TW: krzywda zwierzęcia
Słońce świeciło wysoko na niebie, kiedy Yangcyn wnosił po schodach na szczęście ostatnie już pudło z rzeczami. Wszedł do mieszkania, sprawdził jeszcze raz podpis na kartonie i postawił w pokoju dziennym. Wyprostował się, odetchnął z wyraźną ulgą.
Nigdy nie był fanem przeprowadzek. Pomijając konieczność przenoszenia wszystkich swoich rzeczy, nie podobał mu się ogólny nastrój, jaki wtedy panuje. To całe zmienianie miejsca zamieszkania... Nie umiał dokładnie wyjaśnić, co mu nie pasowało, ale możliwe, że w poprzednim życiu (czyli tym przed przejęciem obecnego ciała) nie miał własnego domu i ciągle się przemieszczał, stąd ta cała niechęć. Aczkolwiek powinien gdzieś tam w głębi być przyzwyczajony do zmian. Ach, gdyby można było to jakoś łatwo wytłumaczyć...
Żeby było zabawniej, w swoim obecnym wcieleniu już trzy razy się przeprowadzał. W sumie trzy i pół, jeśli liczyć spanie w barakach. Gdy trafił pod opiekę Fienny, opuścił rodzinne strony i wyjechał aż do jakiegoś miasta w Novendii, potem do stolicy, a w jej obrębie przeniósł się jeszcze raz. W zasadzie ostatnią przeprowadzkę potrafił jakoś znieść. Myślał o tym, że Stellaire już jako-tako znał. Też tutaj najlepiej mu się wiodło życie.
Fienna akurat wychodziła z mieszkania, żeby pójść przeparkować samochód, kiedy usłyszała:
— Dzień dobry.
Spojrzała na wchodzącą po schodach kobietę z dzieckiem, wykonała delikatne skinięcie głową.
— Dzień dobry — powiedziała ciepło, uśmiechając się lekko.
Kobieta weszła na piętro, popatrzyła w stronę otwartych drzwi mieszkania.
— Czy to pani jest nową mieszkanką? — spytała.
— Tak — odpowiedziała Fienna. — Yangcyn! — zawołała w stronę drzwi.
Chwilę później zza futryny wyłonił się chłopak. Podszedł bliżej, posłał ciemnowłosej pytające spojrzenie. Tamta zaś wskazała wpierw siebie, później jego, mówiąc:
— Jestem Fienna Ramonda, a to mój młodszy brat, Yangcyn.
— Dzień dobry — przywitał się Yangcyn.
Pauza.
Tak, Fienna przedstawiła go jako nie współlokatora, a młodszego brata. Fakt, nie byli do siebie ani odrobinę podobni, ale na szczęście nikt tego jakoś nie kwestionował (w końcu istniało coś takiego jak adopcja). W ogóle skąd ten cały pomysł z rodzeństwem? Sprawa bardzo prosta.
Powodem przeprowadzki był sukces, jaki Yangcyn niedawno osiągnął. Od dłuższego już czasu prosił Fiennę, żeby pozwoliła mu zostać detektywem, ponieważ jak go tym zaraziła, to musiała zająć się konsekwencjami. Kobieta z początku zawzięcie się sprzeciwiała, ale błogosławione geny chyba dały się we znaki, ponieważ ostatecznie się zgodziła. Z jednym warunkiem: demon wpierw musiał ukończyć liceum. Racja, cały ten czas miał tylko wykształcenie podstawowe i wojskowe; jeśli ostatnie można było tutaj zaliczyć.
Teraz jednak sprawa miała się zmienić. Fienna wszystko mu załatwiła, już teoretycznie był uczniem, trzeba było tylko czekać na rozpoczęcie nowego roku szkolnego, do którego, swoją drogą, został miesiąc. Czy Yangcyn się stresował? Oczywiście, że nie! Wręcz nie mógł się doczekać! Chciał w końcu móc się pochwalić średnim wykształceniem, w dodatku ostatni raz był w jakiejkolwiek szkole dobre czterdzieści lat temu i to jeszcze w wiejskiej podstawówce. Współczesne miejskie liceum na pewno wiele się różniło, dlatego miał gwarantowane nowe przeżycia. Ha, nawet specjalnie na tę okazję nakupował nowych ciuchów! Zrobi taki szpan, że wszystkie dzieciaki będą chciały się z nim zaprzyjaźnić!
Ale wracając do sytuacji.
Kobieta zmierzyła wzrokiem chłopaka, lecz nie zareagowała w żaden podejrzliwy czy chociażby bardzo zdziwiony sposób. Uśmiechnęła się do niego, po czym postanowiła sama się przedstawić.
— Penelope Lawrence, a to mój sześcioletni syn, William.
Zgrabnym ruchem smukłej dłoni wskazała stojącego obok niej chłopca, który cały ten czas przyglądał się ogoniastemu. Yangcyn szybko to zauważył, podszedł więc nieco bliżej.
— Hej. — Pomachał mu. — Chcesz go dotknąć?
Ruchem głowy wskazał swój ogon, którym machnął raz na bok.
Chłopiec niepewnie przytaknął.
— Mogę? — spytał.
— Jasne! — Uśmiechnął się.
William powoli wyciągnął rękę, z dobrą chwilę się wahał, lecz ostatecznie położył na kitce. Wygładził ją parę razy, jego oczy błysnęły.
Yangcyn nie był kimś, kto kategorycznie zabraniał dotykania jego ogona. Rozumiał zainteresowanie niektórych ludzi; sam był nim na początku zafascynowany, nie potrafił oderwać od niego wzroku i musiał badać pod każdym możliwym względem. Lecz mimo wszystko to tylko kończyna, część ciała. Można dotknąć, można pogładzić, nie można nadepnąć, przytrzasnąć. Sama natura.
Chłopiec znów przejechał dłonią, zanurzając palce we włosach kitki.
— Milutka jak piesek — powiedział wtem.
Fienna cicho prychnęła, zakryła na moment dłonią usta. Yangcyn z kolei uniósł nieco jedną brew.
— Piesek?
— Ach, on i te pieski — rzuciła Penelope, machnęła przy tym niezgrabnie ręką. — Od dłuższego czasu ma manię na psy i koniecznie chce jednego.
— Ale mama mówi, że nie mogę — bąknął dzieciak.
— Bo piesek to duża odpowiedzialność — przypomniała mu tamta. — No nic — zwróciła się do dwójki. — Nie będziemy zabierać czasu, przeprowadzka to spore przedsięwzięcie. Proszę dobrze odpocząć po przenoszeniu wszystkiego. Ach, i witamy sąsiadów. — Posłała ciepły uśmiech.
Pożegnawszy się, złapała syna za rękę i oboje udali się do mieszkania obok.
Wbrew wcześniejszemu akapitowi o przeprowadzkach, przyzwyczajenie się do nowego miejsca zamieszkania nie zajęło Yangcynowi długo. Udało mu się wykłócić większy pokój, więc nawet przestał tęsknić za starym domem. I dobrze, że zawalczył o swoje, bo inaczej gdzie by pomieścił wszystkie ubrania? Potrzebował miejsca, dużej szafy i w ogóle. Jeszcze miejsce na biurko z laptopem i ogólnie preferował te trochę bardziej przestrzenne pomieszczenia (nie to, że miał klaustrofobię). Jako policjantka Fienna na przemian chodziła w tych samych ciuchach, plus czasami nie wracała do domu, bo trzeba było czatować czy łapać podejrzanego. Na nic jej tyle przestrzeni.
Wracając któregoś dnia ze sklepu, zaczepił go pewien przypominający labradora pies, prowadzony na smyczy przez jednego z mieszkańców osiedla. Mężczyzna na wstępie przeprosił za swojego pupila, lecz Yangcyn, jak przystało na wielkiego psiarza, wcale się nie pogniewał. Zaczął głaskać rozradowanego zwierzaka, z uśmiechem patrząc, jak tamten żywiołowo merda ogonem.
— Jak się wabi? — spytał w pewnym momencie.
— Czarek — odparł opiekun.
— Czaruś — zwrócił się do psa słodkim tonem, robiąc przy tym z ust dziubek. — Labrador?
— Mieszaniec. Ale matka była labradorem.
— Mhm.
Jeszcze trochę głaskał, po czym uznał, że nie powinien dłużej zatrzymywać właściciela. Wyprostował się, ruszył dalej, gdy wtem podbiegł do nich chłopiec. Yangcyn od razu go rozpoznał – był to syn sąsiadki z mieszkania obok, William. Malec zbliżył się do psa, uprzejmie zapytał, czy może pogłaskać, a gdy otrzymał zgodę, zaczął go drapać za uchem.
Kilka minut później dwójka pozwoliła właścicielowi dalej wyprowadzać swojego pupila. Yangcyn przerzucił siatkę do drugiej ręki, zaczął iść, lecz wtem jego delikatnie kołyszący się na boki ogon natrafił na coś. Spojrzał za siebie, ujrzał chłopca, który pospiesznie schował za plecami dłonie.
Demon zatrzymał się, zmierzył go wzrokiem z góry na dół. Po krótkim namyśle sięgnął ręką do siatki i wyciągnął z niej jednego loda w rożku.
— Chcesz? — zapytał.
William podniósł na niego wzrok, uniósł brwi.
— Tak.
Podszedł bliżej, przyjął prezent, kulturalnie dziękując. Yangcyn pomógł mu z otwarciem, sobie również wziął jednego i razem usiedli na pobliskiej ławce, w cieniu drzewa.
Jakiś czas siedzieli w ciszy, skupiając się na lodach. Demon specjalnie zagarnął ogon po stronie chłopca, by tamten mógł wolną ręką go gładzić. Mała dłoń chwilę bawiła się pierścieniem wsuniętym tuż nad kitkę; Yangcyn powstrzymywał się przed poruszeniem kończyną, więc wgryzł się w lód.
— Jesteś zwierzołakiem? — usłyszał.
Popatrzył na Williama, wykrzywił kąciki ust w uśmiechu. Spomiędzy warg błysnęły trochę dłuższe kły.
— Na to wskazuje ogon — odpowiedział.
— A ile masz lat?
Ciekawski dzieciak.
— W tym roku zaczynam naukę w liceum.
— Aaa.
Chłopiec kilka sekund lizał rożek w milczeniu, cały ten czas trzymając rękę na ogonie.
— Ja idę do podstawówki.
— O! Czyli oboje będziemy w pierwszej klasie!
Uśmiechnął się szeroko do chłopca, tamten spojrzał na niego i odwzajemnił gest.
Po jeszcze kilku krótkich wymianach zdań William nabrał pewności siebie, ponieważ zaczął więcej o sobie opowiadać. A w szczególności o jego największym marzeniu – posiadaniu psa. Od dłuższego już czasu zaprzątał tym głowę matki; nie tylko jęczał, ale też pokazywał jej wyraźnie, jak bardzo się interesuje psami. Z przedszkola przynosił rysunki czworonogów, naciągnął mamę na kupienie książki z obrazkami wielu różnych ras, zaczepiał każdego dostrzeżonego na horyzoncie, czytał różne książki na ich temat. Nawet na zakupach do szkoły powiedział, że plecak i piórnik muszą być z pieskami. Teraz też nosił T-shirt z dobermanem.
On po prostu żył po to, żeby mieć psa.
Yangcynowi trochę szkoda się zrobiło malca. Domyślał się, że tamtego pewnie bardzo zasmucały odmowy rodzicielki, zacięte niczym stara winylowa płyta. Pamiętał, jak on sam kiedyś prosił Fiennę o różne rzeczy, a ta się nie zgadzała, bo mu wtedy niewystarczająco ufała. Nie mógł sam wychodzić z domu, nie mógł utrzymywać z innymi kontaktu... Dobrze, że teraz miał z nią na tyle dobrze zbudowaną relację, że mógł swobodnie wychodzić, spotykać się z innymi, kupować sobie ubrania i fajne przedmioty, a za miesiąc pójść do liceum!
Skończywszy swojego loda (którego zamiast lizać gryzł jak jakieś zwierzę), spojrzał na chłopca i poczochrał go po głowie.
— Wierzę, że w końcu dostaniesz pieska — powiedział pocieszającym, ale jednocześnie dość pewnym tonem.
William popatrzył na niego, uniósł brwi.
— Naprawdę? — spytał głosem pełnym ciekawości.
— Tak! Wystarczy, że skorzystasz z mojej rady!
Obudzony z samego rana przez krzątanie się Fienny po mieszkaniu postanowił czegoś się napić. Poszedł do aneksu kuchennego, przywitał się nieco zaspanym głosem z ciemnowłosą, która o tej jakże niemoralnej godzinie szykowała się do pracy, otworzył lodówkę i wyciągnął z niej karton soku ananasowo-kokosowego. Odkręcił zakrętkę, pociągnął kilka łyków.
Podszedł do okna w salonie, wyjrzał przez nie na zewnątrz. Wtem otworzył szerzej oczy.
— Wow, on naprawdę chce tego psa — rzekł cicho do siebie.
Po podwórku chodził William. W ręku trzymał patyk, wymachiwał nim na prawo i lewo, czynnością tą skupiając wzrok wyprowadzanego trochę dalej Czarka.
Minęły dwa tygodnie, odkąd Yangcyn dał mu radę. Powiedział chłopcu, że jak tak bardzo chce psa, to powinien robić wszystko, co by robił, gdyby go rzeczywiście miał. Przygotowywać miski na posiłek, poświęcać czas na tresurę (praktykowaną na pluszaku), no i oczywiście wychodzić na spacery, nawet wcześnie rano. I skubaniec to robił! Godzina szósta, a on na zewnątrz chodził z wyimaginowanym psem, gdzie Yangcyn normalnie by spał! To się nazywa wytrwałość!
Wytrwałość, która w końcu doprowadziła do celu.
Kilka dni przed końcem sierpnia William miał urodziny. Matka zorganizowała mu malutkie przyjęcie, na którym skończył też sam demon, prawie przypadkiem.
Wracał właśnie z wyrzucania śmieci, gdy po schodach niemal zleciał mały Lawrence. Dorwał go na półpiętrze, przytulił się do niego niczym najukochańszej osoby na świecie, wołając:
— Dziękuję, Yangcyn, bardzo dziękuję!
Yangcyn zamrugał parę razy, zmierzył wzrokiem chłopca. Od razu dostrzegł stożkową czapeczkę na jego głowie.
— O, masz urodziny! — zawołał. — Wszystkiego najlepszego!
— Nie uwierzysz, co dostałem od mamy! — William złapał go mocno za rękę i zaczął za sobą ciągnąć. — Chodź!
Demon dał się bez oporu zaprowadzić do mieszkania Lawrence'ów. Udawał spore zaskoczenie, lecz domyślał się, co takiego dzieciak chciał mu pokazać.
Weszli do środka, zdjęli buty. Przekroczyli próg pokoju dziennego, Yangcyn przywitał się z sąsiadką. Popatrzył na to, co kobieta trzymała w rękach.
— William, dostałeś pieska! — Uśmiechnął się szeroko.
Chłopiec ostrożnie zabrał szczeniaczka z rąk matki, żeby móc się nim pochwalić chłopakowi.
— Patrz, jaki uroczy!
— Najpiękniejszy! — Wystawił dłoń, żeby piesek mógł zaznajomić się z jej zapachem. — Jak się będzie wabił?
— Tost!
— Tost? — Przyjrzał się pinczerowi. — Taki trochę przypalony.
— Ale Tost!
Słysząc te słowa, Yangcyn cicho się zaśmiał.
William odłożył szczeniaka i jeszcze raz przytulił demona, znów mu dziękując. W międzyczasie do dwójki podeszła matka, z lekkim uśmiechem mówiąc, że tak naprawdę już od jakiegoś czasu planowała kupić mu psa. W duchu jedynie nie zgadzała się na dużego, ale udało jej się znaleźć takiego, który był mniejszy, lecz podobny do lubianych przez syna dobermanów.
— Widzisz? — zwrócił się do Williama Yangcyn. — Powinieneś dziękować nie mnie, a swojej mamie. Ja tu prawie nic nie pomogłem.
Chłopiec bez wahania rzucił się w objęcia mamy.
— Dziękuję, jeszcze raz dziękuję!
— Nie ma za co — odpowiedziała kobieta, gładząc go po włosach. — Ja to wszystko robię dla ciebie.
William nigdy nie zawiódł rodzicielki. Stanął na wysokości zadania i dopilnował, by utrzymał się balans między nową szkołą a opieką nad zwierzakiem. Gdy tylko wracał z lekcji, pierwsze, co robił, było zabrać małego Tosta na spacer, a po obiedzie poświęcał mnóstwo czasu na tresurę. W sumie gdyby nie szkoła zawsze trwałby przy swoim pupilku.
Yangcyn też trochę pomagał w opiece. We wtorki rozpoczynał zajęcia na późniejszą nieco godzinę, więc mógł ranek poświęcić na zabawianie szczeniaka. Podobnie było w dzień, kiedy William wyjechał na całodniową wycieczkę.
Dzwonek drzwi zapowiedział otwarcie się drzwi. Kobieta wyjrzała zza nich, uśmiechnęła się na widok znajomej twarzy.
— Dzień dobry, pani Lawrence — przywitał się z nią wesoło Yangcyn. — Dostałem wiadomość od Williama z prośbą o wyprowadzenie Tosta na dłuższy spacer.
Między nogami sąsiadki prześliznął się szczeniak. Wypadł na korytarz i, szczekając oraz merdając radośnie ogonem, skoczył na nogę demona.
— Już przynoszę szelki — odpowiedziała ciepło kobieta.
Dwójka musiała trochę się pomęczyć z ubraniem ich na psiaka, ponieważ ten był zbyt podekscytowany, żeby móc ustać w jednym miejscu przez pięć sekund. W końcu jednak się udało i po dopięciu smyczy można było ruszać.
Ponieważ Tościk już trochę wcześniej wyszedł załatwić swoje potrzeby, od początku był skupiony bardziej na samym Yangcynie niż reszcie świata (no może pomijając przechodzące w pobliżu inne czworonogi). Na przemian obwąchiwał różne punkty i podgryzał demonowi ogon, a chłopak tylko w duchu dziękował, że szczeniak nie miał jeszcze zbyt ostrych ząbków. Chociaż wątpił, że by się na niego pogniewał, gdyby zwierzak zbyt głęboko wbił kły. Podobnie do Williama miał zbyt dużą słabość do psów. Psiarz absolutny.
Troszkę ponad dwie godziny później (to był solidny spacer dla Tościka) znaleźli się z powrotem pod klatką schodową. Już mieli wejść do środka, gdy nagle na zewnątrz wypadła pani Lawrence. Nie oglądając się za siebie ani tym bardziej nie zwracając na nich uwagi, pobiegła do stojącego kawałek dalej auta. Nim demon zdążył zareagować, pojazd odjechał.
Poczuł mrowienie w ogonie, włosy na jego końcu nieco się zjeżyły.
Sąsiadka nie odbierała, gdy do niej zadzwonił, został więc zmuszony zabrać Tosta do siebie. Nalał mu do miseczki wodę; gdy tamten łapczywie ją chłeptał, odblokował ekran swojej komórki. Zamierzał napisać do Williama, już wystukał wiadomość, lecz ostatecznie jej nie wysłał. Nie wiedział, dlaczego pani Lawrence z taką paniką wybiegła z mieszkania, dlatego nie chciał na samym wstępie martwić jej syna. Chłopiec powinien korzystać z pierwszej szkolnej wycieczki.
Dwie godziny później do domu wróciła Fienna. Zdjęła buty, weszła do pokoju, od razu zobaczyła wyjmującego ze zmywarki naczynia Yangcyna i kręcącego się przy nim szczeniaka.
— Hej — powiedziała niespodziewanie smutnym tonem.
Tost przydreptał do niej, żeby się z nią przywitać. Yangcyn tymczasem wyprostował się z talerzem w dłoni i spojrzał na ciemnowłosą.
— Hej — odpowiedział spokojnie, choć zmarszczył jedną brew na wyczucie pewnego przygnębienia z jej strony.
Fienna zmierzyła go wzrokiem z góry na dół.
— Jak się czujesz? — spytała.
— Dobrze? — Nie rozumiał jej. — Ach, Tost. Wybacz, pani Lawrence gdzieś pojechała, jak byłem z nim na spacerze.
— Czyli nie wiesz?
Niezwykle podejrzane pytanie.
Wolno machnął ogonem, zbliżył koniec do ziemi.
— O czym nie wiem?
Fienna chwilę się wahała, w końcu jednak powiedziała, co było na rzeczy. Yangcyn otworzył szeroko oczy, upuścił talerz, który z trzaskiem rozbił się na podłodze i przy okazji przestraszył szczeniaka. Przez kilka sekund nie był w stanie nic powiedzieć, dopiero potem udało mu się drżącym głosem wydusić z siebie:
— William nie żyje?
Pogrzeb odbył się kilka dni później.
Yangcyn nie zjawił się na mszy, ponieważ trochę obawiał się, że jego obecność spowoduje pewne problemy, ale za to był obecny na chowaniu Williama. Stał za tłumem w pobliżu drzewa, w otoczeniu Fienny mógł nieco ukryć swoją aurę, więc miał okazję wziąć udział.
William zginął w wypadku drogowym. Autokar, którym jego klasa jechała, zderzył się z ciężarówką. Część dzieci doznała obrażeń, część poniosła śmierć. Wydarzenie to było tragedią. Choć Yangcyn znał Williama zaledwie dwa miesiące, zdążył się do niego zbliżyć na tyle, że strata małego kolegi naprawdę go dotknęła. Że też życie zwykłego człowieka musiało być tak kruche... Może jednak powinien się cieszyć, że był demonem i miał szansę dłużej pożyć dla bliskich mu osób.
Pani Lawrence przez pierwsze tygodnie w ogóle nie wychodziła z domu. Fienna pukała czasem do jej drzwi, żeby się upewnić, że wszystko z nią w porządku, przynajmniej na tyle, na ile mogło być. Na szczęście sąsiadka zawsze otwierała drzwi. Ale kłamała, że czuła się dobrze. I nie trzeba było mieć zdolności Fienny, żeby to stwierdzić. Wystarczyło na nią spojrzeć.
Z domu zaczęła wychodzić dopiero w trzecim tygodniu. Chodziła z Tostem na spacery (dotychczas robił to Yangcyn), potem wróciła do pracy. Jej dawny humor jednak nie wracał. Pewnie postanowiła opuszczać dom chociaż na chwilę po to, żeby całkiem nie zatracić się w swoich myślach.
Sąsiedzi pomagali jej, jak tylko mogli. Fienna przynosiła ciepłe napoje i ciasto, które kupowała w cukierni, Yangcyn wyprowadzał Tosta.
Szczeniak z czasem stał się mniej aktywny. Wcześniej ciągnął, kręcił się wokół chłopaka, jak gdyby chciał go zaplątać w smycz, musiał obwąchać wszystkie krawężniki, wszystkie drzewa, murki i inne obiekty. Potem jednak był spokojniejszy. W pewnym momencie nawet zaczął potrzebować przerwy w połowie, co było niepodobne do tak młodego psa, do tego pinczera. Yangcyn wtedy spoglądał na niego ze smutkiem. Zwierzak musiał tęsknić za Williamem.
A może jednak...
Któregoś dnia wracał ze szkoły, gdy wtem ujrzał przed blokiem małą ciężarówkę firmy oferującej pomoc przy przeprowadzkach. Rozpoznał ją dość szybko, ponieważ on i Fienna skorzystali z jej usług. Zainteresowany podszedł bliżej. Od razu dostrzegł, że pracownicy, zamiast wyciągać, pakowali rzeczy. Czyli ktoś opuszczał swój dotychczasowy dom.
Za bardzo nie chciał podchodzić i pytać, kto się wyprowadzał, ale z drugiej strony zżerała go ciekawość. Postanowił ją szybko odrzucić. Nie mógł wściubiać nosa w cudze sprawy. Sam pilnował, by inni za bardzo się nim nie interesowali, zabrał więc wzrok z ciężarówki i poszedł w swoją stronę.
Odpowiedź na pytanie dostał przed wejściem do swojego mieszkania.
Nawet nie postawił stopy na piętrze, wciąż wspinając się po schodach, gdy dostrzegł średniego wieku mężczyznę wynoszącego z lokalu obok spore kartonowe pudło. Teraz Yangcyn nie mógł się powstrzymać.
— Przepraszam — zwrócił na siebie uwagę. — Czy pani Lawrence się wyprowadza?
Mężczyzna spojrzał na niego, chwilowo skupił swój wzrok na ogonie.
— Tak — odpowiedział.
Słysząc to, Yangcyn uniósł brwi. Jego kitka jednak nieco opadła bliżej podłoża.
— Rozumiem. Dziękuję za odpowiedź.
Nie zatrzymywał nieznajomego dłużej. W kilku susach wskoczył na piętro, pozwolił sobie skorzystać z tego, że drzwi mieszkania sąsiadki były otwarte i zajrzeć do środka. Na wszelki wypadek zapukał.
— Dzień dobry. — Wyłonił głowę zza futryny.
Los okazał się nieco przychylny, bowiem pani Lawrence była w środku; właśnie chowała rzeczy do kolejnego pudła.
— Ach, dzień dobry — odpowiedziała, prostując się.
Nie wyglądała najlepiej... wróć, wyglądała źle. Kiedyś to była piękna, wysoka kobieta, zawsze ładnie uczesana, zawsze ładnie umalowana, zawsze ładnie ubrana, z pogodną miną, lekkim uśmiechem i pozytywnym błyskiem w oczach. Teraz nie przypominała siebie. Wyraźnie schudła na twarzy, usta miała suche, popękane, włosy niedbale związane z tyłu, a oczy podkrążone i jakieś takie puste, pozbawione życia. Yangcyn widywał ją, odkąd odbył się pogrzeb Williama, lecz dopiero teraz uderzyło w niego to, jak bardzo śmierć syna odbiła się na matce.
Demon spochmurniał.
— Zauważyłem, że się pani wyprowadza — powiedział wolno.
Sąsiadka na moment uciekła wzrokiem. Zagarnęła niesforny kosmyk włosów za ucho.
— Tak — przyznała.
— Już jakiś czas temu pani to planowała?
Chwila ciszy.
— Uznałam, że pomieszkam trochę u rodziców.
Uniknęła dokładnej odpowiedzi.
Chłopak rozejrzał się po częściowo już pustym mieszkaniu.
— Gdzie Tost?
— W pokoju. — Ruchem głowy wskazała zamknięte drzwi. — Żeby nie kręcił się i nic sobie nie zrobił.
— Aa... Czy mogę go zobaczyć?
— Tak — odparła z pewnym opóźnieniem.
Yangcyn wszedł do pokoju, już w progu powitał go szczeniak. On również nie wyglądał za dobrze. Stracił swoją energiczność, co było niepodobne do młodego pinczera, do tego schudł. Choć zaczął merdać ogonem na widok demona, tamten znał jego prawdziwy nastrój. Kucnął, zaczął głaskać zwierzaka.
Gdy tak spoglądał na psa, w jego umyśle pojawiła się pewna myśl. Z początku chciał ją odtrącić, ale nie była to jakaś błahostka, która równie szybko znikała, co się pojawiała. Bo jeśli pani Lawrence źle się czuła, to może Yangcyn mógłby się zaopiekować Tostem...?
Nie. W takiej chwili pies był kobiecie potrzebny. Jeśli spędzą ze sobą więcej czasu, pokonają trudności i będą mogli wrócić do codzienności. Jakoś dadzą radę. William pewnie nie byłby szczęśliwy, gdyby się dowiedział, że Yangcyn zabrał jego matce Tosta.
Kobieta przerwała pakowanie. Stanęła w bezruchu, zaczęła obserwować ogoniastego i zwierzaka. Jakiś czas tak im się przyglądała, w pewnym momencie splotła palce dłoni.
— Muszę cię przeprosić, ale, jak widzisz, jestem teraz zajęta — powiedziała wtem.
Yangcyn odwrócił głowę, popatrzył na nią. Przerwał głaskanie, wyprostował się i poprawił swój plecak.
— Dobrze, przepraszam. — Skinął głową. — Do widzenia — pożegnał się, choć wątpił, że kiedykolwiek ją jeszcze zobaczy.
Tost chciał iść z nim, lecz demon został zmuszony z powrotem go zamknąć w pokoju. Słysząc drapanie pazurkami w drzwi, z niemałym trudem to zignorował. Zmrużył oczy, jego usta przemieniły się w wąską kreskę. W końcu wyszedł.
Minęło trochę czasu, lecz dalej nie umiał się na niczym konkretnym skupić. W szkole w ogóle nie uważał, z niespodziewanej kartkówki w matmy dostał dwóję, która na tle czwórek, paru trójek i jednej piątki nie prezentowała się najlepiej. Nie przejmował się tym jednak. Ba, nawet o tym nie myślał.
Fienna zabrała go na zakupy do jakże lubianego przez niego domu towarowego Golden Cloud, lecz nie uzyskała zamierzonego efektu – nie udało się jej poprawić mu humoru. Co więcej, Yangcyn olał płaszcz, który był dokładnie w jego stylu, taki, jakiego potrzebował. Ciemnowłosa nie mogła na to patrzeć, więc gdy wrócili do domu, postanowiła pojechać z powrotem do tamtego sklepu.
— Fienna — zaczepił ją Yangcyn, gdy wychodziła.
Była pewna, że spyta ją, gdzie idzie, dlatego od razu odpowiedziała:
— Zapomniałam czegoś kupić, zaraz wrócę.
— Czy mogę wyjść na dłuższy spacer? — demon kompletnie zignorował jej słowa.
Kobieta uniosła brew.
— Ach, tak. Gdzie chcesz iść? — dopytała.
— Gdzieś w jakieś cichsze miejsce.
— Dobrze. — Przytaknęła. — Tylko weź ze sobą komórkę. I uważaj na siebie — dodała.
— Mhm.
Z początku Yangcyn planował iść do parku, lecz po wyjściu na zewnątrz zmienił kierunek. Uznał, że uda się poza miasto, gdzie była mniejsza szansa na zobaczenie kogoś. Chciał pobyć sam, a wolne Fienny nie ułatwiało mu tego.
W półtorej godziny nogi zaprowadziły go za granice Stellaire. Wszedł na teren pobliskiego lasu. Mimo obecności szlaków w środku tygodnia nie powinno być tam dużo osób (o ile ktokolwiek miał ten sam pomysł co on). Szedł sobie kawałek ścieżką; w pewnym momencie zboczył z niej i zagłębił się bardziej między drzewa.
Omijając tak wysokie pnie, poczuł się jak w rodzinnych stronach. Wioska Hwagang również miała blisko siebie las, gdzie za dzieciaka Yangcyn często się bawił. Nie, to nie były jego wspomnienia. On tam chodził jako żołnierz: na ćwiczenia lub po prostu się rozluźnić. Aż zatęsknił za domem. Tak, uważał tamto miejsce za dom. Może nie spędził w Hwagang dużo czasu, może część przeżyć nie należała do niego, ale i tak się przywiązał. Ciekawe czy kiedykolwiek będzie mu dane ponownie zobaczyć tamte okolice...
— Ugh, opanuj się! — Przyłożył sobie z liścia w policzek. — Ubolewanie nad wszystkim nic nie da! Ile ty masz lat, dziesięć?!
Kilka ptaków poderwało się do lotu i zniknęło gdzieś za koronami drzew.
Nie mógł tyle czasu tak się rozwalać. Ludzie przychodzili i odchodzili, rodzili się i umierali. Fakt, śmierć Williama była tragiczna, pani Lawrence i Tost dostali porządny cios, ale długa żałoba nie przywróci nikogo do życia. Gdyby Yangcyn umarł, nie chciałby, żeby wszystkie bliskie mu osoby dostawały przez to depresji. Wolałby, żeby żyli dalej, jedynie pamiętając, że istniał kiedyś ktoś taki jak on. O ile ktokolwiek mógł ubolewać nad śmiercią demona, to znaczy! Już, koniec!
— Jesteś optymistą, Yangcyn, jesteś optymistą! — wmawiał sobie w kółko.
Coś cicho zaskomliło. Wyrwany z własnych myśli chłopak zerwał się jak poparzony, rozejrzał się dookoła. Nic nie dostrzegł. Chwila, czy w tym lesie mieszkały wilki? Nie miał pewności. O kurde, był co prawda wielkim psiarzem i przyjacielem każdego psa, ale czy z wilkiem by się dogadał? Nie chciał z żadnym walczyć. Ach, i co teraz? Co robić?
Znów to skomlenie. Dopiero teraz zrozumiał, że cokolwiek to było, mogło się znajdować w tarapatach. Ciche, słabe wołanie o pomoc...
— Nie, nie mogę wnikać w sprawy przyrody — powiedział do siebie.
Ale mógł chociaż sprawdzić, co się działo.
Nie, jak podejdzie bliżej, to tylko pogorszy sytuację.
Aczkolwiek...
Ostatecznie uczucia wygrały.
Ruszył w kierunku, z którego ostatni raz słyszał skomlenie. Poruszał się możliwie jak najciszej, unikał wszelakich mogących zdradzić jego obecność przeszkód. Uważnie nasłuchiwał, lecz błagania o pomoc się nie powtarzały. Zwolnił. Może problem został zażegnany? Może zwierzę wydostało się z tarapatów albo inne mu pomogło? Może jego interwencja wcale nie była potrzebna? No tak, natura miała swoje sposoby na radzenie sobie z różnorakimi problemami, z reguły nie potrzebowała, żeby jakiś tam człowiek czy inna humanoidalna, rozumna istota się mieszała. Yangcyn wcale nie był jedyną nadzieją. Zawsze znalazł się inny sposób.
Ta, po prostu zawróci. Zbyt głęboko się zapuścił między drzewa; jeszcze wejdzie na terytorium jakiegoś drapieżnika, a on nie chciał, by którakolwiek ze stron ucierpiała.
Zamierzał odwrócić się na pięcie i ruszyć w drogę powrotną, gdy nagle jego wzrok mimowolnie skupił się na czymś obwiązanym wokół jakiegoś pnia. Rozpoznając w tym coś, co nie należało do lasu, postanowił sprawdzić.
Gdy był już blisko, mógł określić, że było to coś na wzór sznurka. Zmarszczył brwi, podążył za nim wzrokiem w stronę ziemi.
Otworzył szeroko oczy. Gdyby coś w tym momencie trzymał, z pewnością by upuścił.
Zerwał się jak poparzony, kucnął przy małym psie, który leżał przywiązany do drzewa. Przyjrzał mu się dobrze, lecz nie musiał, ponieważ już na pierwszy rzut oka go rozpoznał.
— Tost! — zawołał, głos mu drżał.
Szczeniak z ogromnym wręcz trudem podniósł swój łebek, popatrzył na demona. Poruszył delikatnie ogonem, wyglądał, jakby chciał wstać, lecz tego nie zrobił. Ba, nie mógł. Wychudzone ciało, ubrudzone futro, oczy z zanikającym blaskiem niczym umierająca, stopniowo przeistaczająca się w karzeł gwiazda. Yangcyna przerażał jego stan.
— Już dobrze, już dobrze — powtarzał w kółko, nie wiedząc, czy próbował uspokoić psa, czy siebie. — Już dobrze...
Wyciągnął z kieszeni komórkę, zamierzał zadzwonić, lecz od tego powstrzymał go brak sygnału. Przygryzł dolną wargę, pochodził po najbliższej okolicy. Dalej nic. Musiał bardziej zbliżyć się do miasta. Ale na pewno nie zostawi Tosta samego.
Odczepił smycz od szelek. Zdjął bluzę, owinął nią szczeniaka, po czym delikatnie wziął go na ręce. Szybkim krokiem ruszył w stronę granicy lasu.
Po dobrych kilkuset metrach udało mu się złapać sygnał. Nie zwlekając, zadzwonił do Fienny. Gdy ciemnowłosa odebrała, nie dał jej nawet powiedzieć: Słucham.
— Fienna! — zawołał w panice.
— Co się stało? — Kobieta od razu się przejęła. — Gdzie jesteś?
— Znalazłem Tosta!
— Co? Jak to?
— Znalazłem go w lesie! Jest cały wychudzony... — Na moment zabrakło mu tchu. — Musisz przyjechać, szybko!
Spuścił wzrok na Tosta. Widząc jego zamknięte oczy, przeraził się; delikatnie nim potrząsnął, zawołał go kilka razy, lecz tamten nie zareagował. Fienna w słuchawce pytała, co się dzieje, Yangcyn jednak nie zwrócił uwagi na jej głos. W umyśle panowało tylko jedno.
— Tost, nie odchodź! — Do jego oczu napłynęły łzy. — Tost! — załamał mu się głos.
Położył szczeniaka na ziemi, przygryzł dolną wargę. Zmierzył go dokładnie wzrokiem.
— Muszę mu pomóc — rzekł w końcu.
Fienna dobrze wiedziała, co te słowa oznaczały. I nie okazała zadowolenia.
— Yangcyn, nie możesz — brzmiała stanowczo, ale można było w jej głosie wykryć również obawę. — Co, jak ci się nie uda? Nie chcę, żebyś ty też ucierpiał...
— Musi mi się udać! — przerwał jej.
Nie rozłączając się, zostawił komórkę na trawie; jedynie włączył tryb głośnomówiący. Ukląkł przed powoli tracącym swoje ciepło ciałem szczeniaka, wyciągnął dłonie. Spuścił wzrok na otaczające nadgarstki bransolety. Może jakby udało mu się zdjąć chociaż jedną, miałby większe szanse na uratowanie Tosta... I nawet podjął się próby, lecz jak na złość bransoleta nie pozwalała na zsunięcie się z ręki, a wydawała się tylko uporczywie zaciskać. Warknął głośno, spomiędzy warg wyjrzały ostre kły, zaś oczy błysnęły wyraźniejszą czerwienią.
Otarł policzki z łez.
— Yangcyn! — wołała Fienna. — Yangcyn, nie rób tego!
On jednak jej nie słuchał.
Odwinął ciało psa z bluzy, a następnie położył na nim obie dłonie. Skupił się mocno. Poczuł wyciekającą z nich moc, która wniknęła w zwierzaka i choć na początku sprawnie jej szło cofanie czasu, w pewnym momencie natknęła się na przeszkodę, dobrze demonowi znaną: punkt śmierci. Yangcyn zacisnął usta w wąską kreskę, zmrużył oczy. Nie było odwrotu, musiał próbować dalej.
Metal bransolet stał się zimny niczym lód – blokada w końcu już nie tylko hamowała moc, ale też powodowała ból. Z nosa wypłynęła strużka krwi, demon ją zignorował. Jeszcze trochę... Da radę... Głupie bransolety, ładne kajdanki...!
Ciało Tosta drgnęło, powieki powoli się podniosły.
— Tost! — Z prawego oka chłopaka wydostała się łza.
Nie przestawał jednak używać mocy. Chciał cofnąć stan zwierzaka do momentu, żeby jego życie znowu nie wisiało na włosku. Nie mógł pozwolić na to, by śmierć znów go odebrała. Pogładził ręką pozbawioną miękkości sierść, uśmiechnął się do niego lekko.
— Wytrzymaj jeszcze trochę. Jeszcze trochę. Jeszcze...
I wtedy dopadł go kaszel. Zakrył dłonią usta, gdy ją zabrał, ujrzał krew. Gorzej mu się oddychało, ciało w zawrotnym wręcz tempie traciło energię, a bólu nie dało się już ignorować. Tost popatrzył na niego, wzrok zdradzał zmartwienie.
— Yangcyn! — Fienna podniosła głos. — Przestań już! Zaraz tam będę!
— Nie, jeszcze trochę — odparł chłopak. — Nie może być w niebezpieczeństwie...
Położył dłonie na tułowiu szczeniaka, niechcący brudząc sierść swoją krwią. Użył mocy, ponownie zakaszlał, wypluwając z siebie kolejną dawkę czerwonej cieczy. Jeszcze trochę, jeszcze trochę...
Stop.
Bransolety dały sygnał, całe jego ciało odmówiło jakiegokolwiek posłuszeństwa. Bezwładnie odsunął się na ziemię, przed oczami pojawiły się mroczki, wszystkie zmysły zaczęły zawodzić. Nie mógł się poruszyć, nie mógł spojrzeć nawet w inną stronę. Wszelakie bodźce stopniowo przestawały do niego dochodzić. Ostatni zniknął słuch, któremu jeszcze udało się wykryć ciche szczeknięcie.
Zerwał się do pozycji siedzącej, szybko jednak zatrzymało go osłabienie i ból głowy. Podparł się jedną ręką, drugą położył na czole, cicho sycząc.
Jak długo był nieprzytomny? Nie miał pojęcia. Stan jego ciała wskazywał na to, że jeszcze się całkiem nie pozbierał po efektach użycia mocy. Gdyby tylko nie miał tych bransolet, teraz by nie był w takim stanie. Zaczął pocierać palcami oczy. Nie to jednak w tym momencie go interesowało, a coś zupełnie innego. Coś o wiele, wiele ważniejszego.
Tost. Co się z nim stało? Czy wszystko z nim w porządku? Nie pamiętał ostatnich chwil przed utratą świadomości, więc nie potrafił stwierdzić, czy ostatecznie udało mu się psa uratować... czy może jednak nie. O tej drugiej opcji nawet nie chciał myśleć. Jeśli całe jego starania miały pójść na marne, to nie wiedział, co sobie wtedy zrobi...
Poruszył nogami, dopiero w tym momencie poczuł, że coś na nich spoczywało. Zabrał dłoń z twarzy, podniósł powieki. Oczy się zaszkliły.
Na jego nogach, brzuchem do góry, w trochę zabawnej pozie leżał...
— Tost! — nie potrafił się powstrzymać przed zawołaniem.
Wybudzony szczeniak podniósł głowę, ziewnął prawie niemo. Widząc, że demon już nie spał, podniósł się, pospiesznie przeciągnął i w sekundę znalazł się tuż przy nim, merdając radośnie ogonem. Yangcyn przytulił go mocno do piersi, szczeniak jednak wyrwał się z uścisku, żeby móc chłopaka polizać po twarzy.
— Och, jak dobrze, że żyjesz! — zawołał Yangcyn, wypłakując się w sierść zwierzaka. — Nawet nie wiesz, jak bardzo się martwiłem!
Tost żył. Tost żył! To nie był sen! Tost żył i był tu przy nim! Yangcyn go głaskał!
Tost żył!
— Już z nim wszystko w porządku — usłyszał.
Podniósł głowę, jego oczom ukazała się stojąca w progu pokoju Fienna. Kobieta weszła do środka, położyła na nocnej szafce koło łóżka kolorowy kubek z wodą.
— Weterynarz, gdy go przebadał trzy dni temu, powiedział, że jest trochę wychudzony i odwodniony, ale nic poważnego mu nie dolega — oznajmiła. — Spisałeś się. Uratowałeś go.
W reakcji na jej słowa Yangcyn uśmiechnął się, pokiwał głową. Czyli naprawdę mu się udało. Ocalił Tosta. Postarał się i dał radę przywrócić go do życia. Aż trudno było stwierdzić, jak bardzo z tego powodu się cieszył. Przez chwilę myślał, że to rzeczywiście był już koniec dla szczeniaka, że nigdy więcej go nie zobaczy na oczy. Mógł jednak dalej cieszyć się jego widokiem.
I miał nadzieję, że będzie to trwać możliwie jak najdłużej.
— Ach, widzę, że z niego takie chuchro! — jęknął zmartwionym tonem, po czym podparł rękami główkę szczeniaka. — Będziesz musiał dobrze jeść, jak na zdrowego psiaka przystało — zwrócił się do zwierzaka.
Kontynuował pieszczoty, gdy nagle zdał sobie z czegoś sprawę.
— Chwila, trzy dni temu? — Spojrzał na ciemnowłosą.
— Tyle byłeś nieprzytomny — odparła tamta, wzruszając ramionami. — Mówiłam, że używanie twojej mocy w ten sposób jest niebezpieczne, przynajmniej w takim stanie. — Skrzyżowała ręce na piersi, ruchem głowy wskazała bransoletki; nie mogła się jednak długo na niego gniewać, toteż powiedziała: — Ale ważne, że koniec końców nic ci nie jest. Wam obu.
Tak, to ty był cud, że Tost wrócił do żywych. Szczerze szanse były na tyle niewielkie, że pewnie w dziesiątkach równoległych linii czasowych Yangcynowi się nie powiodło i obudził się po trzech dniach zupełnie sam. Na szczęście ten Yangcyn żył w rzeczywistości, gdzie Tost wyszczekał śmierci: Nie tym razem!.
Gdy emocje nieco opadły z chłopaka, mógł zająć się poważniejszymi sprawami. Na przykład kwestią, jak do tego doszło, że w ogóle znalazł szczeniaka w lesie, przywiązanego do drzewa. Cóż, żeby zdobyć podstawę rozwiązania zagadki, wystarczyło podpiąć postać pani Lawrence. Demon jednak nie rozumiał do końca sytuacji. Jak mogło do czegoś takiego dojść? Matka Williama nie była taka, to było do niej niepodobne. Zostawić szczeniaka w lesie na pastwę losu? Yangcyn nigdy jej o coś takiego nie podejrzewał. Dlatego wywołało to u niego dość spore zaskoczenie oraz poruszenie.
Z dobrą chwilę poświęcił na namysł. Doszedł do kilku wniosków, wziął głęboki wdech.
— Co z panią Lawrence?
Słysząc to pytanie, Fienna zmarszczyła lekko brwi. Powoli usiadła na łóżku obok chłopaka, dała się Tostowi obwąchać, a gdy tamten szturchnięciem nosem ramienia poprosił o głaskanie, bez słowa spełniła jego prośbę.
— Co byś chciał z nią zrobić? — zapytała podopiecznego.
Yangcyn jakiś czas milczał.
— Nie chcę jej zgłaszać policji — rzekł wolno. — Nigdy nie wybaczę tego, co zrobiła... ale... Ale poniekąd jakby... — Przygryzł na moment dolną wargę. — Ach, nie mogę powiedzieć, że ją rozumiem. Zakładam, że Tost ciągle jej przypominał o Williamie i przez to powodował ból, ale dalej nie sprawia to, że można jej wybaczyć czynu, którego się dopuściła. — Poświęcił sekundę na ochłonięcie. — Z drugiej strony zgłoszenie ją na policję będzie ostatnim ciosem w serce. Najważniejsze, że Tost jest cały.
Pani Lawrence przez wiele przeszła. Utrata dziecka dla rodzica była niezwykle bolesna. Choć Yangcyn sam nie miał takiego doświadczenia, w podobnym stanie znalazłby się, gdyby ktoś z bliskich mu osób odszedł. Wiedział też, że niektórzy potrafią tak się zatracić w sobie po bolesnym wydarzeniu, że przestają baczyć na wiele rzeczy, a potem popełniają błędy. Dlatego właśnie uznał, że nie będzie wnikał w sprawę matki Williama. Na razie da kobiecie czas. Bo Tost nie umarł. Żył dalej. Chłopak nie miał pojęcia, co by zrobił, gdyby po przebudzeniu okazało się, że szczeniak jednak nie przeżył. Możliwe, że demoniczne geny przejęłyby nad nim władzę i odnalazłby panią Lawrence, żeby ją... Nie, nie mógł nawet tak myśleć. Musiał być dobry, pokazać, że nie wszystkie demony są złe.
Na szczęście Tost był z nim tutaj, cały i prawie zdrowy, więc nikt niepotrzebnie nie ucierpi.
Właśnie, co dalej z nim będzie? Przecież jak już zadecydowano, że sprawa nie pójdzie na policję, nie można było go teraz zaprowadzić do matki Williama. Czyli to oznaczało, że z tym dniem stracił swój dom...
Spuścił głowę, zwilżył językiem usta, wziął głęboki wdech. Jedną ręką dalej głaskał psa, któremu już trochę emocje opadły, drugą zacisnął na skrawku kołdry.
— Czy... — chwilę się wahał. — Czy moglibyśmy go zatrzymać? Wiem, że to trochę nagłe, ale Tost potrzebuje nowego domu. A lepiej dla niego, żeby zamieszkał z kimś, kogo już zna niż z kompletnie obcą osobą. Też w ten sposób będę miał pewność, że nic podobnego więcej mu się nie przytrafi. Po tym, co przeszedł, zasługuje na same szczęśliwe momenty.
Nie spojrzał nawet na Fiennę. Zdawał sobie sprawę, że to nie było takie hop-siup, nowy członek rodziny. To były obowiązki, czas, odpowiedzialność. Ale Yangcyn był gotowy. Zrobi to wszystko. Ciemnowłosa nawet nie będzie musiała palcem poruszyć; on sam się zajmie Tostem. Nauczy go komend, będzie o niego dbał w skali sto dziesięć procent. Już teraz szykował całą swoją argumentację. Będzie walczył.
Kobieta zmierzyła go wzrokiem, założyła nogę na nogę.
— Cóż... Tak się składa, że już mu kupiłam miski, legowisko i kilka zabawek.
Usłyszawszy te słowa, Yangcyn popatrzył na opiekunkę jak na obrazek. Otworzył szeroko oczy, chwilę trwał tak w bezruchu, gdy nagle rzucił się w objęcia kobiety, przytulając ją mocno.
— Dziękuję ci, dziękuję, dziękuję! — zawołał radośnie. — Jesteś najlepsza, najlepsza z najlepszych! Tak bardzo się cieszę, że cię poznałem!
Nie spodziewał się, że Fienna tak szybko wyrazi zgodę. Był jej jednak dozgonnie wdzięczny. Będzie mógł się zająć Tostem. Sprawić, że od tej pory pies będzie miał możliwie jak najwięcej szczęśliwych wspomnień. Dopilnuje, żeby nigdy nic złego mu się nie przytrafiło, poprawka, tak definitywnie nie będzie. Dlaczego? Bo teraz Tost miał jego.
Fienna uśmiechnęła się, też go przytuliła i pogładziła dłonią po plecach.
— Ja również bardzo się cieszę, że cię poznałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz