawało się, że stoją ponad prawem i mogą je ominąć, nagiąć do swych potrzeb, jeśli taka jest ich wola. Lecz choć prawo działało wolno i aż nazbyt często potrzebowało silnego, zbrojnego ramienia, które sprawiłoby, że byłoby egzekwowane, to jednak było jedyne i słuszne, Andrea zaś nie zamierzała odpuszczać, nawet jeśli jej potyczka była trudna, zaś nagroda za nią – mizerna. Mgliście przypominało jej się, gdy była na jakimś kolejnym wykładzie, jeszcze w szkole policyjnej, gdy jedne z jej wykładowców mówił, dlaczego przestępcy nigdy nie wygrają. Na jednego z nich przypadało co najmniej dziesięciu policjantów i każdy, który postanowiłby cokolwiek zrobić, statystycznie musiał ugiąć się pod prostą przewagą liczebną stróżów porządku.
Andrea popatrzyła na stojącego przed nią Yangcyna. Chłopak uniósł dłonie, zwinął je w pięści, ogon zawinął się ciasno wokół bioder, zniknął bezpiecznie pod koszulką.
I co prawda policjantka obiecała Fiennie, że nie potarmosi nadmiernie jej podopiecznego, że będzie miała litość dla niedoświadczonego licealisty, jednak dusza wojowniczki protestowała, mówiąc, że to obraza dla przeciwnika, nie traktować go poważnie i wstrzymywać własne ciosy, byle go nie skrzywdzić. Bez względu na to, jak duża różnica była między jednym i drugim, partner sparingowy zawsze powinien brać potyczkę na poważnie, używać wszelkich swych umiejętności i starać się zwyciężyć.
Konflikt w duszy przybierał na sile.
Bo z drugiej strony – przecież nie było tak, że Andrea nigdy wcześniej nie brała udziału w sparingu, wiedziała więc, że ze studentem trzeba trochę ostrożniej, że nie powinno się lać go jak pełnoprawnego przeciwnika, że partner sparingowy to nie był złoczyńca.
Szarik szczeknął, przysiadł, zamerdał ogonem.
Yangcyn chciał być policjantem, gonił ten sam sen, co i ona. Chciał dobrać się do przestępców, złapać ich na gorącym uczynku, udowodnić im ich wszelkie złe uczynki, zawlec przed oblicze sprawiedliwości tak, jak im się należało. W takim powołaniu nie było miejsca na słabość, nie było miejsca na tych, którzy nie mieli w sercu prawdziwego ognia i chcieli po prostu nosić błękit i odznakę.
Z drugiej strony nie dało się potrafić wszystkiego na starcie, a te porażki, jakich doświadczyło się u początku drogi, potrafiły rzutować na całą resztę kariery, potencjalnie złamać ducha i skłonić do tego, by porzucić własne marzenia. Andrea zaś nie chciała być tą, która zgasi ogień w sercu i sprawi, że taki młody zmiennokształtny stwierdzi, że lepiej będzie mu wklepywać dane do komputera i przewalać papiery, niż faktycznie pomagać ludziom.
Westchnęła.
Co ma być, to będzie. Andrea postanowiła zdać się na swój instynkt.
Yangcyn stał, zaciśnięte w pięści dłonie trzymał twardo na wysokości twarzy, chroniąc się za podręcznikową gardą. Andrea przyjęła podobną pozę, obejmując zmiennokształtnego spojrzeniem policjantki gotowej rozprawić się z przestępcą. Przestępca jednak nie atakował, czekał na jej ruch, pozostając czujny, przygotowany, pełen pytań, trudny do odcyfrowania. Cóż. Nie było innego wyboru.
Kobieta wyprowadziła cios, lekki i na próbę, mający za zadanie przedrzeć się przez obronę licealisty, lecz nic więcej. Ten uchylił się gładko, odskoczył zręcznie, nie kontynuował, nie wyprowadził kontrataku. Czekał. Na co?
Andrea wyprowadziła kolejny cios, tym razem obuta w ciężkiego buta noga poleciała w górę, zamierzyła się w stronę skroni przeciwnika. Yangcyn odchylił się, gładko odskoczył przed nadciągającym ciosem. Wciąż nie atakował. Andrea westchnęła wewnętrznie.
— Skoro tak — mruknęła pod nosem.
Jej ciosy przyspieszyły, kobieta przestała się przejmować tym, czy jej przeciwnik sobie poradzi, czy też nie. Siła uderzeń wzrosła, ich cel się zmienił. Nie były już tylko ciosami wyprowadzonymi tak po prostu, by je skontrować i się przed nimi osłonić. Tym razem były po to, by przeciwnika położyć, by sprawić ból, by trafić tam, gdzie to się naprawdę liczyło. Yangcyn zablokował, odskoczył znowu, uchylił się przed ciosem. Kobieta zmarszczyła brwi.
I wtedy chłopak postanowił kontratakować. Jego kopniak poleciał nisko, w stronę kolan, był niespodziewany, trudny do zablokowania. Andrea napięła mięśnie, obniżyła środek ciężkości, but trafił w umięśnione udo. Kolejny, wymierzony w splot, niemal sięgnął celu, gdy kobieta częściowo zablokowała uderzenie. Następny, w skroń, powinien pozbawić przytomności, gdyby zmiennokształtny walczył z człowiekiem, gdyby but nie trafił na napięte przedramię.
Andrea odskoczyła, zmieniła podejście. Następny kop – złapała nogę, pociągnęła, Yangcyn stracił równowagę. Widziała to w jego oczach, jak dłonie rozplatają się, puszczają gardę, jak chłopak chwyta się ziemi, próbuje wyrwać stopę z chwytu. Pozwoliła mu, chłopak odskoczył, w okamgnieniu zmienił taktykę. Zerknięcie w bok, szybka zmyłka, cios poleciał od kompletnie innej strony, akurat tak, by przeciwnik niczego się nie spodziewał, by dał się zaskoczyć i znokautować jednym ciosem. Lecz te wrażliwe, słabe punkty, nie miały swego zastosowania, gdy chodziło o zombie. Andrea nie żyła, jej ciało nie było czymś żywym, a maszyną, stworzoną ku walce i niczemu więcej. Cios w nerki, jaki położyłby normalnego człowieka, odbił się niegroźnie od zbroi napiętych mięśni. Andrea złapała ramię, gdy Yangcyn cofał się, by wyprowadzić kolejny cios, spróbowała obalić dzieciaka na ziemię.
Kolejne ciosy, kolejne taktyki, gdy policjantka nie czuła cienia zmęczenia, zaś zmiennokształtny wspinał się coraz wyżej w kwestii kreatywności, starając się poradzić sobie z jej doświadczeniem i nieumarłą wytrzymałością.
I wtem gwizdek.
Andrea uniosła brew, opuściła pięści.
— Koniec — oznajmił jeden z policjantów. — Nie możecie zajmować placu tyle czasu, inni też chcą sparingów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz