TW: krew, opis miejsca zbrodni, morderstwo, zwłoki.
Przebiegła już raz tor przeszkód, więc nadciągające problemy znała, niemniej jednak wiadomo – to, że ktoś znał pole bitwy, wcale nie oznaczało, że był na nim niepokonany. Wiedza i taktyka to jedno, wyszkolenie to drugie, drużyna – trzecie, lecz zawsze jeszcze dochodził czynnik, za którym Andrea nie przepadała, mianowicie szczęście. Wiadomo, kula zawsze mogła pójść rykoszetem, technik mógł coś zauważyć, albo nie, świadek mógł z roztargnienia coś chlapnąć, albo sprzedać policjantom idealną bajeczkę. Wiele zależało od szczęścia. I tak, jak Andrea lubiła szczęście, gdy działało na jej korzyść, a irytowała się, gdy postanowiło utrudnić jej nie-życie, tak za każdym razem chętna była je testować, szczególnie, gdy chodziło o taki spokojny, nieniosący konsekwencji test, jakim były sparingi, zawody i tym podobne rozrywki. Kobieta zerknęła na Szarika, błysk pojawił się w martwych źrenicach, nim Andrea wróciła spojrzeniem do Yangcyna.
— Pewnie. Zobaczymy, jak radzisz sobie z przeszkodami.
Nowy tydzień przynosił nowe wyzwania, nowe problemy, nowe sprawy, tak dla policji, jak i dla zwykłych obywateli.
Jasna furgonetka mknęła właśnie ulicami Stellaire, kierowca zaś klął pod nosem, hamując ostro na czerwonym świetle. Towarzyszący mu mężczyzna zerknął na zegarek.
— Dojadą nas — powiedział, kręcąc głową. — Musiałeś tyle siedzieć w kiblu?
— Nie moja wina, że… — Zapaliło się zielone, kierowca wdepnął w gaz. — Lepiej wymyśl jakieś wytłumaczenie!
Pasażer prychnął, skrzyżował ramiona na piersi.
— Nie będę za ciebie świecić oczami!
— Jesteśmy w tym obaj!
Kolejne prychnięcie, kolejny zakręt, furgonetka zbliżała się do celu. Jeszcze trochę przekleństw i pełnych poirytowania prychnięć, ostatnie zerknięcie, czy to dobry adres i czy ten budynek, nim samochód zaparkował przy krawężniku, obaj mężczyźni wysiedli. Kierowca udał się w stronę domu, jego partner naprędce skoczył na pakę, trzasnęły drzwiczki, mężczyzna zgarnął pokaźną skrzynkę narzędziową i jakieś pudło z logiem firmy. Wbiegł po tych paru stopniach prowadzących do głównych drzwi, stanął obok swego partnera. Dzwonek rozległ się po raz kolejny, lecz ze środka nie dochodziły żadne dźwięki.
— Ja pierdolę, jeszcze mi powiedz, że skoro jesteśmy spóźnieni te pięć minut, to nagle nas nie wpuszczą.
— No weź — burknął drugi mężczyzna, odstawił skrzynkę na jeden ze stopni. Odetchnął, wyprostował się i dobył telefonu. — Zadzwonię do centrali.
— Jak nas znowu…
W tym momencie coś przykuło uwagę montera. Było to okno. Lekko uchylone, to prowadzące do dużego pokoju, zaraz na parterze, nosiło podejrzanie charakterystyczny ślad. Mężczyzna trącił partnera łokciem.
— Widzisz to samo, co ja?
— Co jest… — drugi mężczyzna urwał, podążył wzrokiem za jego wskazaniem. — O chuj… No chyba sobie w kulki lecisz…
— D-dzwoń po policję — wyjąkał mężczyzna, cofając się instynktownie. — I to szybko!
Mieszkanie wyglądało pozornie normalnie – w przedpokoju nie było bałaganu, żadnych śladów walki, a jedyne zadrapania stanowiły pozostałości po tym, jak policja wyważyła drzwi. Korytarz też nie wyglądał podejrzanie, może tylko zdobiące go obrazy nadawałyby się do wymiany, ale o gustach się nie dyskutuje. Kuchnia, pełna ostrych narzędzi, lekko zabałaganiona, nosiła ślady typowego użytkowania przez kogoś, kto niefrasobliwie lubi zawalić sobie cały zlew, by na wieczór musieć układać tetrisa w zmywarce. Salon to była zupełnie inna sprawa.
Znajdującą się na środku kanapę odsunięto pod samą ścianę – ktokolwiek tego dokonał, nie przejmował się płaskim telewizorem ani tym, że gwałtownie odsunięty mebel sprawi, że rozległy ekran obluzuje się, wesprze na skórzanej tapicerce. Odsunięto też i stół, ten wychodzący na pobliską kuchnię, będący zapewne świadkiem rodzinnych posiłków, bo przecież tak łatwo było do niego przenieść pieczeń prosto z piekarnika. Półki z książkami pozostawiono nieruszone, może tylko kilka wyleciało, gdy ofiara próbowała się bronić, rzucając w oprawcę czymkolwiek tylko zdołała. Dywan ściągnięto, ciśnięto gdzieś na kanapę, zaś goła podłoga pokryła się krwawymi śladami.
Andrea przeszła powolnym krokiem przez salon, jej martwe spojrzenie prześliznęło się po rozciągniętym na środku trupie, powędrowało do rozsmarowanych przy oknie czerwonych śladów, aż dotarło do odcisku dłoni, zakrwawionego i rozmytego, tego, który tak zaalarmował monterów internetu. Mężczyźni nie weszli nawet od środka, zadzwonili tylko na policję i spanikowanymi głosami wyjaśnili, co się dzieje. Policjantka przesłuchała ich już i puściła do domu, monterzy zaś czmychnęli w te pędy, nie chcąc mieć ze sprawą więcej do czynienia. Ludzie bywali różni, nie wszyscy mieli dość siły psychicznej, by podołać podobnym sytuacjom.
Wymalowane na podłodze symbole otaczające denata nie mówiły jej niczego. Podobnie jak nie mówiły niczego Yangcynowi – zmiennokształtny trzymał się Andrei, przykucał co jakiś czas nad trupem, przyglądał się śladom na ciele, lecz nie mówił wiele.
— Wygląda na jakieś zabójstwo rytualne — powiedział w końcu, marszcząc lekko brwi.
— Ofiara stawiała opór — odparła Andrea, wodząc wzrokiem po śladach walki. — Ale wpuściła oprawcę do środka z własnej woli.
Yangcyn zerknął na nią, uniósł brew.
— Nie ma żadnych śladów włamania. Żadnych wybitych okien, majstrowania przy zamku, żadnej walki w korytarzu, nic w kuchni, nic w innych pokojach. Ktokolwiek tego dokonał, ofiara najprawdopodobniej go znała.
— Może to był ktoś z usług? — podrzucił zmiennokształtny. — Listonosz, hydraulik, kolejny monter…?
Andrea zamyśliła się, ostatni raz spojrzała na trupa.
— Zerknijmy jeszcze raz do kuchni. Monterów nie częstuje się herbatą i ciastkami, znajomych – owszem.
Przeszli, wymijając ekipę od zabezpieczania śladów. Ludzie w białych kombinezonach przeczesywali właśnie każdy fragment miejsca zbrodni, poszukując fragmentów tkanki, odcisków palców, cudzych włosów, zabłąkanych kropel krwi czy też czegokolwiek, co mogłoby należeć do potencjalnego sprawcy. Cokolwiek by znaleźli, zaraz pomknęłoby w stronę laboratoriów, może przyniosło namiary na tego, do którego należało znalezione DNA… Problem był tylko taki, że jeśli DNA miało się znaleźć, musiało należeć do kogoś, kto już miał jakieś zatargi z prawem. Jeśli nie miał żadnych, szukaj wiatru w polu.
W zawalonym zlewie nie znaleźli niestety niczego, co wskazywałoby na chęć ugoszczenia intruza, to jednak nadal nie wykluczało, że ofiara mogła znać sprawcę bliżej.
— Aż dziwne, że nikt niczego nie słyszał — powiedziała do siebie Andrea, gdy ponownie wrócili do salonu. — Ta walka nie mogła odbyć się w kompletnej ciszy.
— Jest środek dnia. Mogło nie przeszkadzać im to tak, jak przeszkadzałoby w nocy. I mogli myśleć, że to telewizor.
— No tak, to zawsze jakieś wytłumaczenie.
Podszedł do nich jeden z techników. Bystre spojrzenie błysnęło znad ochronnych okularów. Mężczyzna odsunął zakrywająca nos i usta maskę, pokazał im trzymany w dłoniach aparat fotograficzny.
— Przesłaliśmy już zdjęcia tych wyrysowanych na podłodze symboli, ale na razie cisza. Ale znaleźliśmy coś jeszcze — powiedział technik, skinieniem głowy zwracając ich uwagę ku drugiej kobiecie z zespołu.
Techniczka klęczała tuż przy przewróconym fotelu, cieniutkimi szczypcami wyławiała spod niego jakiś niewielki obiekt. Szary, cienki i kruchy, spoczął ostrożnie na wprawnie podstawionej szalce Petriego. Kobieta niespiesznie wstała, podeszła powoli, wyciągnęła w stronę dwójki detektywów swoje znalezisko.
— Wygląda jak spalony kawałek papieru, ale jeśli uda się go dostarczyć do laboratorium niepokruszony, może będą w stanie odczytać, co na nim było napisane.
Andrea zerknęła na Yangcyna.
— Może nie trzeba będzie tego wcale transportować do laboratorium…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz