17 września 2024

Od Andrei do Yangcyna

Pogoda do ostatniego momentu nie mogła się zdecydować, czy będzie ładna, czy jednak nie. W końcu kwiecień stwierdził, że tym razem przeplecie trochę lata, i sobota przywitała wszystkich złotem słońca i spokojnym wiatrem niosącym zapach budzącej się do życia przyrody.
Błonia, te znajdujące się kawałek za miastem połacie zieleni, okazały się bardzo dobrym miejscem, by zorganizować tam piknik integracyjny dla policji – trochę odpoczynku, trochę zabawy, trochę jedzenia, ale głównie – wymiana doświadczeń, nauka, ćwiczenia. Zaproszono garść ekspertów, było trochę krótkich wykładów o tym i tamtym, prowadzonych w cieniu rozstawionych poprzedniego dnia otwartych namiotów. Andrei podobał się luźny charakter całego spotkania, bo wiadomo – zasady zasadami, ale nie wszystko musiało być oficjalne i sztywne, ludzie potrzebowali trochę tego ciepła i miękkości, jakie dawało otoczenie wiosennej przyrody i oddalenie od serca miasta.
Same wykłady były takie uniwersalne – mogły być dobre i dla policjanta, ale przydałyby się również i osobie, która akurat nie musi biegać i ganiać przestępców, rozmyślać nad ich dziwacznymi planami ani rozpracowywać geniuszy zbrodni mordujących ludzi zgodnie ze zbyt prostym do przewidzenia schematem. Łączenie pracy z życiem rodzinnym, radzenie sobie ze stresem, pies w miejscu pracy, i tym podobne. Nie było to coś, czego Andrea by nie wiedziała, pozwoliła sobie więc w nich nie uczestniczyć, a zresztą – w namiotach siedziało trochę narybku policyjnego, eksperci nie mówili do pustych siedzeń.
Andreę bardziej interesowała inna część pikniku – ta poświęcona mniej teoretycznym zagadnieniom. Właściwie to dotycząca praktycznych zagadnień. I tylko ich.
Komendant się postarał, na błoniach wyrósł policyjny „plac zabaw”, dokładnie taki, jaki Andrea codziennie odwiedzała wraz z Szarikiem, gdy oboje przechodzili kolejne szkolenie. Drewniane konstrukcje symulowały wysokie ściany, na które trzeba było się wdrapać, przebite oknami, z których trzeba było wyskoczyć, były też jakieś chwiejące się schody, siatki, pod którymi trzeba było się przeczołgać, i mnóstwo innych przeszkód, które policjant musiał pokonywać równie szybko i gładko, jakby były prostą drogą. Andrea uśmiechnęła się.
— Szarik?
Pies przez cały czas podążał wiernie u jej boku, nie odstępując na krok od jej nogi. Przybrał swoją materialną formę, licząc na głaski i uwagę, bo co prawda nie jedna Andrea miała ze sobą swego psa, ale kto by nie chciał pogłaskać takiego Szarika. Wiadomo, w oczach właściciela to jego pies był najładniejszy, najgrzeczniejszy i najmądrzejszy, tylko w przypadku Andrei nie była to jedynie opinia, ale twarde fakty. Była właścicielką, no to przecież wiedziała.
Szarik zamerdał ogonem, w oczach pojawił się ten łobuzerski błysk. Tylko prawdziwi psiarze wiedzieli, że jedno psie spojrzenie wyrażało więcej, niż tysiąc słów i czworonogom wcale nie trzeba było zdolności mowy, by pogadać z właścicielem.
— Tak myślałam. Dawaj, pobiegamy.
Jak zebrało się choć dwóch chętnych, to się ścigali. Plac zabaw nie był co prawda symetryczny, ścigający się nie mieli identycznej trasy do pokonania, a każda przeszkoda miała więcej niż jeden sposób na to, by ją ominąć. Ale to nie były egzaminy, nikt nie denerwował się tym, by było po równo. Chodziło o to, by się dobrze bawić, wybiegać, pośmiać z resztą mundurowych, gdy wszyscy byli w cywilu.
Andrea stanęła z Szarikiem na linii startu, skinęła głową drugiemu policjantowi. Mężczyzna był młody, policjantka pierwszy raz go widziała, pewnie przyszedł z innej jednostki. On też jej skinął, życzył powodzenia, posłał uśmiech Szarikowi. A potem samozwańczy sędzia krzyknął „Start!”, kliknąwszy guzik w telefonie.
Andrea ruszyła, Szarik mknął u jej boku. Po paru krokach ją wyprzedził, skoczył, przefrunął przez okno. Policjantka dopadła przeszkody, jednym susem znalazła się po drugiej stronie, przetoczyła i już, dalej biegła, kierując się ku następnej przeszkodzie. Zerknęła na swego „rywala”. Jak na razie dawał radę, dotrzymywał jej kroku. Ale to była dopiero pierwsza przeszkoda, najprostsza i najłatwiejsza, taka, którą nawet policyjne dziecko pokonałoby bez problemu.
A potem była siatka – Andrea momentalnie znalazła się na ziemi, zaczęła czołgać płasko, ciasno związane włosy nawet nie dotykały linek. Szarik był tuż obok, gładko czołgał się po zrytej ziemi. Jeszcze trochę, jeszcze kawałek i znów biegli. „Rywal” nadal dawał radę.
Pochylnia. Andrea puściła Szarika przodem, zaraz sama dołączyła, oboje zeskoczyli po drugiej stronie.
Rów. Oboje wzięli tęgi rozbieg, Szarik pomknął ponad morzem błota, Andrea dopadła drugiej strony, lewa pięta trochę się omsknęła, ale kobieta dała radę.
Również i drugi z zawodników nadal dawał radę, choć czerwień na twarzy i ciężki oddech świadczyły, że intensywny wysiłek zbiera swoje żniwo.
Kolejna przeszkoda, kolejny mur. Tym razem o wiele wyższy, nie do przeskoczenia, ale za to z tą linką z supłami zwieszającą się z samego szczytu. Szarik mógłby po prostu przeniknąć przez przeszkodę, „mignąć” na moment, nic się nie przejmować. Lecz Andrea miała inny pomysł – użycie mocy wydawało się oszukiwaniem, policjantka chciała zaś zrobić wszystko poprawnie.
— Skok! — zawołała.
Szarik przyspieszył, skręcił przed Andreą, obiegł ją kołem, wycofał, nie tracąc prędkości. Kobieta wyhamowała kawałek od przeszkody, stanęła bokiem, szeroko rozstawione nogi dawały oparcie dłoniom i pochylonym plecom. Gdy tylko przyjęła pozycję, Szarik już do niej biegł, już leciał, nabierając prędkości. Policjantka poczuła mocne uderzenie w plecy, gdy psie łapy gruchnęły między jej łopatkami. Szarik odbił się, skoczył, dopadł samego szczytu przeszkody. Przeczołgał się, zniknął z drugiej strony. Andrea dobiegła do liny, zaczęła się wspinać.
Manewr z Szarikiem kosztował ją te ułamki sekund, teraz jej „rywal” wysforował się naprzód. Policjantka się nie przejęła. Przyspieszyła, ciężkie buty zostawiały w ziemi głębokie ślady.
Mężczyzna obejrzał się, skrzyżował spojrzenie z Andreą i…
Potknął się, tuż przed oponami, wyłożył jak długi ledwie kawałek od ostatniej przeszkody.
I jakoś tak ślamazarnie wstawał.
Andrea wyhamowała, podbiegła do niego, popatrzyła.
— Status?
Mężczyzna pokręcił głową, spróbował wstać, kostka odmówiła posłuszeństwa.
— Chyba skręcona.
Zaklął pod nosem, a potem zaprotestował, krzyknął.
— Co pani…?
Andrea wrzuciła sobie rannego na plecy jednym płynnym, doskonale wyuczonym ruchem.
— Swoich się nie zostawia — powiedziała i podjęła bieg.
Skończyli z dobrym czasem i bez strat w ludziach. Andrea odstawiła skręconą kostkę do punktu pomocy medycznej, poklepała Szarika po plecach.
— Chodź, wrócimy na plac zabaw. Chyba bym jeszcze pobiegała.
Skierowała swoje kroki w tamtą stronę, Szarik dreptał u jej boku. Podeszli od innej strony, i teraz Andrei rzuciła się w oczy nowa atrakcja, której wcześniej nie zauważyła.
— Ale sparing też brzmi dobrze. — Zerknęła na psa. — Będziesz mi kibicował?
Szarik szczeknął, zamerdał ogonem. Policjantka parsknęła śmiechem, zmierzwiła mu sierść na głowie.
— No to lecimy.
Podobnie jak z wyścigami, nikt się specjalnie nie przejmował tym, by sparingi były jakieś sprawiedliwe, a na ubitej ziemi mógł stanąć każdy przeciw każdemu. Andrea przez pewien czas przyglądała się temu, jak to tam wygląda, w myślach wybierając potencjalnych partnerów sparingowych, gdy Szarik oparł się mocniej o jej nogę.
— Hm? — Policjantka zerknęła na psa, podążyła za jego spojrzeniem. — O, Fienna z młodym. Chodź, przywitamy się.
I ruszyła w stronę czarodziejki i jej ogoniastego podopiecznego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz