TW: yr usual stary special: krew, przemoc (opisana szczegółowo), śmierć, myśli samobójcze
Ghostridge było małą osadą, składającą się w większości z domów mieszkalnych, jednego saloonu i restauracji, budynku poczty, dwóch sklepów i kościoła. Miasteczko nie posiadało nawet własnego banku – wszelkie większe nominały trzymane były w biurze szeryfa. Cud, że mieli kowala i rusznikarza, a nie tylko jedną osobą zajmującą się każdym metalem na przestrzeni czterdziestu mil. Osadę założyli jeszcze pionierzy w drodze na zachód, choć musieli zboczyć z oregońskiego szlaku, gdyż dwa dni podróży w każdą stronę kompasu nadal zostawiały człowieka poza cywilizacją. Cała dolina, w której znajdowało się miasteczko, zionęła martwicą.
Ghostridge, jak jego nazwa wskazywała, przypomniało miasto duchów.
– Nie bez powodu nasze pokoje gościnne zieją pustkami, choć mamy ich pięć – westchnęła barmanka w owym jedynym saloonie. Wraz z dwoma palcami whiskey podała przyjezdnemu swoje imię i historię rodzinnego miasteczka. Lorraine miała nie więcej niż szesnaście lat, na głowie słomkowe włosy związane w dwa grube warkocze, a stan jej sukienki sugerował, że Ghostridge nie miało częstych dostaw z większych miast. Ani utalentowanej szwaczki – Jedyne miejsce, w którym są tłumy, to kościół. Tylko Boską wolą tu wszyscy ostaliśmy. Ta okolica wydaje się całkowicie martwa. A ty, panie? Które wiatry zwiały cudzoziemca w nasze skromne progi?
Musiała wyczuć jego obcość po miękkim, południowym akcencie, nawet jeżeli jedyne słowa, jakie wymówił, to najtańszy alkohol. Albo może po prostu po skórze? Miasta takie jak te nie bywały często odwiedzane przez obcych. Pewnie wszyscy znali się tu od kołyski, i dlatego został szybko rozpoznany, jako obcy.
Bernard ściągnął apaszkę, by schować usta za kieliszkiem. Whisky było mocne, dawno straciło woń mokrej gleby i torfu, czuć od niego było wyłącznie spirytusem. Pierwszy łyk przepalił wysuszone gardło, drugi rozgrzał ciało do środka, jakby preria nie była wystarczająco duszna i przytłoczona gołym słońcem.
Lorraine, ewidentnie znudzona monotonnością miasteczka, nie raczyła zostawić gościa w spokoju. Zniknęła tylko na jednego łyka, by wrócić ze ścierką w ręku. Zaczęła ostentacyjnie przecierać bar tuż przy jego rękach, nie spuszczając z niego wzroku.
– Jesteście może jednym z tych… hiszpańskich kowbojów? Ranchero? A może macie w sobie krew Indian? Wolnych niewolników? Jak mam się do pana zwracać? – dziewczę mełło jęzorem, ewidentnie nieprzyzwyczajone do gości.
Rzucając okiem na pustą salę, Bernard nie widział żadnego ratunku. Saloon, oprócz dwóch mężczyzn grających w karty przy małym stoliku w rogu, oraz kobiety, która przysnęła na jedynej kanapie w izbie, był pusty. Chcąc nie chcąc, był zmuszony zatrzymać się na choć jedną noc w Ghostridge – jego kobyła spociła przez ostatnie dni podróży pół swojej wagi i musiała odpocząć, żeby nie paść – a to oznaczało, że nie mógł zignorować Lorraine, jeżeli pokoje gościnne faktycznie mieściły się nad saloonem. Łyknął pozostałą w szklance whisky, sunął puste szkło po blacie.
– Jestem z południa. Jadę na zachód. W stronę Redding. Możesz na mnie mówić – Bernard westchnął, znów rozejrzał się za ratunkiem, który się nie pojawił. Saloon nadal był pusty, za oknami panowała głucha cisza zasnutego w popołudniowej drzemce miasteczka – Bronco.
– Boziulku, Redding? Aż do Kalifornii? Będziesz pan kopać złoto?
Bernard, a raczej Bronco, wzruszył ramionami. Podążanie za gorączką złota brzmiało jak lepszy powód, niż szansa na zobaczenie narzeczonej. Byłej narzeczonej. Wyrwanej spod nosa przez rodziców, przez lepszego kandydata na męża, przez jakże miłą dla Bronco Fortunę. Tej samej byłej narzeczonej, która najprawdopodobniej dawno ułożyła sobie wygodne, spokojne i miłe życie nad rzeką Sacramento.
Tak, odgrywanie amatorskiego poszukiwacza żył złota brzmiało lepiej.
– Robię taką pracę, jaka mi wpadnie w dłonie – westchnął, a Lorraine polała mu kolejny kieliszek whisky, tym razem na trzy palce.
Tak, jak Bernard był spragniony, tak dziewczyna była głodna historii spoza swojej złotej klatki. Pewnie nigdy nie pozwolono jej wyściubić nosa poza znak witający przyjezdnych w Ghostridge. Bronco na własnej skórze doznał słodkiego życia w malutkiej osadzie. Wspomnienia, na szczęście, zamazał czas i gorzałka. Bo zdecydowanie nie mógłby z nimi żyć. Na szczęście Bernard uciekł ze ściśniętego zębatymi ostrogami dzieciństwa i stał się kimś innym. Bronco. Może dlatego poczuł do dziewczęcia współczucie i pozwolił jej nachylić się nad barem. Kiwnął głową w podzięce za alkohol, ściągnął bandanę z ust, pozwalając jej spojrzeć na brzydką bliznę przy ustach. Jej jasne oczy błysnęły zaciekawieniem.
– Bywałem sekundantem dla rewolwerowców. Pracowałem na farmach, pomagałem przy spędzaniu bydła. Budowałem domy. Raz byłem nawet stróżem prawa – Lorraine spijała z niego informacje jak gąbka, a jej oczy migotały coraz bardziej z każdym słowem – Pracowałem i na statku morskim. Nie macie tu jakiego zatrudnienia? Zatrzymałbym się na kilka dni, ale nie mam czym zapłacić za nocleg.
Nie raczył wspomnieć, że sekundantem był przy pojedynku zakończonym morderstwem, które odcięło go od ukochanej, a dom budował właśnie byłej narzeczonej. Bydła, które spędzał, również miały wybite nazwisko Brugge na łopatce. Sam nie doczekał tego samego zaszczytu, dostania ich nazwiska wyrytego na ciele (albo chociaż w papierach matrymonialnych), ale rodzina Mathilde i tak wczepiła w niego pazury. I tak zostawiła na nim piętno.
Lorraine kiwnęła ochoczo głową, po czym, jakby speszona, cofnęła się z przerażeniem w oczach. Szybko jednak odzyskała powagę na swojej dziecięcej twarzy.
– Mamy, znaczy się… Możesz pan spytać u szeryfa. To mój wuj, pan wspomni moje imię, to powinna rozmowa przejść bez większych problemów. Może nawet za tą pracę wszyściuteńko by się wyrównało. Jak mówiłam, mamy wolne pokoje. Stajnie również, konik odpocznie sobie w cieniu. Dużo miejsca.
Jak nigdy wcześniej podczas rozmowy, Lorraine bacznie omijała wzrok Bernarda. Przygryzła wargę, zachybotała się na piętach. Zmarszczyła brwi, wyciągnęła rękę w stronę szklanki, choć Bronco nie zdążył skończyć whisky. Złapał jej drobny nadgarstek szybkim, zgrabnym ruchem, na co Lorraine zachłysnęła się powietrzem, błysnęła białkami oczu jak przerażony wierzchowiec.
– O co chodzi? – wycedził Bronco, gotowy na najgorsze. Były miasteczka, które nie wpuszczały go nawet za domy, szeryfowie innych nie chcieli mu zapłacić za szczerze wykonaną pracę. Bo miał zbyt przypaloną słońcem skórę, zbyt obcy akcent, zbyt dzikie rysy. Chociaż Bernard nie był banitą, za którego głowę można było się nieźle obłupić, widok samotnego podróżnika z jucznym koniem musiał być obcym obrazem po tej stronie Roan Cliffs. Kto chciałby przemierzać zalane duszącym słońcem i martwą naturą prerie w pojedynkę? Ktoś podejrzany.
Lorraine była inna, fakt, obsłużyła go bez komentarza. Ale mogła być po prostu zbyt ciekawska dla własnego dobra, zagłodzona monotonią miasteczka po środku niczego. Z drugiej strony, często młodzież miała oczy szerzej otwarte, widziała świat lepiej i czyściej, niż najdłużej żyjąca starszyzna. Mimo wszystko Bronco nie chciał kusić Fortuny. Zbyt często odwracała się ona w jego stronę ogonem.
– Mogę nawet spać w stajni, z kobyłą. Poradzę sobie. Jeśli piśniesz coś, cokolwiek, to wygonią mnie stąd z winchesterami. Widziałaś, że zapłaciłem za whisky. Moimi ostatnimi drobniakami. Jestem praworządnym obywatelem.
Lorraine przełknęła ślinę, pokręciła głową.
– Nie, nie, nie! To nie o to chodzi! Naprawdę! Pójdź pan do szeryfa, to pan zobaczy! – drobna dłoń wymsknęła się z uścisku, warkocze zafurkotały w ciężkim powietrzu, gdy dziewczyna zrobiła pełen obrót na pięcie. Za barem, oddalona o kilka kroków, nie wyglądała już na przerażoną. Wręcz odwrotnie, wypięła pierś i nadęła policzki – Nawet gdyby matula się na przenocowanie obcego nie zgodziła, to bym panu klucz dała. Tu po nocach… nie można tu po nocach krążyć po polach.
– Nie można?
Lorraine spojrzała po pozostałych gościach saloonu, jakby martwiła się wścibskimi uszami. Nachyliła się nad barem, rzuciła konspiracyjnym szeptem:
– W Ghostridge panuje widmo.
Bronco zmarszczył brwi. Legendy o potworach były znane bardziej u Rdzennych Amerykanów, biali osadnicy z reguły gwizdali na takie historie, wyzywając ichniejszych kaznodziejów od prymitywów. Może w mieścinach tak daleko odsuniętych od większej cywilizacji świat kręcił się na innych obrotach?
– Widmo?
Lorraine pokiwała głową ochoczo, oczy zamigotały, trudno powiedzieć czy przerażeniem, czy ekscytacją. Prawie zawiesiła się biodrami na blacie, sunęła tak blisko, żeby być wręcz dosłownie oko w oko z Bernardem.
– Coś mrocznego, z cienia zrodzonego, pałęta się po stepie. Wyje jak wilk z samych gór, tylko tak boleśnie, jakby go co w pół rozerwało, albo jak jeleń na rykowisku. Krowy nam rozbebesza. Raz na miesiąc, Widmo przychodzi, drapie swoimi pazurami po ścianach Ghostridge. Nie zabiera ludzi, ale może dlatego, że wszyscy na trzy kłódki chaty zamykamy. Dużo duchów kręci się po tych okolicach. Mściwi Indianie, którym wyrwano z rąk ląd, nieprawomocnie wykonane egzekucje, wolni rewolwerowcy z przegranych pojedynków. Jeden z nich musiał tak zakręcić się w swojej nienawiści, że zaczął nawiedzać żywych. Ghostridge nie zyskało tego imienia bez powodu.
Gdzieś za nimi rozległo się stuknięcie i czyjś krzyk – jeden z mężczyzn przegrał swojego stetsona w karty. Lorraine odskoczyła za bar, poczęła, niby ochoczo, zmywać brudne szklanki. Jakby rozmowa o Widmie była wywoływaniem wilka z lasu. Tylko w tych okolicach nie było ani wilków, ani lasów.
Jak Bernard potrafił zrozumieć wierzenia plemion, które miały w sobie sensowne korzenie (bo oparte na szacunku i życiu w harmonii z Matką Ziemią), tak bajki snute przez przerażonych siłą natury kolonialistów średnio go pasjonowały.
– Pewnie kojot obrał sobie wasze stada na cel. Nic mrocznego w dzikim psie – wzruszył ramionami Bronco, i chociaż wcale nie powiedział zdania pełnym głosem, wręcz odwrotnie, praktycznie je burknął, to Lorraine obróciła się na pięcie i przeszyła go wzrokiem.
– To nie żaden zwykły kojot… wuj, znaczy szeryf, wystawił za wybicie Widma nagrodę. Wybicie, pozbycie się… w końcu nie można zabić ducha.
– I panienka w to wierzy? Całe Ghostridge w to wierzy? – parsknął Bernard, a Lorraine, jakby ignorując jego szydzenie, z najpoważniejszą miną na twarzy, kiwnęła głową.
– W każdej legendzie jest okruch prawdy. A to? To nie jest legenda. To nasza codzienność.
Bronco wygramolił się z saloonu niecałe dziesięć minut później, po otrzymaniu wykładu, jak dostać się do biura szeryfa. Lorraine zarzekała się, że wierzchowca może zostawić pod budynkiem baru, ale Bernard zbyt dbał o swoje klamoty. No i konia, oczywiście. Nie pozwoliłby sobie na spuszczenie jej z oka. Dahiitá była cenniejsza niż wartość wszystkich jego pakunków.
Klacz czekała przy oknie saloonu, przywiązana wiotkimi wodzami do rabatki przy parapecie, tak, jak zostawił ją Bronco. Na widok swojego właściciela zastrzygła uszami, machnęła łbem. Bernard poklepał ją po łopatce, odwiązał wodze. Jedną zarzucił na widelec, drugą złapał w dłoń. Już wcześniej poluźnił popręgi, więc nie musiał martwić się, że siwka się zapopręży, chociaż i tak marniejąc z dnia na dzień, brakowało powoli oczek w pasach. Cmoknął na klacz, ta ruszyła, niby żwawiej, ale wciąż powłócząc kopytami. Szlag by to wszystko.
Podwiązał jej wodze przy paliku od biura szeryfa. Ten, w przeciwieństwie do tych przy saloonie, nie miał poidła, ale za to wzdłuż budynku ciągnęło się niskie ogrodzenie, a za nim zieleń hodowanych warzyw. No cóż, gdyby nie chciał, żeby owe warzywa były podjadane przez wierzchowce, nie zainstalowałby palika tam, gdzie jest.
Bernard poklepał Dahiitę jeszcze raz po łopatce, pociągnął za grzywę. Z jego dłonią odeszła kępa włosia. Ludzie, którzy sprzedali mu klacz, zarzekali się, że jej rasa jest praktycznie niezniszczalna. Ale każdy koń, nawet wytrzymały, był duchem siebie po trzech dniach bez treściwego pokarmu. Szczególnie kiedy ostatni posiłek był jednie garsteczką, w porównaniu z normalnymi porcjami. Już na wjeździe do miasta wyciągnął jej munsztuk zza zębów, co pozwoliło jej żuć powietrze do woli. Teraz kiedy zniżyła łeb, by miękkimi wargami złapać liście okry, wędzidło błyskało w popołudniowym słońcu. Grawery na czankach już pordzewiały. Gdyby tylko nie był tak żałosny, nie przegrał wszystkiego w karty i nie wydał ostatnich drobnych na alkohol, to może miałby kilka dolarów na nowy rząd. Nie musi dbać o siebie, ale klacz, od kiedy ją dostał, była najbliższą jemu duszą.
– Nierówno pod sufitem – mruknął w sumie do nikogo, bo nawet Dahiitá go zignorowała. Bronco westchnął, zrobił kilka okrążeń barkami, które strzykały niemiłosiernie, i naparł na klamkę.
Południowe słońce rzucało ciężkie cienie na biurko szeryfa, przez co niektóre ze stosów papierologii wyglądały, jakby płonęły, a inne, te w cieniu, przypominały spopielone szczątki. Okna ustawione były na zachód, przez co Bronco musiał mrużyć oczy, żeby dojrzeć cokolwiek w pokoju.
Szeryf podniósł się z krzesła na widok gościa, złapał się za kapelusz, z którego dyndały bażancie pióra. Był to mocno zbudowany mężczyzna, o ciemnej skórze, sugerującej, że Ghostridge nie miało większych problemów z segregacją, na co Bernard odetchnął (może o tym właśnie wspomniała Lorraine?). Szeryf miał na sobie gęsto zdobioną koszulę, z frędzlami i wszytymi między haftowane podkowy turkusami (tymi samymi, którymi ozdobione były ogłowia i napierśniki Apaczów. Bernard zapamiętał stłumiony błysk kamienia). Cały strój był w jasnych kolorach, jakby szeryf chciał wtopić się w prerię. Przypominał Bronco w jakiś dziwny sposób Mathilde, może przez to, że ona również nosiła drastycznie kontrastowe kolory ubrań w porównaniu z odcieniem jej skóry.
– Przyjezdny – podniósł gęste brwi na widok obcej mu osoby. No tak, patrząc na reakcję Lorraine, wszyscy znali się tu bynajmniej jak łyse konie. Widok nieznajomego musiał być czymś zadziwiającym, ekscytującym, odstającym od normy – Witamy w Ghostridge. Niestety nie mamy dużo do zaoferowania, ale możemy użyczyć spokoju. Tego mamy dużo.
Bronco kiwnął głową, ostrogi zadzwoniły, kiedy zmienił ciężar z nogi na nogę.
– Słyszałem, że to właśnie spokoju brak.
Twarz szeryfa spoważniała, stwardniała. Opadł z impetem na swój rozchybotany fotel, wsadził palce między stos papierologii.
– To już w świat poszły wieści o tym, że nasza mieścina jest nawiedzona?
– Nawiedzona? Myślałem, że to nadwyrężona wyobraźnia panienki z saloonu.
– Czyli poznał pan Lorraine – szeryf uśmiechnął się lekko, zwięźle, i począł przeglądać kartotekę – może i ma wciąż dziecięcą głowę, ale jest trochę prawdy w jej historiach. Coś nęka Ghostridge, tu się nie myliła. To coś zyskało między niektórymi nazwę Widmo. Trudno im pogodzić się z tym, że prosty kojot może zniszczyć im pół całego życiowego dobytku w jedną noc.
– Czyli to jest zwykły kojot? – Bernard skwitował, na co szeryf pokręcił głową. Czy wszyscy w tym miasteczku mieli nierówno pod sufitem?
– Gdyby to wszystko było tak proste, dawno byśmy sobie z tym poradzili.
– Podobno wystawiliście za złapanie tego kojota nagrodę – Bronco zmienił gładko temat, nie mając ochoty na zabawę w kotka i myszkę. Naprawdę, zaściankowe wioski i ich legendy to było coś innego. Tym razem szeryf kiwnął głową, podniósł się z fotela.
– Trzysta dolarów i jedna dowolna rzecz z miejscowego skarbca. Biżuteria, naczynia, broń – wyciągnął w stronę Bernarda jeden z papierów. Kowboj złapał go w dłoń, ściągnął rękawiczkę, żeby poczuć pod palcami teksturę. Przyjrzał się tekstowi. Faktycznie, list gończy. Bez zdjęcia, jedynym odróżniającym go od zwykłego poleconego był tytuł, Widmo z Ghostridge, i wystawiona za jego głowę cena. List gończy na kojota? Naprawdę potracili na tym odludziu rozumy. I to jeszcze za tak potężną sumę? – jeżeli faktycznie chcesz pan się na to pisać, musisz wiedzieć kilka rzeczy.
Bronco kiwnął głową, przesuwając palcem po nagrodzie. Za takie pieniądze spokojnie znalazłby Dahiicie lepszy rząd, nocleg w mieście, szlag, w kolejnych pięciu. Nawet udałoby mu się znaleźć działkę ziemi gdzieś w okolicach Redding, a jak nie, to przy narzeczu Sacramento. Może mógłby kupić jakąś porządną biżuterię dla Mathilde, taką, w której nie byłoby wstyd jej chodzić do kościoła. Może nosiłaby ją, nawet jeżeli faktycznie wzięła ślub.
Rzucił wzrok na szeryfa, kiwnął głową jeszcze raz.
– To nie jest zwykły kojot. Jego szczęki potrafią złamać kark wyrośniętemu bykowi jednym ruchem. Jego pazury zostawiają szramy w ziemi głębokie na dwa palce whisky. Jest większy, masywniejszy, niż inne. Jeden z okolicznych gajowych postrzelił go prosto w pierś, a ten wstał, jak gdyby nigdy nic. Dziecięce bujdy, czy nie, to zwierzę ma w sobie jakiś nadnaturalny pierwiastek.
Bronco powstrzymał parsknięcie chcące wydostać się z jego ust. Nie warto stracić tak porządną sumę pieniędzy na czymś tak błahym, jak wyśmiewanie się z wierzeń szeryfa. Jedni chylili głowy obrazom w kościele, inni wierzyli w kojoty z nadprzyrodzoną siłą.
– Mam rewolwer i noże na zwierzynę.
Szeryf spojrzał na niego krzywo, jakby nie wierzył w jego sukces. Bronco rozbebeszył kojota nie raz, wiedział dobrze, jak poradzić sobie z kuzynem wilka. Jeżeli kojot faktycznie był większy, jego skóra zrobiłaby dobrą derkę na podróż po chłodniejszych stanach. Mięsa starczyłoby na kilka dni, może więcej.
– Od ostatniego ataku minęło dwadzieścia siedem dni, co oznacza, że Widmo powinno znów uderzyć za trzy, cztery dni. Z reguły zaczyna od stad na południe, potem idzie wskazówkami zegara – zaczął szeryf, wsuwając palce między kolejne dokumenty, jakby nie wiedział, co zrobić z rękami podczas rozmowy – Możesz zostać w mieście i przenocować w saloonie do soboty. Oczywiście za odjęciem wartości noclegu z nagrody. Ale obiecuję, będzie to mikroskopijna różnica. Niedziela jest u nas dniem świętym, dniem pamięci. Nie rozmawiamy w niedzielę o Widmie. Przeto najlepiej byłoby, gdybyś wyjechał przed południem, kiedy to zaczyna się msza.
Bernard miał ochotę odszczekać, że nie ma trzech lat i potrafi respektować zasady danego społeczeństwa, ale wiedział dobrze, że i tak jest na łasce małego miasteczka. A znowu, taką sumę żal zaprzepaścić za złe maniery. Szeryf odchrząknął.
– Czy masz wierzchowca? – Bronco kiwnął głową, a spojrzenie szeryfa złagodniało, zmiękło – musisz zadecydować, co się z nim stanie, jeśli… nie wrócisz ze swojego polowania. To samo z twoim mieniem.
– Wrócę – oznajmił twardo kowboj, czując, jak mięśnie mu tężeją. Co jak co, ale Dahiity nie pozwoli sobie odebrać. Nawet za takie pieniądze.
– Poprzednia trójka też tak mówiła. A potem Widmo rozsypało ich wnętrzności wzdłuż prerii, jak gdyby nigdy nic. To tylko zabezpieczenie na ewentualność. Chcę postępować zgodnie z twoimi życzeniami. Nic złego nie stanie się twojemu koniowi. Obiecuję.
Bernard zgniótł list gończy w pięści, zacisnął szczękę.
– Moja klacz idzie ze mną na polowanie.
Brwi szeryfa podskoczyły w zdziwieniu, ale nie powiedział nic więcej. Wsunął się głębiej w fotel, zasłonił twarz kapeluszem. Brakowało mu tylko źdźbła między zębami.
– W takim razie powodzenia. Szerokiego szlaku. Obfitych łowów.
Bronco kiwnął głową w formie podzięki. Tuż przed zatrzaśnięciem za sobą drzwi zawahał się, zatrzymał nogę w sieni.
– Jeżeli faktycznie… nie wrócę – przełknął ślinę, zawiesił dłoń na klamce – Niech Lorraine zajmie się moją klaczą.
Szeryf kiwnął głową tak łagodnie, że gdyby Bernard nie obserwował jego kapelusza, pewnie nie zauważyłby ruchu. Jak tylko wyszedł, wypuścił powietrze nosem. Tak głośno, że Dahiitá podniosła łeb z porządnie nadgryzionej okry i innego zielska. Uśmiech sam pojawił się na ustach Bronco, gdy spojrzał w spokojne oczy klaczy. Widok jej boku unoszącego się w spokojnych oddechach, jej powolnych mrugnięć i rozluźnionych uszu był jak miód na jego serce. Gdyby tylko on sam mógł podchodzić do tego, jakie kłody mu Fortuna podstawia pod nogi z podobnym spokojem.
Podrapał Dahiitę po boku, tuż przy kocu. Sierść kobyły była zmatowiona, przepocona. Naprawdę, potrzebowała chwili oddechu. Praca to praca, wybijał już stada kojotów za drobne sumy, czym byłby jeszcze jeden, nawet wyrośnięty. A jeżeli do tego oferują nocleg na kilka dni…
Stajnia przy saloonie miała trzy boksy, co sugerowało, że budując ją i pokoje gościnne, Ghostridge oczekiwało turystów w formie rodzin z powozami, a nie pojedynczych jeźdźców. Było to dość zadziwiające, biorąc pod uwagę, że miasteczko było poza jakimkolwiek szlakiem zaznaczonym na mapie.
– Mieliśmy kiedyś stajennego – przyznała Lorraine, kiedy wpuściła Bronco do budynku. Dach był w jednym miejscu dziurawy i zachodzące słońce rzucało ostre cienie na przesuszoną słomę. Dziewczyna musiała zauważyć minę kowboja, bo otworzyła drzwiczki do ostatniego boksu, spowitego w półcieniu, tuż przy kołkach na rząd – ale ludzie pojawiają się tu tak rzadko… ostatniego gościa mogliśmy mieć pół roku temu, może wcześniej.
Bernard trącił nogą ściółkę, kurz wzniósł się w powietrze z ruchem buta. Dahiitá, idąca za nimi cały ten czas (z własnej woli, bo Bronco rzucił wodze na róg i pozwolił jej iść bez ciągania za wędzidło), popchnęła bark swego właściciela nosem, i sama weszła do boksu, stukając podkowami po spróchniałym drewnie. Zniżyła łeb, pozwoliła Bernardowi ściągnąć jej ogłowie, odpiąć popręg w pełni i zsunąć siodło z pleców. Chętnie zajęła się owsem w wiaderku obok jej nóg. Pozwoliła nawet przerwać sobie kolację, żeby Bronco sprawdził stan jej podków i przebadał ciało w poszukiwaniu jakichkolwiek otarć. Lorraine nadal stała przy boksie, obserwując rytuał jeźdźca i jego wierzchowca w totalnej ciszy. Wreszcie, kiedy kowboj zamknął za sobą drzwiczki do boksu i otrzepał rękawice z kurzu, odchrząknęła.
– Wiem, że cię nie znam, ale jeżeli Widmo cię pokona… będzie mi smutno – Bronco kiwnął głową, nie wiedząc za bardzo, jak odpowiedzieć na komentarz barmanki. Lorraine, głucha na jego niezręczność i niechęć rozmowy, kontynuowała – widać, że dbasz o nią. O zwierzęta. Tak można rozpoznać, czy ktoś jest dobry, czy zły.
– Po tym, jak traktuje swój transport? – burknął kowboj pod nosem. Celował w żartobliwy ton. Mało mu to wyszło.
Blondyneczka pokręciła głową, a ruch jej warkoczy przypomniał Bernardowi czasy, kiedy zajmował się dziećmi jednego z tropicieli Diné. Były podobnie nadgorliwe i też nie chciały przestać go dręczyć pytaniami i dziecięcymi mądrościami.
– To nie jest dla ciebie tylko transport. To twój kompan podróży, twoja powierniczka i przyjaciółka. Widzę, że ci na niej zależy – Lorraine odwróciła wzrok na chwilę, a jej twarz spowiła chmura czegoś smutnego. Czegoś ciężkiego. Jednak szybko odgoniła żałobę z twarzy i uśmiechnęła się grzecznie – myślę, że nawet jeśli spotkasz Widmo, będzie wiedziało, że chciałeś jak najlepiej.
Dygnęła w szybkim pożegnaniu i wybiegła lekkim truchtem ze stajni. W ramię Bernarda uderzyła ciężka siła końskiego łba. Dahiitá musiała skończyć kolację. Bronco podrapał ją po policzku lekko, wsłuchując się w głuchą ciszę martwego, nawiedzonego Ghostridge, i westchnął.
– Co jest nie tak z tym miasteczkiem.
Stoi na prerii. Trawa sięga ponad kolana, szumi tak głośno, jakby Bernard znów był na plaży podczas zbliżającego się huraganu. Trudno kroczyć mu między źdźbłami, bo gleba jest miękka jak torf, zapada się pod butami, nawet ostrogi grzęzną w mokrym podłożu. Żeby jakkolwiek zorientować się w terenie, podnosi głowę w górę, w niebo.
Sklepienie jest ciemne, jest środek nocy. Powietrze pachnie petrichorem, choć po horyzont nie widać ani jednej chmury. Gwiazdy mienią się tak mocno, jak Bronco nigdy nie doświadczył. Błyskają i migoczą jak światła miasta w oddali, jak ogień z broni pod osłoną nocy, jak najdroższe kamienie szlachetne. Księżyc jest wielki, ciężki, okrągły. Pełnia. Jakim cudem jest pełnia? Jak Bernard znalazł się w środku nocy na prerii?
Rusza przed siebie, nie mając innej opcji. Między trawami migają cienie nocnych zwierząt, choć Bernard jest niemal pewien, że wszystkie zmyśla jego głowa. Próbuje wymrugać sen z oczu, spróbować przypomnieć sobie, jak tu się pojawił, ale wszystko przysłania ledwo widoczna mgła, jakby ktoś wypalił za dużo fajek wewnątrz klaustrofobicznie małego pomieszczenia. Preria rośnie w siłę, źdźbła prują w górę, sięgają mu już bioder, pępka. Wtem, coś innego niż gwiazdy i trawa łapie jego wzrok na horyzoncie.
Dwie kule czystego światła, drobne jak naparstki, migoczą na wzgórzu przed Bronco. Im dłużej im się przypatruje, tym ostrzejszy wydaje się obraz. Ciemna, falująca na wietrze sierść, potężne łapy, długie uszy, pociągły pysk. Wielkie, białe oczy, które świecą mocniej niż wszystkie gwiazdy na niebie, wpatrują się w niego. Jak dwie lampy naftowe, jak wybuch dynamitu. Bernard wie, że jeżeli będzie dalej się w nie patrzył, to straci wzrok. Ale nie potrafi oderwać od nich oczu.
Kojot, wilk, cokolwiek, nie mruga ani razu. Bronco rusza w jego stronę, obmacując spodnie, bo cholera, gdzie jest jego rewolwer? Trawy dotykają już jego ramion, prężnie wydłużają się wraz z jego biegiem. Wtedy potworzysko, zbryzgane krwią i ciemną, oleistą masą, otwiera swoją wielką paszczę ze skrzekiem zawiasów. Ślina cieknie pod jego masywne łapy, jęzor wisi w powietrzu. I wtedy ze zwierzęcia wydobywa się ludzki głos, choć nie rusza ono swoimi szczękami.
– Zrozumiesz świat dopiero wtedy, kiedy poznasz siebie – coś jęczy w ciele potwora, strzyka, i bestia wydaje z siebie krzyk Mathilde, który Bernard od razu rozpoznaje, jak ten sam, który wydała z siebie podczas pojedynku.
Paszcza bestii rozdziawia się jeszcze szerzej, jakby dolna szczęka miała zaraz odpaść. Preria śmierdzi zgnilizną, błotem, torfem i grzybnią. Głównie rozpadającym się ciałem. Zwierzę nadal wbija wzrok w Bernarda. Trawa sięga już mu do czoła. Preria go pożera, jak mięsożerna roślina pierwszą lepszą muchę. Bronco podrywa się w bieg za bestią, ale zapada się coraz głębiej w glebę, trawa dusi go, zasłania czyste niebo, nie pozwala wziąć pełnego oddechu.
Obudził się wraz ze wschodem słońca, przepocony tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro pomyj. Dobrze, że Lorraine wraz z pokojem zaoferowała mu balię z wodą, dzięki czemu mógł wziąć szybką kąpiel przed rozpoczęciem dnia.
Ghostridge było równie martwe o poranku, jak wieczorem. Pojedyncze osoby kręciły się wzdłuż jedynej, głównej ulicy, ale obierały jedną z dwóch strategii wobec przyjezdnego – albo bezwstydnie wbijały w niego wzrok, jak w cyrkowe dziwadło, albo omijały jego spojrzenie w pełni, i szybko znikały za drzwiami swych domów.
Okoliczni farmerzy nie byli zbyt chętni do rozmowy, jakby samo wspomnienie Widma miało je przywołać tu i teraz. Kilka z nich, choć wpierw nieco się opierając, pozwoliło obejrzeć kowbojowi stada i ich pastwiska. Jedna, kobieta mieszkająca na granicy miasta, z całym kurnikiem i masą innych zwierzątek, nawet zaprosiła go na herbatę. Jakimś cudem jej bydło nie było jeszcze celem ataku kojota, chociaż to może właśnie dlatego była tak chętna opowiedzieć mu historię wszystkich innych straconych krów z detalami. Pewnie martwiła się o swoich pupilków.
Rymarz, mężczyzna o przypalonej słońcem skórze, aż do czerwoności (ale tylko do połowy ramion, gdzie kończyły się podwinięte rękawy jego koszuli), kiwnął na niego głową, kiedy tylko napomknął o tym, że usłyszał o polowaniu od Lorraine.
– Biedaczysko z niej, jakich mało – zmarszczył brwi, ukradkiem obserwując skórzane rękawice Bronco – jaka to obierka?
– Mangusta – rzucił kowboj od niechcenia, bo to nie ta część zdania go zainteresowała – Jak to, biedaczysko?
– Widmo zabrało jej ojca. Był pierwszym, który ruszył na polowanie, zanim bestia zaczęła wyżerać nam bydło – wzruszył ramionami – Żal dziecka, pewnie nadal to przeżywa, dlatego o tym nie wspomina. O jego śmierci, znaczy się. Nie zdziwiłbym się, gdyby nadal spędzała godziny w kaplicy, modląc się o jego zdrowie. Tak robiła przed tym, kiedy znaleźli jego kobyłę martwą na prerii, a z nią wszystkie jego manatki. W tak młodym wieku stracić rodziciela… straszna sprawa.
Ta informacja jeszcze bardziej komplikowała sprawy. Czy w takim razie list gończy powstał tylko z chęci pomszczenia martwego? Skoro był ojcem Lorraine, musiał być właścicielem saloonu, ergo, kimś ważniejszym w mieście. Ludzie musieli go znać, szanować, respektować. Czy dlatego Lorraine nie chciała wspominać o polowaniu? Ale jeżeli faktycznie nadal była w żałobie po ojcu, to pewnie chciałaby, żeby każdy napotkany gość ruszył zabić zwierza. Coś w tym wszystkim nie miało sensu. W tej układance brakowało wielu puzzli.
Pozostali mieszkańcy Ghostridge byli małomówni w jeszcze większym (niż rymarz i farmerka razem wzięci) stopniu, więc Bronco nie zostało nic innego, tylko wrócić do saloonu. W zaciszu małej sypialni Bernard opadł na rozklekotane łóżko, chcąc dać sobie chwilę na ułożenie wszystkich faktów w głowie.
W okolicach Ghostridge grasował kojot. Kojot, na którego wystawiono list gończy za sumę, która spokojnie nakarmiłaby wielodzietną rodzice przez cały kalendarzowy rok.
Pytanie pierwsze — czemu wystawiono na niego list? Bo wybijał bydło rolników. Bo osoby, które poszły go upolować, nie wróciły w jednym kawałku. Jeżeli w ogóle.
Dlaczego nagroda była tak wysoka? Bydło to pewnie jedyny eksport miasta. W dodatku kojot zabił kogoś ważnego. Prawdopodobnie. Ogólnie rzecz mówiąc, był trudny do wybicia.
Pytanie trzecie — czemu był trudny do zabicia? Szeryf wspomniał, że kojot jest większy i silniejszy niż typowy osobnik. Atakuje tylko raz w miesiącu, przez co nie można zrobić takiego hop-siup polowania, kiedy się chce.
Dlaczego zwierza opłynęła legenda i został nazwany Widmem? Bo trudno go zabić, patrz pytanie numer trzy. Bo pojawia się tylko raz na miesiąc. Bo w sumie nikt go nie widział. Bo jego ofiarą był ojciec dziecka z wygórowaną wyobraźnią, które wciąż nie poradziło sobie z jego śmiercią.
Ostatnie i najważniejsze pytanie — czy Widmo istniało? Czy było po prostu wymysłem miasteczka spowitego marazmem, które przez swoje odosobnienie od świata wymyśliło sobie potwora? Czy może w ich wymysłach był, jak mówiła Lorraine, okruch prawdy? Jeśli tak, jeżeli Widmo faktycznie żyło, oddychało i nękało Ghostridge, to jak je zabić?
Ilość pytań rosła z każdą minutą, a Bronco nie miał pewnej odpowiedzi na żadne z nich. Większość była domysłami, spekulacjami opartymi o burknięcia mieszkańców miasteczka, o trajkotanie Lorraine i informacje od szeryfa. Kowboj podniósł się do pozycji siedzącej, potarł twarz przepoconymi dłońmi. Z całej osady najbardziej gadatliwą okazała się mała barmanka. Czy tego chciał, czy nie, powinien wrócić do saloonu i przepytać ją jeszcze raz, jeżeli zależało mu na pozbyciu się kojota i zabraniu ze sobą nagrody do Kalifornii. Nie miał ochoty na długą, rzewną rozmowę o zaginięciu jej ojca, ale nie pozostała mu żadna inna alternatywa. Poderwał się więc z łóżka, zarzucił na głowę kapelusz, i ruszył po chwiejnych schodach.
Lorraine nawet nie przywitała Bernarda, zajęta zbieraniem zamówienia od mężczyzny opartego o bar. Wyglądali na pogrążonych w głębokiej rozmowie. Nieznajomy miał na sobie podarte ubrania, których lata świetności minęły dekadę, może dwie temu. Długie włosy związane w luźnego kucyka opadały na wąskie ramiona. Na twarz rzucało cień rondo słomkowego kapelusza, jednak nawet z oddali można było dojrzeć, że mężczyzna był zdecydowanie starszy, niż Lorraine. Mógł mieć tyle lat, co Bernard. Cały jego wygląd sugerował, że spędzał dnie na świeżym powietrzu – przypalona słońcem skóra, zabłocone kozaki i dżinsy – w dodatku Bernard nie widział go wcześniej w mieście. Może pracował na roli gdzieś dalej, gdzie ziemia była żyźniejsza? Albo w jakiejś pobliskiej kopalni?
Mężczyzna obrócił się w stronę wysuwającego się z klatki schodowej Bronco, jednak kiedy złapali kontakt wzrokowy, kiwnął szybko głową, mruknął coś do Lorraine, i wyszedł z saloonu. Miał nierówny chód, jakby próbował oszczędzać jedną z nóg, ale zniknął za szybko, żeby Bernard mógł mu się przyjrzeć. Jedyne, co zapamiętał, to jego stalowe oczy.
– Czy byłbym bardzo wścibskim i niekulturalnym gościem, jeśli zapytałbym, kim był ten pan? – rzucił kowboj najłagodniejszym głosem, jakim mógł. Usiadł na jednym z zydli przy barze, kładąc dłonie na blacie. Próbował grać w otwarte karty tak, żeby dziewczę mu zaufało. Przynajmniej na tyle, żeby powiedzieć prawdę o ojcu, o Widmie, o wszystkim. Jednak Lorraine przekrzywiła głowę w bok, jakby przejrzała jego pozory.
– Bardzo – odpowiedziała lekkim głosem i choć uśmiech nie spełzł z jej ust, Bernard wyczuł, że jeżeli będzie drążyć temat, to barmanka całkowicie straci do niego zaufanie i nie powie mu kompletnie nic. Nie, nie mógł ryzykować – Co podać?
– Whisky, trzy palce – westchnął.
Barmanka podała kowbojowi szklankę, i wróciła do polerowania kieliszków. Saloon był kompletnie pusty, wszyscy musieli albo ukrywać się przed ukropem we własnych domach, albo byli zajęci pracą. Ani Bernard, ani Lorraine nie mieli ucieczki w postaci odwrócenia uwagi na innego klienta, gdyby rozmowa stała się niekomfortowa.
– Próbowałem dowiedzieć się więcej o… Widmie – mruknął Bernard po kilku minutach ciszy. Lorraine zwróciła głowę w jego stronę z zaciekawionymi spojrzeniem.
– Tak? I cosik panu powiedzieli?
– Niestety nikt nie był na tyle zapoznany z tematem, jak ty. Jedynie rymarz wspomniał, że… – Bronco przełknął ślinę, obserwując, jak dłoń barmanki zamiera w połowie ruchu, jakby ktoś zrobił jej zdjęcie, albo zaklął w posąg – że Widmo miało coś wspólnego z zaginięciem twojego ojca.
W barze nastała niezręczna cisza. Lorraine nadal stała bez ruchu, z pustym wzrokiem wbitym gdzieś nad kapelusz Bernarda. Kowboj wziął łyk whisky, zrzucając drżące mięśnie na odwodnienie, a nie stres. Kto by się stresował rozmową z dzieckiem? Nawet takim, które wydawało się w tej chwili nawiedzone.
Bronco odchrząknął, zastukał lekko w blat, chcąc zwrócić uwagę dziewczęcia na siebie.
– Chciałabyś może… coś o tym opowiedzieć? Planuje zająć się kojotem raz a dobrze, a żeby tego dokonać, potrzebuję informacji – Bronco naprawdę nie chciał błagać – Potrzebuję twojej pomocy.
To ostatnie zdanie wyrwało Lorraine z zamyślenia. Uśmiechnęła się, choć jej oczy w zdezorientowany sposób błądziły po twarzy Bernarda, jakby nie wróciła w pełni na jawę.
– Mówiłam, że dużo duchów nawiedza tutejsze prerie. Widmo jest jednym z nich. Przynajmniej tak mi się wydaje. Mój ojciec nie odszedłby bez walki. Widmo to echo jego duszy.
– Czy widziałaś kiedyś Widmo na własne oczy?
Lorraine pokręciła głową.
– Nie. Ale czuję jego obecność.
Bronco ugryzł się w policzek, próbując powstrzymać wybuch śmiechu. No tak, lokalna sierota, nieletnia barmanka, w dodatku jeszcze uważała się za medium. Bernard nie mógł trafić na lepsze źródło informacji. Mimo wszystko kiwnął głową, próbował udawać zainteresowanego jej wygórowaną wyobraźnią. Lorraine obejrzała się po pustym saloonie, wskoczyła na blat, tak, żeby pochylić się nad uchem kowboja.
– Nie czujesz jego obecności? Za uszami, z tylu głowy, spowite gęstą mgłą niepamięci wspomnienie mrożącego krew w żyłach koszmaru? – Bronco zacisnął szczękę, pokręcił głową, na co Lorraine zaśmiała się pod nosem – Powiem panu tajemnicę. Według mnie Widmo jest częścią prerii.
– Częścią?
– Tak jak ptaki zabijają owady i oba stworzenia mają swoje miejsce w naturze, tak Widmo zabiera nam bydło raz na miesiąc. Żyje w symbiozie z prerią. Nasze krowy to po prostu ofiara, którą musimy oddać w podzięce, że ta okolica pozwoliła nam zbudować Ghostridge. Tyle lat nie składaliśmy jej nic, teraz ziemia sama stworzyła naturalnego komornika.
– Czyli nie powinienem go zabić? – Bernard schował twarz w dłoniach. Naprawdę nie wiedział już, co zrobić.
Lorraine zeskoczyła z baru, wzruszyła ramionami.
– Tyle osób zniknęło, chcąc ubić Widmo. Myślę, że każdego czeka taki los. Natura nie wybacza, jeżeli staniesz przeciwko niej. Nawet jeżeli zniszczymy ziemię, ona i tak się odrodzi. Nasze śmiertelne ciała tak nie działają.
Bronco nieco zdziwił ten sentyment. Słyszał go wiele razy w rezerwatach, rozmowy na temat symbiozy człowieka z naturą, szanowania przyrody i innych takich. Sam uważał podobnie – sprzątał po sobie, jeżeli zdarzało mu się nocować na świeżym powietrzu, zużywał każdy centymetr zwierza, którego ubił, dbał o Dahiitę bardziej, niż o siebie. Ale w kontekście dzikiego psa, który wybija miasteczku ich bydło?
– Czy dlatego wciąż modlisz się za ojca? Bo uważasz, że jego echo wciąż żyje? Że zniknął, a nie umarł? – rzucił Bernard po kilku minutach zamyślenia, oddając pustą szklankę barmance.
– Modlę się też za Widmo. Każdy grzesznik zasługuje na odpuszczenie win, jeżeli czuje skruchę – coś niebezpiecznego błysnęło w oczach Lorraine. Bronco nie był w stanie spojrzenia jakkolwiek sklasyfikować, ale trochę skręciło mu żołądek – W niedzielę pomodlę się również za ciebie.
Drzwi do saloonu otworzyły się z jękiem zawiasów, i do baru wkroczyła grupa hawierzy, co zakończyło rozmowę Bernarda i Lorraine. I tak nie wydawało się, że dziewczyna powie mu cokolwiek pomocnego. Z kiwnięciem głowy w formie pożegnania wyszedł z saloonu, kierując się w stronę stajni.
Nie minęła nawet doba od zakwaterowania, ale Dahiitá wyglądała już o niebo lepiej. Odpoczynek w cieniu, z ciągłym dostępem do wody i siana dobrze jej zrobił. Przywitała swojego właściciela cichym parsknięciem. Bronco pozwolił klaczy wytarzać się w świeżej słomie, wiedząc, że to może być jej ostatnia szansa przed kolejnymi dniami, tygodniami podróży. Patrząc na rozluźnioną postawę klaczy, Bernardowi przypomniała się rozmową z Lorraine, którą odbyli poprzedniego wieczoru w stajni. Faktycznie, dziewczę wspominało coś o tym, że dobroć człowieka można poznać po tym, jak traktuje przyrodę. To pasowało do jej wyobrażeń o Widmie. Może naczytała się za dużo bajek jako maluch? Może od zawsze była nawiedzona, albo śmierć ojca potężnie zniszczyła jej psychikę? Cholera wie z takimi przypadkami.
– Widzisz, mała – poklepał siwkę po boku, przejechał palcami po jej sierści, która powoli odzyskiwała blask – będziemy polować na ducha.
Następny dzień spędził praktycznie nie ruszając się z wynajętego pokoju. W końcu i tak nikt nie miał nic mądrego do powiedzenia na temat Widma, więc jedyne, co zostało Bernardowi, to zbierać siły na polowanie. Większość czasu jednak próbował zajść w drzemkę, żeby odespać zarwaną noc. Dopadł go ten sam koszmar, identyczny jak poprzedniej nocy. Tylko tym razem trawa sięgała mu do piersi na samym początku snu, i udusiła go jeszcze szybciej. W dodatku monstrum oprócz powtórzenia złowróżbnego zrozumiesz świat dopiero wtedy, kiedy poznasz siebie, krzyczało tym razem głosem Mathilde praktycznie nieprzerwanie. Zawodziło jej płaczem, tymi samymi dźwiękami, którymi broniła się, oskarżając Bernarda o morderstwo przez całą jej rodziną. Tuż przed wybudzeniem, kiedy jeszcze topił się w ciężkich trawach prerii, wyciągnął ręce w powietrze, próbując wygrzebać się z zarośli. Jego palce były lepkie i gorące od karmazynowej krwi, która je pokrywała.
Nie ważne, jak bardzo próbował, nie potrafił odreagować straconych godzin snu. Za każdym razem, kiedy zamykał powieki, przed oczami migały mu obrazy duszącej prerii, zakrwawionych palców, i majacząca się postać zwierza z jego świecącymi oczami. Jak tylko udało mu się zapaść w sen, to trwał on maksymalnie kilka minut, przerwany wizjami rozkładających się ciał, tego, że tym razem to jego szczęka wypada z zawiasów i zdrapanego emocjami krzyki Mathilde. Większość dnia spędził na przekręcaniu się na boki, ścierając pot z czoła przemokniętą pościelą. Nawet planowanie polowania poszło na marne, bo głowa bolała go niemiłosiernie, a wszelkie rozmyślania i tak kończyły się na wspominaniu Mathilde i ciepłego Meksyku.
Kiedy słońce zaczęło powoli zachodzić, leniwie chyląc się ku horyzontowi, Bronco zarzucił na ramiona kurtkę, na głowę kapelusz, i zszedł do saloonu. Lorraine kiwnęła na niego w formie powitania. Kiedy tylko usiadł przy barze, wyciągnęła spod kasy talerz z rozmiękłą kanapką. No tak, Bernard zdążył całkowicie zapomnieć o śniadaniu. Albo jakimkolwiek innym posiłku.
– Powodzenia – szepnęła Lorraine, kiedy już zjadł kanapkę i opróżnił szklankę piwa. Jej głos nie brzmiał pewnie, a w jasnych oczach Bronco dostrzegł smutek. Jakby pogodziła się ze śmiercią kowboja. Miało to w jakimś stopniu sens, jeżeli Lorraine faktycznie wierzyła w dominację natury nad człowiekiem. Bernard byłby hipokrytą, gdyby nie przyznał, że wyznaje podobną filozofię. Ale nie do tego stopnia, żeby odgórnie pogodzić się z własną śmiercią. Nie, nie mógł umrzeć tutaj i teraz, nie przed dojechaniem do Kalifornii i zobaczeniem Mathilde. Mathilde, jej ciemnych włosów, jej krzywego uśmiechu, turkusu jej oczu. Tam mógłby to zrobić, chociażby przed jej twarzą. Ale na pewno nie mógł umrzeć w Ghostridge.
Osiodłał Dahiitę powoli i dokładnie, nie szczędząc na higienie, jako że stajnia zaopatrzona była w różnych rodzajów szczotki i gąbki. Nie wyruszył poprzedniego wieczoru na polowanie wyłącznie dla dobra klaczy i wydawało się, że te dodatkowe kilkanaście godzin odpoczynku dobrze jej zrobiło. Bezproblemowo pozwoliła wsadzić sobie wędzidło między zęby, nawet nie strzygąc uszami, kiedy Bronco poprawiał klamry od czanek. Ktoś (może Lorraine, chcąc urozmaicić sobie codzienne zadania) musiał wytrzepać koc, którego kolory wydawały się dla Bernarda bardziej intensywne, niż wcześniej. Może to kwestia tego, że nie widział rzędu ponad dobę?
Wieczór okrył dolinę szarością, tłumiąc kolory Ghostridge. Wszystko wydawało się jeszcze bardziej apatyczne pod osłoną nocy, jakby po miasteczku ostał się sam szkielet. Już w słońcu osada ziała pustkami, ale kiedy zachodziło, dodawało to okolicy jakąś niebezpieczną, niekomfortową aurę. Było zdecydowanie za cicho. Może właśnie dlatego ludzie wymyślili to całe Widmo? Bo dolina, w której wybudowali Ghostridge, była z natury głucha i martwa? Albo po prostu zażywali za dużo absyntu. Bronco wskoczył na siodło po wyjściu ze stajni i pozwolił Dahiicie spokojnym stępem kierować się w stronę wylotu z osady, kiedy sam dopinał wszelkie możliwe paski, mocował lasso do haka od latigo, sprawdzał długość strzemion.
Przy znaku oznajmującym wjazd do miasta (z tylu, zamiast napisu Witamy w Ghostridge!, widniała niezdarnie narysowana podkowa i bazgroł Do zobaczenia, namazany krzywymi literami, jakby szyldem zajęły się okoliczne dzieci) stała Lorraine i szeryf. Komitet pożegnalny. W półmroku wieczoru przypominali bardziej duchy niż ludzi. Bronco przełknął ślinę, chciał jechać dalej, ale Dahiitá zwolniła na widok dziewczynki, zatrzymała się u jej stóp, jakby Lorraine trzymała za plecami jakiś przysmak. Faktycznie, wyciągnęła zza siebie połowę marchewki i podsunęła ją pod nos klaczy. Dahiitá z chęcią wsunęła przekąskę, a dziewczę podrapało ją po miękkich chrapach. Barmanka cały czas miała zmarszczone brwi, jakby niezwykle głęboko nad czymś rozmyślała.
Szeryf objął ją ramieniem, kiwnął na Bernarda głową.
– Pomyślnych łowów.
Lorraine podniosła oczy na kowboja, zacisnęła usta w cienką linię.
– Żeby odejść w spokoju, musisz pogodzić się ze swoim końcem. Jeśli tego nie zrobisz, nie umrzesz.
Nie powiedziała nic więcej, poklepała tylko klacz po szyi i ruszyła z powrotem do miasta. Bronco uznał to za subtelny sygnał, że nadszedł na niego czas. Stuknął Dahiitę lekko łydkami i wyruszyli w stronę wysokich traw, zostawiając Ghostridge za sobą.
Choć wychowany na terenach bardziej pustynnych, Bernard od zawsze doceniał stepy. Szerokie połacie trawy, ciągnące się wręcz w nieskończoność, zmuszały człowieka do pojęcia tego, jak drobny jest w skali swojej planety. Jak bardzo zdany jest na jej łaskę, jak mikroskopijne są wobec niej jego rozterki. Bronco potrafił to uszanować, potrafił schylić głowę i pozwolić Naturze iść swoim tropem, poddać się jej siłom. Natura mu się za ten szacunek odwdzięczała – kiedy potrzebował wody, potrafił znaleźć strumyk, kiedy brakowało jedzenia, prostą zwierzynę. A Bernard, kochliwy w swej naturze (nie ważne, jak bardzo by zaprzeczał), rozmiłowywał Naturę, jak tylko mógł.
Stepy, ze wszystkich terenów, które przebył, były zdecydowanie najbardziej imponujące. Potrafił zrozumieć wszystkich poetów i muzyków, rozpływających się w swych opisach prerii. Bo stepy śpiewały. Wiatr sunący przez wielkie pola trawy, snujący się między źdźbłami, wydobywał z nich melodie. Stepy wyły, zawodziły niczym młoda wdowa przy nagrobku swej utraconej miłości, nuciły nawiedzone wielogłosy, przypominające łkanie dziecięcych duchów. Stepy śpiewały wariacje na temat przestrogi, jak syreny ostrzegające żeglarzy przed skałami. Mrożącymi krew w żyłach melizmatami pilnowały życia wszystkich stworzeń, które respektowały zasady prerii. Dlatego Bernard cenił, szanował, i na pewien swój stonowany sposób, kochał stepy. Może wziął je na zastępstwo Mathilde, potrzebując uczepić się czegoś zębami, chylić ku czemuś głowę, dziękować czemu na kolanach. Stepy potrafiły wybaczyć, ale tylko, jeżeli okazało się wystarczającą skruchę. Tylko jeżeli potrafiło się zanucić podobnie żałosną melodię, jaką śpiewał sam step.
Okolice Ghostridge były stepem wręcz perfekcyjnym — puste pola z gęstą trawą, która szumiała na wietrze, tłumiąc wszelkie okoliczne dźwięki. Żadnych gór ani rzek w oddali, tylko płaskie wzgórza, tylko preria, kowboj i jego koń. Bronco dał Dahiicie luźne wodze, pozwolił jej wyciągnąć szyję i spokojnie stąpać między trawami. Ciemny granat nieba począł powoli zlewać się z horyzontem, a między gwiazdy, pośród szarych chmur, wznosił się spokojnym ruchem okrągły księżyc. Pełnia.
Bernard odwrócił się w siodle, żeby sprawdzić, jak bardzo oddalili się od miasteczka. Osady nie było już praktycznie widać, mgła i cienie przysłoniły dachy. W dodatku żadna z lamp w mieście nie działała, więc Ghostridge całkowicie ginęło w dolinie. Cały czas myślał o tym, co powiedziała Lorraine na pożegnanie. Dziecina naprawdę miała nie po kolei w głowie. Ale jak można winić ją za to, że trudno jej przeżyć śmierć ojca? W końcu Bernard nie był lepszy — nadal myślał o Mathilde, o nieszczęśliwym pojedynku, o krwi pod paznokciami i dzikiej potrzebie przywiązania się za szyję do najbliższej gałęzi. Nagle Dahiitá zatrzymała się ostrym ruchem. Kowboj powrócił wzrokiem przed siebie. Po przymrużeniu oczu i skupieniu się na horyzoncie zobaczył powód, dla którego klacz stanęła w miejscu.
Przed nimi, między gęstymi trawami prerii, oświetlone stłumionym blaskiem księżyca, stało Widmo.
Nawet z dalekiej odległości Bernard mógł dojrzeć, że kojot był ponadprzeciętnie wyrośnięty. Szeryf mówił prawdę. Bestia miała długą, ciemną sierść, przez co bardziej przypominała wilka. No i te oczy. Rozżarzone jak najnowszy patent żarówki, dwa pryskające iskrami zimne ognie, świecące mocniej, niż księżyc w pełni i wszystkie gwiazdy na niebie razem wzięte.
Bronco przełknął ślinę. Lorraine miała rację. Widmo odwiedziło go w koszmarach. Teraz stało przed nim, wbijając w niego swoje jarzące się ślepia. Chłodny wiatr przeciął prerię, kowboj ściągnął wodze. Lustrowali się tak wzrokiem, bez najmniejszego ruchu, kiedy Bernard popełnił jeden z największych błędów w swoim życiu, taki, którego żałował aż do końca – mrugnął.
Jak tylko podniósł powieki, Widmo zniknęło mu z oczu. Na prerii pozostał tylko Bronco, Dahiitá i szum wysokich traw.
– Szlag – przeklął kowboj pod nosem, wysunął nogę na tylny popręg i pozwolił klaczy zrobić obrót.
Chwilę tak kręcili kółka w miejscu, z Bernardem rozglądającym się na wszystkie strony. Ale po Widmie było ani widu, ani słychu.
Do czasu.
Nagle, spomiędzy wysokich traw wypłynął warkot, po czym Widmo pojawiło się tuż przed Dahiitą. Bronco puścił wodze, pozwolił wierzchowcowi ruszyć w tył szerokimi susami, z głową podwiniętą aż do piersi, kiedy sam próbował wyciągnąć pistolet z kabury. Jednak kojot nie atakował. Stał w miejscu, tym samym, w którym się pojawił. Miał lekko rozwartą szczękę, na tyle, żeby błysk ostrych zębów był widoczny w półmroku. Bernard usiadł głębiej w siodle, zatrzymał Dahiitę. I wtedy Widmo zaczęło okrążać ich spokojnym, rozluźnionym krokiem.
Dzikie psowate, obłąkane żądzą krwi i dominacji w terenie, z reguły rzucały się wpierw z zębami na wierzchowce. W końcu konie mają potężne kopyta, które pozwalają jednym prostym kopnięciem spowodować u pierwszej lepszej osoby wstrząśnienie mózgu, a co mocniejsze natychmiastową śmierć. Kojoty i wilki nie oszczędzały zastraszania — kłapały szczękać w pobliżu końskich stawów, zrwyały ścięgno, czy dwa, próbując wytrącić je z równowagi, żeby tylko upadły.
Ten kojot był inny. Fakt, wielkością i szatą przypominał bardziej wilka, ale to nie ta rzecz robiła z niego coś innego. Otóż kojot nie spuszczał pustych oczu z kowboja. Paradował z podniesionym łbem pośród traw, jak rasowy piesek u boku mieszczanki. Krążył szerokimi kołami wokół klaczy. Jego chód był nierówny, wskazywał na deformacje jednej z kończyn, albo otwartą ranę. Plus dla Bernarda, może łatwiej dałoby się go pozbyć.
Widmo rozwarło szczękę, zatrzymało się w miejscu. Pochyliło się ku ziemi, uginając przednie łapy. Dahiitá zniżyła łeb, jakby odpowiadała zwierzęciu. Bernard spiął siwkę, ściągnął wodze i cmoknął, na co ona poderwała się lekko, jakby wpadła w dziwny trans i to przez niego skopiowała ruch kojota. Kowboj wreszcie wyciągnął rewolwer, wycelował go w bestię. Widmo spojrzało się na niego, przekrzywiło łeb na bok, jak głupi szczeniak, który nie zrozumiał komendy. Jakimś cudem, choć Widmo było zwierzęciem, Bronco zauważył w jego oczach drwinę. Zwykłą, ludzką drwinę. Jakby wcale nie obawiało się broni, albo wręcz wiedziało, było stuprocentowo pewne, że Bernard nie strzeli.
Bernard strzelił.
Widmo zawyło boleśnie, opadło w trawę. Przez chwilę było słychać jedynie charczenie, trawa ugięła się pod ciężarem psiego cielska. Po czym kojot podniósł się na równe nogi, jak gdyby nic się nie stało. Sierść na jego piersi mieniła się szkarłatem, jak ropa tęczą na powierzchni morza. Bronco zacisnął szczękę. Wiatr zadął jeszcze mocniej, tak, że Bernard poczuł woń świeżej krwi tuż pod nosem. Wtedy Widmo rozdziawiło szczękę, wydało z siebie ludzki jęk, i ruszyło na kowboja.
Dahiitá zrobiła zgrabny odskok, taki, jakim popisywała się na rodeo przy zaganianiu bydła, unikając szczęk Widma. Kojot okrążył ich truchtem kilka razy, wciąż wbijając świecące ślepia w Bronco. Nagle świst wiatru wydawał się szeptać ludzkim głosem. I wtedy Bernard zrozumiał.
Równe szanse.
Puścił wodze na szyję klaczy, podniósł ręce w górę. Widmo przysiadło w trawie, nie odrywając od niego wzroku. Dopiero wtedy Bronco zorientował się, że bestia ani razu nie mrugnęła od pojawienia się na prerii. Wysunął nogi ze strzemion i powolnym ruchem zsunął się z siodła. Widmo wciąż czekało, oddychając którymi tchnieniami, z półotwartym pyskiem i długim, spienionym śliną jęzorem zwisającym spomiędzy silnych szczęk. Kiedy Bernard stanął naprzeciwko kojota, ten podniósł się, wyciągnął głowę do nieba, i zawył.
Skowyt Widma w żadnym stopniu nie przypominał wilczego śpiewu do księżyca, albo rechotu kojotów, którym odskrzekiwały stadu. Nie, wycie tylko przez chwilę brzmiało zwierzęco, a potem przerodziło się w ludzki pisk, w płacz i zawodzenie. Bronco od razu rozpoznał krzyk. Jak mógłby go zapomnieć? Nękał go w koszmarach, a teraz i na jawie. Widmo zaskamlało głosem Mathilde, wrzeszczało tak samo spanikowanym tonem, jaki został wyryty Bernardowi z tyłu głowy. Kowboj zamknął oczy, przysłonił uszy, chcąc uciec od dźwięku. Kolejny błąd. Bestia przerwała ujadanie i rzuciła się na Bronco.
Widmo zwaliło go z nóg, przyszpiliło go silnymi łapami do ziemi na tyle agresywnym ruchem, że Bernard stracił oddech. Trawy były twarde i ostre, cięły jego skórę nawet przez tyle warstw ubrań. Widmo nachyliło rozdziawioną paszczę nad jego gardłem, ślina pociekła na szyję kowboja. Bronco, w panice, złapał za szczęki, odpychając od siebie pysk zwierzęcia, jednocześnie próbując odgiąć je na tyle mocno, żeby kojota zabolało. I żeby się odpierdolił. Jednak bestia nie zareagowała na próby Bernarda. Poczęła wręcz napierać mocniej ciężarem całego ciała na kowboja, mimo tego, że coś, jakaś chrząstka czy kość, chrupnęła w ciszy prerii. Kojot przechylił łeb, tak, że byli oko w oko. Z tak bliskiej odległości, zwierzęce ślepia nie wyglądały jak smugi światła. Nie, Bronco potrafił dojrzeć każdy odcień błękitu i zieleni mieniący się w tęczówkach, to, jak źrenice powoli rozszerzają się i zwężają, i refleksy księżyca. Te oczy… znał te oczy.
Bernard puścił pyska kojota, odepchnął się od niego, jak najdalej mógł. Tym razem Widmo nie ruszyło za nim. Stanęło prosto, oblane światłem gwiazd. Rozwarło szczękę jeszcze bardziej, i wtedy Bronco zauważył, co jest nie tak – musiał wyważyć żuchwę z zawiasów podczas ich szarpaniny wśród traw, bo zwisała luźno, nienaturalnie, jakby bestia straciła możliwość zamknięcia paszczy. Jednak to nie ten fakt przeraził Bernarda. Nie, najbardziej z równowagi wytrąciły go te ślepia. Nie były ani trochę zwierzęce, w żadnym stopniu nie przypominały kojocich, czy chociaż wilczych. Były stuprocentowo ludzkie.
Widmo zadrżało na zbroczonych krwią łapach, ruszyło w stronę kowboja. Tym razem Bronco nie ruszył się z miejsca. Nie mógł, kiedy bestia wpatrywała się w niego oczami Mathilde. Kojot nachylił się nad nim. Zatęchły smród przemokniętego futra, krwi i torfu prawie spowodował u kowboja napad torsji. Ale zacisnął szczęki, pozostał nieruchomy jak posąg. Tak samo jak w koszmarze, Widmo jęknęło, warknęło, i przemówiło ludzkim głosem. Głosem Mathilde.
– Czy teraz rozumiesz? Czy rozumiesz siebie?
Bernard nie potrafił odwrócić wzroku od turkusu, chociaż ślepia bestii nadal świeciły jak lampy. Miał wrażenie, że zaraz oślepnie. Ale nie mógł spojrzeć nigdzie indziej. Nie, kiedy miał przed sobą oczy, za którymi tęsknił, których szukał cały ten czas.
– Wreszcie rozumiem – szepnął. I nie kłamał.
Kojot wydał z siebie stłumiony, krótki śmiech. Taki sam, jakim śmiała się Mathilde, kiedy opowiedział jej słaby żart. Ziemia zmiękła, jakby natura gotowa była pogrzebać Bronco tu i teraz. W gruncie rzeczy był na to gotowy. Rozumiał siebie. Rozumiał rolę matki natury, rolę prerii, rolę Widma. We wszystkim. Gdyby tylko Lorraine mogła to zobaczyć… Też by wszystko zrozumiała. Wiedziała dużo, ale jeszcze nie rozumiała. Ale gdyby mogła to zobaczyć, nie musiałaby się modlić do swojego boga, nie płakałaby za poświęconym większemu dobru ojcu.
Widmo oparło szczęki na szyi Bernarda. Wbiło tam ostre zęby, przekłuwając skórę, dobijając się do tętnicy, mięśni i ścięgien. I szybkim ruchem wyrwało łeb w powietrze. Krew rozbryzgła się na tle rozgwieżdżonego nieba, opadła na trawę w perfekcyjnym łuku, przypominającym pierwsze pojawienie się księżyca na sklepieniu, tuż po nowiu. Bernard wziął ostatni, wodnisty oddech, nieprzerwanie patrząc w to, jak odcienie niebieskiego zlewają się z zielenią w oczach bestii.
– Rozumiem.
chcę złożyć formalne podziękowania wyspom Uist i Harris za pozwolenie zrozumieć, co w tych stepach widzieli Mickiewicz, Noskowski i Copland. yeehaw dla ciekawskich
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz