Ojciec miał miotłę, która była w stanie pokonać dystans z Thornhaven do Stellaire w jakąś godzinę, lecz miotła Seymoura nie była magicznym odrzutowcem, on potrzebował na to jakichś ośmiu godzin. I tak jak lubił latać na miotle, stanowiącej jego preferowany środek transportu, tak nie do końca uśmiechało mu się osiem godzin siedzenia okrakiem na kiju, choćby widoki po drodze były naprawdę ładne, a pogoda sprzyjała. Postanowił w końcu pojechać pociągiem, a na miotle pokonać ostatni kawałek drogi do posiadłości.
Thornhaven było niewielkim miastem, wiecznie zmytym deszczem, wtulonym między poszarpane klify, najczęściej pogrążonym w pobladłym oparze wszechobecnej mgły. Mieszkańcy, jeśli siedzieli razem, to w barze albo w domu, czekając, aż sztorm umilknie i będzie można ruszyć na połów, a jeśli mieścina pustoszała, był to znak, że mieszkańcy zniknęli na długie tygodnie, by przemierzać okoliczne hale wraz ze stadami swoich owiec. Gdy Seymour oglądał stare obrazy w posiadłości, porównując dawne czasy Thornhaven z obecnymi, ciężko było mu dostrzec różnice. Czas zdawał się zatrzymać.
W końcu Seymour wysiadł z pociągu. Panicz Silverthorn nie wyróżniał się spośród pozostałych podróżnych – ot, przypominał może studenta zmierzającego do jakiegoś taniego hostelu, z niewielkim plecakiem na plecach, z własnoręcznie zrobioną miotłą na ramieniu, i w wygodnej, przeciwdeszczowej kurtce, idealnej na tę melancholijną pogodę. Związane w kitkę włosy i spokojny, luźny krok, dopełniały obrazu człowieka drogi, samotnie podążającego w sobie tylko znanym kierunku.
Podłużny peron, najczęściej cichy i opustoszały, do tego poszarzały budynek stacji, zbudowany dobrze ponad sto lat temu, milczący zawiadowca, przysypiający gdzieś w stróżówce – widoki te miały w sobie jakiś rodzaj nostalgii i zamyślenia, kierujący rozważania w stronę, w którą myśli na co dzień nie podążały. Seymour zerknął w niebo, stalowe i gniewne, wiecznie grożące nadciągającym deszczem, piękne w sposób, w jaki doceniali je umierający młodo malarze, odkrywani na nowo lata po swej śmierci.
Opuścił stację, wsiadł na miotłę. Ruch powietrzny tu nie istniał, więc Seymour poleciał w stronę posiadłości niemalże po linii prostej, ciesząc się wolnością i swobodą oferowaną przez puste niebo.
Miasto mignęło pod nim barwami szyldów i tych kilku nowych budynków, zastąpione szybko przez wzburzone morze wilgotnej, zielonej trawy. Przecięte koralowcami popielatych, ciemnych krzewów, jaśniejszymi fragmentami przebijającej się przez grunt skały, może czasem jakimś pojedynczym drzewem, skulonym pod wiecznym naporem wilgotnego wiatru. Seymour skręcił nieco, wiatr się wzmógł, pędząc nad nim nisko wiszące chmury.
Posiadłość wyłoniła się zza wzgórza, szara i kamienna, z daleka przypominająca jeden z nadmorskich klifów. Pojedynczy pas brukowanej drogi prowadził w stronę głównego wejścia, kończąc się rozległym placem, przyjmującym ongiś jeźdźców i karety licznych gości. Zaraz obok stajnia i wozownia, w których kiedyś przebywały konie i powozy rozległej rodziny Silverthornów, teraz zaś miały swój dom nieprzeliczone miotły jego ojca. Dalej, za domem, chaos zarośniętego, zapuszczonego ogrodu, przechodzącego w końcu we wtulony w boki wzgórza, splątany i ciemny las. Odległy huk majestatycznego morza przetaczał się czasem wśród zamglonych terenów, zapach słonej bryzy walczył z wonią leśnej wilgoci i przemoczonego kamienia.
Lekkie mrowienie przebiegło przez dłonie i ramiona, zbiegło się gdzieś na wysokości mostka, gdy czarodziej przemknął przez barierę – niewidzialną tarczę, chroniącą posiadłość przed wszelkimi nieproszonymi gośćmi i przeróżnymi problemami. Jak wszystkie zabezpieczenia Silverthornów, tarcza opadła gładko i bezszelestnie, wyczuwszy moc rodowych tatuaży, a charakterystyczny dźwięk rozbrzmiał w posiadłości, powiadamiając jej mieszkańców o tym, że mogą spodziewać się wizyty.
Seymour obniżył lot, zwolnił, w końcu wylądował.
— Zaparkuj — rozkazał miotle, ta zaś na krótko rozbłysła błękitem, nim zwróciła się w stronę stajni i posłusznie oddryfowała, by wylądować na przeznaczonym sobie stojaku.
Kilka szerokich stopni i Seymour stanął pod głównymi drzwiami. Mimowolnie podniósł wzrok na zdobiący ich szczyt herb.
Czarna, nieco wyblakła już tarcza, nosiła w środku regularny, idealnie symetryczny krąg srebrzystych cierni. Herb był boleśnie prosty, wręcz toporny, stworzony w czasach, gdy żelazo wciąż było drogie, a o magicznych metalach mówiono tylko w opowieściach. Ta długa historia rodu, te wszystkie imiona przodków, powtarzające się przez pokolenia, zawsze mu ciążyły, jakby wzrok tych dawnych twórców golemów wbijał mu się w plecy, oceniając, sądząc… A przynajmniej było tak, dopóki nie powziął w końcu tej decyzji, nie porzucił jednej ścieżki, by podążyć inną. Seymour uśmiechnął się, mimowolnie wracając do wspomnień. Ignis ledwie dwoma wersami rozpierdolił go dokładnie tak, jak czarodziej tego potrzebował.
Dłoń spoczęła na klamce, ciężkie, okute drzwi otworzyły się, zapraszając panicza w zakurzony półmrok posiadłości.
— Seymour!
Nie zdążył przekroczyć do końca progu, oczy wciąż nie przyzwyczaiły się do ciemnych brązów rzeźbionej boazerii, ozdobnych haftów jedwabnej tapety czy głębokich barw grubych dywanów, a wzrok już wychwycił tę roześmianą, jasnowłosą sylwetkę młodszego z braci.
Nicholas, choć nosił okulary, miał krótkie włosy, a ubierał się głównie w przyjemne dla oka pastele, był na tyle podobny do Seymoura, że na pierwszy rzut oka było widać, że są rodzeństwem. Młodszy z ich dwójki, nie nosił piętna pierworodnego i ojciec nie wrzucał mu na barki ciężaru odpowiedzialności za kontynuowanie rodowej tradycji, a przynajmniej nie robił tego, dopóki Nicholas nie dorósł, nie zmężniał i sam nie postanowił, że owo brzemię to jest coś, co będzie z dumą nosił. To chyba był powód, dla którego mały Nico, to rodzinne koło zapasowe, początkowo traktowane przez ojca jako plan awaryjny, sprawnie wypełnił pustkę po Seymourze i szybko okazało się, że pasuje w tym miejscu o wiele lepiej, niż ktokolwiek by zakładał.
Od tamtego wydarzenia minęły lata, wiele się zmieniło i bywały takie momenty, gdy Seymourowi wydawało się, że ojciec w końcu pogodził się z tym, że jego starszy syn będzie tworzył muzykę, nie zaś golemy, młodszy zaś pociągnie dalej rodową tradycję.
— Nico!
Nicholas zbiegł po tych ostatnich stopniach głównych schodów prowadzących na wyższe piętra, zatrzymał się na moment przed Seymourem, nim padł mu w objęcia, zupełnie tak, jakby obaj wciąż jeszcze biegali co rano z tornistrami do szkoły.
— Hej! — Seymour zachwiał się nieco, zrzucił plecak, objął brata ramieniem. — Nie przyjeżdżam wcale tak rzadko!
Nico zawsze był tym wesołym, pogodnym, tym bardziej otwartym i okazującym szczerze emocje. Gdyby nie ta identyczna barwa oczu, ten sam odcień blondu, ktoś mógłby pomyśleć, że do posiadłości go po prostu podrzucili.
— Jasne, że za rzadko, jesteś tylko na święta.
— Nie marudź.
Odsunęli się od siebie, Seymour jeszcze sięgnął, zmierzwił dłonią włosy brata. Gdzieś z trzewi posiadłości wychynęło coś srebrnego.
— Hej, Siri.
— Witaj, paniczu Silverthorn.
Seymour ściągnął kurtkę, wyciągnął ubranie w stronę pokojówki, wskazał plecak.
— Siri, zabierz moje rzeczy do pokoju.
— Tak, paniczu Silverthorn.
Golem przydreptał, zebrał rzeczy, zniknął w labiryncie pustych korytarzy. Seymour znów zwrócił się do Nico.
— Ojciec w Kuźni?
Brat pokręcił głową.
— Siedzi z Mari w salonie. Chodź, Cortana kończy z obiadem, zjesz z nami. — Nico postąpił parę kroków w stronę korytarza. — Chyba że jesteś zmęczony. Długo leciałeś?
— Od stacji, reszta drogi pociągiem.
Nicholas westchnął.
— Zrobiłbyś sobie nową, szybką miotłę, a nie latał na tej licealnej spacerówce.
— Ja to nie ojciec, że wszędzie muszę popierdalać na trzymetrowym odrzutowcu.
Od wejścia do salonu prowadziła długa droga, lecz wypełniona pogodną rozmową i przepychankami słownymi z bratem, zdawała się jakaś podejrzanie krótka. Jarvis w końcu się zbudził, przywitał panicza, dołączył na moment do rozmowy, a potem wrócił do swojego zwyczajowego przysypiania, układając świadomość gdzieś wśród najgłębszych fundamentów posiadłości.
Aromat gorącego obiadu przebił się przez zwyczajowy zapach kurzu i wosku do drewna, jeszcze nim Nico i Seymour wkroczyli do salonu. Może tylko wydawało mu się, że w pomieszczeniu jest jakoś jaśniej i weselej, niż to zapamiętał, może to była kwestia nowych abażurów, a może nowej osoby, mieszkającej w posiadłości od jakiegoś roku.
— W końcu jesteś!
Mari wstała ciężko z fotela, nim Seymour zdążył jej powiedzieć, by się nie fatygowała, kobieta tylko machnęła dłonią, powiedziała, że ciąża nie choroba i nic jej nie będzie, jak czasem sobie wstanie, a poza tym Seymour rzadko przyjeżdża, mógłby częściej, do Thornhaven wcale nie jest tak daleko, więc niech się nie wykręca, że ma tyle pracy z tym brzdąkaniem, ale jak już bratanica pojawi się na świecie, to zdecydowanie odwiedziny raz w tygodniu, protesty są daremne, już ona to na nim wymusi.
— Ciebie też dobrze widzieć, Mari. — Zdołał w końcu wtrącić Seymour, nim został wyściskany, wycałowany i zagarnięty prosto do stołu.
Jeszcze tylko przywitanie z ojcem gdzieś po drodze, parę uprzejmych pytań, jak tam Vox sobie radzi, jak minęła podróż, co ostatnio słychać, i już Cortana podsuwała mu miskę z wodą i leżącym obok wygrzanym ręcznikiem, by umył dłonie przed posiłkiem, a potem zajęła się swym zwyczajowym podawaniem do stołu.
Mari błyskawicznie zagarnęła konwersację, prowadząc ją radośnie wśród luźnych i ogólnych tematów, wtrącając od czasu do czasu jakieś zabawne anegdoty, płynnie odbijając piłeczkę do męża i od czasu do czasu wciągając Seymoura w niezobowiązujące żarty. Muzyk polował na kawałki marchewki w zupie, stopniowo rozluźniając się i uśmiechając coraz więcej – nie pamiętał, by ich wspólne posiłki były tak pełne rozmów i śmiechu. Zerknął w stronę ojca.
Blondyni mieli to do siebie, że słabo było u nich widać siwe włosy, a wiek przejawiał się raczej w wyraźniejszych zmarszczkach i głębszym spojrzeniu. Ojciec rzadko się uśmiechał, u niego zmarszczki pojawiły się wcześnie, rezydując między brwiami i na czole, dodając jego twarzy wieku i odzwierciedlając ten pochmurny, nieskory do okazywania emocji charakter. Teraz jednak próżno było szukać tam typowego napięcia i zamyślenia, gdy Cedric przebiegał wzrokiem między Nico i Mari, a na dnie spojrzenia lśniło coś ciepłego. Seymour potrzebował jeszcze trochę czasu na to, by uświadomić sobie, że oto jego ojciec powoli dojrzewał do roli dziadka, a całe to rozczarowanie decyzjami podjętymi przez pierworodnego powoli zabliźniało się w jego sercu. Dziwne uczucie, gdy rzeczy same wracały na właściwe tory.
Miejsce gorących potraw zajęły w końcu ciastka. Mari dojadła ostatniego ogórka kiszonego, jej wzrok zaraz padł na słodkie bezy z malinami. Atmosfera nieco się zmieniła, zapachniało kawą, Nico dźwięknął srebrną łyżeczką po porcelanie.
— Wspominałeś, że masz jakiś projekt do zrobienia w Kuźni. — Zaczął, przenosząc wzrok na Seymoura. Ten skinął głową. — To o co dokładnie chodzi?
Gdy był jeszcze małym dzieckiem, Kuźnia stanowiła dla niego sekretne miejsce, do którego bardzo, bardzo chciał już wejść, ale oczywiście nie mógł. Tajemnicza konstrukcja nie wpuszczała w swoje progi nikogo, kto nie miał tatuaży, i nawet słowo głowy rodu nic nie mogło zmienić, niezdolne do przełamania wyrytych w magicznych runach zasad. Potem, gdy w końcu tatuaże pojawiły się na jego rękach, Seymour szybko poczuł się przytłoczony mnogością sprzętów do opanowania, możliwości do wykorzystania, i samą atmosferą miejsca, zupełnie tak, jakby same oczekiwania jego ojca i nadzieje, które z nim wiązał, to już nie było za dużo dla jego chudych, wciąż dziecięcych jeszcze ramion.
Ale to była przeszłość, teraz sytuacja się zmieniła – Seymour miał wrażenie, że muzyka, upływ czasu i wszystko to, co wydarzyło się w jego życiu, w jakiś sposób wypłukały wszelkie negatywne emocje związane z Kuźnią, skruszyły gniotący go w środku węzeł skomplikowanych uczuć, od złości na to, że ojciec tak usilnie próbował wepchnąć go w sztywne ramy oczekiwań, aż po wstyd i rozczarowanie samym sobą, że nie urodził się idealnie dopasowany do tych ram. Teraz już wiedział – nigdy nie jest za późno, by zmienić drogę, którą się podążało, a on nie ma obowiązku składać w ofierze swojej przyszłości na ołtarzu oczekiwań i wymogów.
Kamienne, spiralne stopnie, prowadziły go daleko w dół, kolejne piętra pod ziemię, do najgłębszych i najbardziej skrytych części posiadłości. Surowa, zimna szarość otaczająca go z każdej strony, różniła się od pustki i półmroku panujących w części mieszkalnej. Tu było jeszcze zimniej, jeszcze bardziej głucho i pusto, a wibrująca w powietrzu magia zostawiała na języku elektryczny posmak, silniejszy z każdym pokonanym stopniem, coraz głębiej wprowadzającym go w ten specyficzny nastrój skupienia i napięcia.
Dotarł na sam dół, tam, gdzie schody kończyły się rozległą nawą i wrotami. Przypominały bardziej gródź jakiegoś bunkra, z tymi geometrycznymi, lśniącymi pasmami magii splatającej się z metalem, ze skomplikowaną, runiczną pieczęcią w samym ich sercu i lekkim chłodem bijącym od obsydianowych zdobień. Wrota były antyczne, nawet Cedric nie wiedział o nich wszystkiego, gdy szczegóły ich powstania utonęły w meandrach historii. Gdzieś w głębi serca Seymour podejrzewał, że pierwsi z Silverthornów próbowali swych sił z rozsianymi tu i tam po odłamku konstrukcjami starożytnych, lecz w końcu nigdy nie zapytał o to ojca, mając wrażenie, że nie uzyskałby satysfakcjonującej odpowiedzi.
Czarodziej zbliżył się, uniósł głowę, wyciągnął dłoń, dotknął pieczęci.
Rozpoznała jego tatuaże, rozbłysła mocniej, coś we wnętrzu wrót zachrzęściło metalicznie. Wśród ochronnych zdobień pojawiła się pionowa rysa, szybko powiększyła, gdy skrzydła wrót zaczęły się rozsuwać, wpuszczając Seymoura do samego serca posiadłości.
Rozległa hala ciągnęła się w panującym wokół, metalicznym półmroku, rozpraszanym pojedynczymi, doskonale białym światłami, wydobywającymi z powszechnej szarości ostre, twarde krawędzie skomplikowanych, przesyconych magią sprzętów. Węzeł magii, zapieczętowany w przejrzystym krysztale, służący jako magiczny kondensator przy procesie Halla-Héroulta, kawałek dalej specjalnie sprowadzane z Medwii, krasnoludzkie kowadło. Jeszcze parę kroków i można było otworzyć właz prowadzący do obiegu zamkniętego smoczej magmy, wystarczająco gorącej, by stopić każdy metal. Naprzeciwko – studnia płynnego kryształu, z której wyciągano pozbawione skaz monolity krzemu, idealne do tego, by stworzyć z nich rdzenie dla golemów, a zaraz obok kadź austenityczna, bezpośrednio zasilana zamkniętym między solmariańskimi soczewkami piórem feniksa. Od trudnych do nazwania sprzętów i otoczonych ochronnymi kręgami stanowisk, wzrok sam przechodził w górę, w ten metaliczny las na wpół świadomych, golemicznych narzędzi – olbrzymich wysięgników, szyn i haków, zdolnych podnieść dymiące kadzie pełne płynnego metalu, uruchomić potężne miechy kowalskie albo wprawić w ruch ciężkie młoty, zmieniające sztabki metali w delikatne arkusze.
Seymour szybkim krokiem przeciął sam środek Kuźni – tamtego dnia nie zamierzał tworzyć żadnych golemów, nie interesowały go więc te wszystkie wielkie maszyny i zbiorniki pełne mieniących się, kotłujących magią płynów. Sunącą pod podłogą lawą nawet się nie zainteresował, tylko ciepło omiotło jego postać. Nie, Seymour miał jeden cel, a był nim ten niewielki stół rzemieślniczy w połowie pomieszczenia, nieco z boku, bliżej jednego z załomów.
Stół, prócz gładkiego, metalowego blatu, miał też z boku niewielkie kowadło, niemalże dziecięcych rozmiarów, doskonale przygotowane do tego, by tworzyć na nim małe, wymagające dużej precyzji dzieła. Idealne dla tego, co Seymour zamierzał tamtego dnia stworzyć.
Materiały miał już dawno przygotowane – skonsultował je jeszcze trochę z tatą i z Nico, chyba osiem razy odmówił dalszej pomocy, bo przecież dzieło miało być od niego, więc nikt inny nie powinien przykładać do niego ręki. Konsultacja jeszcze przechodziła, ale wykonanie to co innego.
Niewielka, starannie odważona sztabka lśniącego srebrnym blaskiem uru – metalu wydobywanego przez krasnoludy z najgłębszych poziomów ich kopalni – spoczęła na blacie. Tylko uru tak dobrze potrafił kondensować magię z otoczenia, by naturalnie oddać ją potem najbliższej żywej istocie, zwiększając jej siłę i wytrzymałość. Do tego dwie bryłki berylu – jeszcze nieoszlifowane, z zaciekawieniem odbijające blask ustawionych tu i tam magicznych lamp. Beryl przyjmował wiele barw, nietrudno było znaleźć kamień o odpowiednim odcieniu, lecz te fioletowe należały do rzadkości. Takie właśnie wybrał Seymour, kierując się właściwościami kamienia i tym, jaka barwa będzie pasowała do jego projektu.
Muzyk ściągnął koszulkę, blask tatuaży splótł się z rozproszonym wokół światłem, nadał wszystkiemu wokół spokojnej, błękitnej barwy. Ubranie wylądowało bezpiecznie w jednej z szafek, podobnie jak telefon i zegarek, a potem Seymour sięgnął po swój sprzęt. Skórzane karwasze, wyściełane od spodu miękką mikrofibrą, z wierzchu otulone siatką włókna węglowego podtrzymującego niewidoczne żyłki ithildinu, zapewniały ruchom dłoni precyzję, jakiej nie był w stanie osiągnąć zwykły człowiek. Do tego ciemny pas opinający się tuż nad biodrami, ciężki od wszytych w niego drobnych kondensatorów many, zapewniający użytkownikowi zwiększenie jej pokładów. Oba elementy dopasowane do specyficzności tatuaży Seymoura, od razu weszły w magiczny rezonans z ciałem czarodzieja. Seymour westchnął, usiadł przy stole, wyregulował siedzisko. Przysunął sobie osadzone na teleskopowym ramieniu, wielofasetkowe szkło powiększające, wysunął pełną wysublimowanych narzędzi szufladę, i przystąpił do pracy.
Kuźnia znajdowała się co prawda głęboko pod ziemią, lecz ustawienie planet wciąż wpływało na wiązaną w artefaktach magię. Seymour wybrał pełnię księżyca na moment, by stworzyć swoje dzieło, więc może dlatego, gdy wychodził nad ranem z Kuźni, nieco powłóczając zmęczonymi nogami, jednocześnie uśmiechając się z satysfakcją i zadowoleniem, do głowy wpadł mu całkiem dobry pomysł. Niektóre pomysły pojawiały się widać jedynie w wystarczająco zmęczonych głowach, gdy wypoczęty rozsądek nie miał już sił na to, by odrzucić je jako dziwne i bezsensowne.
Początkowo Seymour planował zabrać Vi na wystawną kolację do jakiejś drogiej restauracji, lecz pomysł ten bardzo szybko przestał mu się podobać i muzyk uświadomił sobie, że w sumie to podobnego traktowania swojego partnera oczekiwało po nim społeczeństwo i utarte schematy, sam Vi zaś na pewno doceniłby jego starania, lecz pewnie byłoby to podszyte jakimś rodzajem skrępowania. Dlatego też Seymour w końcu odwołał rezerwację, a swojemu pluszakowi powiedział, by wieczorem po prostu czekał na niego na ich tarasie i wypatrywał na tle wieczornego nieba, tak, jak zawsze, gdy chciał gdzieś zabrać swojego Pluszaka. Lecz tym razem miotła to było trochę za mało. Czarodziej z rozbawieniem oglądał, jak brwi Vi się unoszą, a te urocze, metaliczne oczy z niedowierzaniem patrzą na egzotyczny środek transportu.
— Dywan? — spytał Virgil, błądząc wzrokiem po frędzlach i barwnych wzorach.
— Latającym dywanem polecimy pośród gwiazd. — Zanucił Seymour, gładko parkując tuż za barierką tarasu, przesunął się nieco bliżej, wyciągnął dłoń do wilkołaka. — Chcę pokazać Ci świat, jaśniejący jak klejnot.
Vi obdarzył go spojrzeniem, które sprawiło, że Seymour zapomniał na moment o tym, że dywan na jakieś krawędzie, a potem wilkołak podszedł do barierki i przekroczył ją, łapiąc swojego czarodzieja za rękę. Seymour pociągnął go trochę mocniej na siebie, Vi klapnął na dywanie, wylądował mu na piersi, obaj przewalali się przez moment, starając się znaleźć jakąś sensowną pozycję, a tymczasem dywan sam oddryfował od tarasu i zaczął powoli się wznosić.
— Nigdy nie leciałem latającym dywanem — Vi roześmiał mu się gdzieś w obojczyk, próbując się umościć.
— Byłbym niepocieszony, gdybyś mi powiedział, że to dla ciebie chleb powszedni.
Seymour nie do końca ułatwiał mu zajęcie wygodnej pozycji, wciąż obejmując ramieniem. Dywan może i przyciągał spojrzenia, stanowiąc egzotyczny środek transportu, jednak im wyżej się wznosił, tym więcej zostawało gdzieś tam, poniżej linii frędzli, zapewniając dwójce podróżnych ładny widok i jednocześnie dając nieco prywatności.
— Zabieram cię na wieczorny piknik pod gwiazdami — powiedział, przegarniając włosy Vi. — Głodny?
Spojrzenie tylko na moment uciekło w stronę ust Seymoura.
— Trochę.
Muzyk zaśmiał się, skradł pocałunek.
— Mam coś dobrego w bagażniku.
Virgil ponownie obdarzył go satysfakcjonująco zdziwionym spojrzeniem.
— Od kiedy dywany mają bagażniki?
— Ojciec dobudował — Seymour przesunął się na dywanie, wpatrzył w zawikłany, wzór, w końcu znalazł, przebiegł dłonią wzdłuż pasma symetrycznych rombów. — Fan wszystkiego, na czym można latać, chociaż miotły to zdecydowanie jego konik. Ale dywanowi nie przepuścił.
Coś zakotłowało się wśród wełnianych splotów, romby rozjechały się, odsłaniając autentyczną dziurę, której w dywanie nie powinno być, a jeśli już by była, ukazywałaby rozciągnięte daleko w dole miasto. Lecz to nie miasto się tam ukazało, tylko dwie papierowe torby, które Seymour wyciągnął jednym ruchem, postawił na kolanach, otworzył. Romby na powrót zbiegły się w ustalony wzór, czarodziej zaś dobrał się do zawartości toreb.
Jedzenie na wynos może nie było szczytem klasy, ale spożywane, gdy siedziało się na latającym dywanie i z jego wysokości można było podziwiać całą panoramę Stellaire, nabierało jakiegoś innego wymiaru. Obaj mężczyźni na moment pogrążyli się w buszowaniu wśród tych jednorazowych opakowań, w luźnej rozmowie niemającej żadnego spójnego tematu, w opowieściach o drobiazgach, które wydarzyły się tamtego dnia. Dywan zakreślał niespieszny łuk ponad dzielnicami, wczesny wieczór przeszedł w noc, czarując rozlewającą się po nieboskłonie pastelową barwą. Powinno już zrobić się zimno, lato niemrawo się kończyło, lecz dywan osłaniał swoich pasażerów, tak przed silnym wiatrem, jak i przed nadciągającym chłodem.
— Mam coś dla ciebie — podjął Seymour, gdy puste opakowania na powrót wylądowały w bagażniku, a Vi znów rozparł się u jego boku, z głową wspartą na ramieniu.
Wilkołak uniósł się nieco, spojrzał w oczy byłego czarodzieja.
— Nie musiałeś. Serio, samo to, że pamiętałeś, i jeszcze ten latający dywan…
Vi był trochę zbyt blisko, by Seymour przerwał mu inaczej, niż pocałunkiem.
— Ale chciałem, Vi. I żebyś miał coś ode mnie.
To mówiąc, sięgnął do kieszeni, wydobył z niej okryte ciemnym aksamitem pudełko. Wyciągnął w stronę Vi, ten wziął prezent, uśmiechnął się, otworzył.
— Wszystkiego najlepszego, Vi — powiedział, nim usta wtuliły się w skroń. — Podobają ci się?
— Są prześliczne. — Wilkołak sięgnął, wyciągnął jeden kolczyk, ostrożnie obrócił go w palcach.
Wąskie pasma srebrzystego metalu zamykały się łagodnie wokół głębokiego fioletu berylu, tworząc harmonijne, subtelne połączenie, w którym Seymour starał się zawrzeć tę charakterystyczną miękkość, jaka zawsze otaczała Vi. Może nie każdy to zauważał i nie każdy doceniał, lecz Seymourowi ta cecha charakteru rzeźbiarza pozwalała odpocząć w jego towarzystwie, stanowiąc jedną z pierwszych rzeczy, które w nim zauważył.
— Są magiczne — dodał. — Załóż.
— Zakląłeś je jeszcze? — Lekkie niedowierzanie zabrzmiało w głosie.
— Jak już je tworzyłem, to trudno, żebym jeszcze ich nie…
Tym razem to jemu nie było dane skończyć. Vi był tak przyjemnie ciepły, a jego usta tak rozkosznie miękkie.
— Dziękuję — szepnął.
Światło gwiazd tak ładnie odbijało się w tych metalicznych oczach.
— Załóż je.
Vi szybko uporał się ze swoimi kolczykami – wylądowały bezpiecznie w pudełku, zastępując w nim nową parę. Wilkołak musnął opuszkami prezent, przyzwyczajając się do nowej biżuterii.
— Vi, jesteś zmęczony?
Ten zerknął na niego ze zdziwieniem.
— Nie? — Stłumił ziewnięcie. — Może trochę. — Jego uśmiech nieco przygasł. — Przepraszam, aż tak widać?
Seymour potrząsnął głową.
— Nie, spokojnie. Masz prawo być zmęczony, poza tym – chciałem ci pokazać, jak te kolczyki działają.
To mówiąc, przesunął się nieco na dywanie, usiadł za plecami Vi, oparł go sobie na piersi. Ramiona otoczyły barki rzeźbiarza, dłonie znalazły miejsce gdzieś po bokach szyi. Seymour pozwolił, by magia rozświetliła tatuaże łagodnym, błękitnym blaskiem, by wyciekła z końców palców, rozsypując się iskierkami w nocnym powietrzu. Nowe kolczyki momentalnie się zbudziły, zgarniając bezpańską manę, błyskawicznie przesyłając ją swemu właścicielowi, przeganiając z ciała zmęczenie całym dniem.
— Zbierają magię z otoczenia, zwiększając jednocześnie siłę i wytrzymałość użytkownika — wyjaśnił Seymour, opierając podbródek na wilczym ramieniu. — Mamy analogiczne urządzenia w Kuźni, i tak pomyślałem, że to by ci się przydało w studio. Nie czułbyś się tak bardzo zmęczony, pracując tyle z marmurem.
Virgil poruszył mu się w ramionach, przez plecy przebiegło lekkie spięcie, gdy nieznane jeszcze uczucie, ten lekki dotyk magii, sięgnęło ciała. Mężczyzna wyswobodził się z czarodziejskiego uścisku, obrócił, ujął twarz Seymoura w dłonie. Oczy błyszczały ciepłem i miłością.
— Mówiłem ci już, że jesteś niemożliwy?
— Chyba kiedyś wspominałeś.
W tym pocałunku Seymour poczuł wszystkie gwiazdy. Czarodziej nie zauważył nawet, kiedy wilkołak przeważył go i kiedy obaj wylądowali na miękkim dywanie. Vi oderwał się od niego na moment, obdarzył pełnym czułości uśmiechem.
— Jesteś niemożliwy.
— Powtórz, bo nie dosłyszałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz