Zamknął na klucz drzwi od Pokoju Jasnowidza, odwrócił się na pięcie. Sprawdził godzinę w telefonie, następnie ruszył spokojnym krokiem wzdłuż chodnika, poprawiając jedno ramiączko od pokrowca na gitarę.
Popołudnie było ciepłe, jak przystało na lato, aczkolwiek odkąd Cheoryeon stał się prawdziwym Złotoskrzydłym, temperatury znacznie mniej na niego wpływały. Mógłby wyjść w bluzie i nie byłoby mu gorąco; choć wolał nie wyróżniać się niepotrzebnie z tłumu, więc założył T-shirt i cienką koszulę w kratę. Taką zwyczajną, nierzucającą się w oczy. Gdy nie mógł zakładać swojej skórzanej kurtki z własnoręcznie zaprojektowanym logo, po prostu nosił zwykłe ciuchy.
Tak, szedł grać na mieście.
Wcześniej robił to tylko średnio raz na dwa tygodnie, teraz jednak wychodził niemal codziennie. Suyeon od razu zauważyła zmianę i dawała wyraźne znaki, że chce mu pomóc, ale Cheoryeon odpowiadał, że wszystko gra. Mimo że oboje dobrze wiedzieli, jak puste były to słowa.
To ostatnie ogólne czytanie... cóż, nie zakończyło się najlepiej. Zobaczył wydarzenie, które nim, krótko mówiąc, wstrząsnęło. To znaczy, nie tyle, co wstrząsnęło, a... Ach, trudno to określić. Z jednej strony wizja naprawdę go dotknęła i od pojawienia się nie dawała mu spokoju. Nie było to wydarzenie, któremu mógł zapobiec, przez co czuł się bezsilny. Z drugiej strony ta wizja dała mu czas na przygotowanie się, spędzenie czasu tak, żeby nie pozostały żadne żale. Starał się mocno... ale musiał też przynajmniej na krótkie momenty odciągnąć myśli. Co doprowadziło do częstszego występowania na ulicy. Muzyka pomagała mu w każdych trudnościach.
Przystanął za jakimś budynkiem, rozejrzał się dookoła. Zdjął z pleców pokrowiec, złapał go za boczne ucho, jednocześnie rozwijając skrzydła. Poruszył nimi, następnie przykucnął, machnął porządnie upierzonymi kończynami i wzbił się w przestworza.
To już któryś raz z kolei, gdy zamiast użyć komunikacji miejskiej, po prostu leciał. Raz spróbował po prostu dla eksperymentu i odkrył, że zaoszczędził nie tylko pieniądze, ale też czas, zwłaszcza że nigdy nie grał w pobliżu domu. Od tamtej pory ciągle latał z gitarą. Fakt, musiał uważać na funkcjonariuszy, którzy by chcieli sprawdzić jego dokumenty, bo nie, nadal nie rozwiązał tej sprawy. Nie wiedział, jak. Nie mógł tak po prostu wyrobić sobie prawa lotu, ponieważ w dowodzie, przy podpunkcie z rasą wpisano mu czarodzieja. Który czarodziej miał skrzydła? Właśnie. Ludzie zaraz zaczęliby coś podejrzewać. A zmiana rasy w urzędzie nie zapowiadała się na przyjemny proces. Ech, może powinien poprosić Raouna o pomoc? On jakoś sobie ogarnął dokumenty. Niestety pewnie lewe. Co jak co, ale Cheoryeon wolał nie zadzierać z prawem. Nie miał tyle potęgi, co Bóg Spirytyzmu i jego przeklęta ekipa, żeby z uśmiechem wbić na komisariat i wszystkich sprać o jakieś portrety pamięciowe.
Zerwał się jak poparzony, o mały włos wymijając pędzących czarodziejów na miotłach z funkcjonariuszką policji na ogonie. Stracił równowagę, przypadkiem szarpnął gwałtownie pokrowcem. Dobrze, że nie został potrącony.
Chwila, bo ostatnio boczne ucho zaczęło się urywać...
Snap.
Materiał w sekundę wyślizgnął się z nieco poluzowanego chwytu.
Cheoryeon otworzył szeroko oczy. Świat jakby zwolnił na moment. Wzrok rozmył się w tle, skupiony był tylko na jednym punkcie.
Na spadającej gitarze.
Zwinął skrzydła, poleciał za instrumentem, wyciągnął rękę. Jeszcze trochę, jeszcze kawałek, jeszcze odrobinę.
Instrument złapany, dzień uratowany. To chciał zobaczyć. W przyszłości, w teraźniejszości, w przeszłości.
Nie zobaczył.
Głośny trzask zwrócił uwagę przechodniów. Nim część zdołała odwrócić głowy, nastąpił kolejny dźwięk uderzenia czegoś o szeroki chodnik. Cheoryeon runął na ziemię, przeturlał się kawałek, zostawiając za sobą parę piór, aż w końcu zastygł w bezruchu. Leżał na brzuchu, pod nim zaczęła zbierać się czerwona plama.
Otworzył oczy. W pierwszej chwili dotarł do niego ból, który na szczęście szybko zaczął słabnąć. Powoli podniósł się do pozycji klęczącej, otarł dłonią miejsce na twarzy, które wydawało mu się mokre i lepkie. Spojrzał na palce, ujrzał krew. Usłyszał nad sobą pytania osób, które zebrały się przy nim, jednak na żadne nie odpowiedział. Skupił się na jednym.
Wstał mimo czyjegoś protestu, że powinien wpierw upewnić się, że nic mu nie jest. Odwrócił się, popatrzył na leżący parę metrów dalej pokrowiec. Odrobinę kulawym, acz w miarę szybkim krokiem podszedł do niego. Ukląkł, oparł skrzydła o ziemię, drżącymi dłońmi rozsunął zamek i zajrzał do środka.
Głęboki wdech.
Powolny wydech.
Przygryzł dolną wargę.
Do oczu napłynęły łzy.
Wpisał kod, następnie otworzył drzwi. Wszedł do apartamentu, zdjął buty, lecz nie założył żadnych kapci. Po prostu poszedł dalej, do pokoju dziennego.
— O, dzisiaj bez gitary? — usłyszał. — Czyli mogę liczyć na odrobinę spokoju?
Przystanął, spojrzał w stronę aneksu kuchennego. Raoun akurat coś przyrządzał, pewnie kolację. Pachniało ładnie, ale jasnowidz nie miał apetytu.
— Możesz otwierać szampana, bo nigdy więcej nie usłyszysz mojej muzyki — burknął.
Podszedł do aneksu, zajął jedno z krzeseł. Oparł podbródek na dłoni, wsparł łokieć o blat.
Raoun przyjrzał mu się dokładnie, przestał mieszać warzywa na patelni. Zmniejszył grzanie na płycie indukcyjnej, odwrócił się do chłopaka, pytając:
— Wszystko gra?
— Właśnie nie, nie gra! — Uderzył pięścią w blat. — Jak największy nieudacznik roztrzaskałem moją jedyną gitarę! Gitarę, którą jeszcze dostałem od rodziców!
Złapał się obiema rękami za głowę, zaczął ciągnąć za włosy. Wykonał głębszy wdech, niestety nie zdołało to ani trochę go uspokoić.
Był tak wściekły, że miał ochotę coś zniszczyć. A nie, już to zrobił. Przez własną głupotę i brak dbania o cenne rzeczy doprowadził to tego, że stracił swój instrument. Instrument, który miał przy sobie od lat. Gitara tyle z nim przeżyła. Raz padła ofiarą zakonnic, ale nie oberwała zbyt mocno, dzięki czemu dało się ją odratować. Fakt, nie grała tak dobrze, jak kiedyś, też wyglądała tragicznie, a obklejenie jej kolorowymi naklejkami było trochę marną próbą odwrócenia wzroku od nieco niepokojącej ilości szarej taśmy, ale to była jego gitara. Gitara, którą dostał od rodziców jako prezent na urodziny. Ostatni prezent od nich.
Jeszcze musiało się to wydarzyć w takim czasie, jakby myślenie o tej całej wizji mu nie wystarczyło. Nieszczęścia chodzą parami.
— Nie da się jej naprawić? — spytał Raoun.
— Żartujesz — odparł niecodziennie niższym głosem. — Niezależnie, do jakiego serwisu bym tego nie zabrał, każdy powiedziałby, że mam kupić sobie nowy instrument. Zresztą, już ją wyrzuciłem. Zostawiłem sobie tylko pokrowiec i korki, bo w sumie korki łatwo się gubią i dobrze mieć zapasowe... Nie to, że będę miał nową gitarę w ciągu najbliższych dziesięciu lat.
Zabrał dłonie z głowy, którą spuścił, grzywka zasłoniła oczy. Łzy próbowały wydostać się na policzki, ale za nic nie chciał się rozklejać przy Raounie. Był wściekły.
I zdruzgotany.
Najwyraźniej nawet po staniu się Złotoskrzydłym przydarzały mu się tragedie. Szybko się regenerował, już nie miał żadnego śladu po dzisiejszym upadku z wysokości, potrafił o wiele lepiej zaglądać w przyszłość niż kiedyś, ale nadal dosięgały go złe rzeczy. Nie wszystkiego umiał przewidzieć. Nie wszystkiemu umiał zapobiec.
Jego gitara, jego ukochana Jenny Jr. Nie stać go było na nową. Niby oszczędzanie samo w sobie nie wydawało się takie trudne, ale rzeczywistość malowała się innymi barwami. Obecnie Cheoryeon był jedynym żywicielem rodziny, specjalnie zabronił Suyeon pracować, żeby mogła się w pełni skupić na nauce. Nawet jeśli jego płaca nie była taka zła, plus miał zyski jeszcze z Pokoju Jasnowidza (małe, ale jakieś) i układu z Raounem, pieniądze znikały szybciej, niż się wydawało. Zakupy, podatki, opłaty, ubrania, inne zdarzenia. Jakiś czas temu musieli wzywać hydraulika, bo coś się spieprzyło z rurami w kuchni, jeszcze chłopak zaczął solidnie rozpieszczać Kamyka, kupować mu drogą karmę, lepszą ściółkę i tak dalej. Nie miał tyle kasy, żeby kupić sobie nowy instrument, tym bardziej że przydałby mu się jakiś porządniejszy. Zresztą, źle się czuł z wizją wydawania pieniędzy, które powinni odkładać na wycieczkę do Yeongsanguk.
— Uch, idę do PC-bang.
Wstał z krzesła, odwrócił się na pięcie, ukradkiem przetarł palcami oczy.
— PC-bang? — Raoun uniósł brew.
— Kafejka internetowa. Słyszałem, że są jakieś całodobowe.
Bóg Spirytyzmu nic nie mówił. Cheoryeon w ciszy udał się do przedsionka, założył trampki, otworzył drzwi i bez słowa wyszedł.
Siedział przy stoliku w Pokoju Jasnowidza, wcześniej zajęty sprzątaniem, obecnie mizianiem Kamyka. Szczur leżał na obrusie, najedzony, wybawiony, teraz po prostu cieszył się głaskaniem. Chłopak spoglądał na niego odrobinę przymrużonymi oczami, wolnymi ruchami gładził miękkie futerko.
Dźwięk dzwonków rozległ się po pokoju, oznajmiając czyjeś wejście. Cheoryeon podniósł głowę, zmarszczył nieco brwi. Drzwi nie były zamknięte na klucz, ponieważ powoli zbliżała się pora otwarcia biznesu, lecz wciąż wisiała tabliczka powiadamiająca innych, że lokal był jeszcze zamknięty. Musiał to w takim razie być ktoś ze znajomych. Uch, akurat jak nie miał nastroju.
I oczywiście, że to był Raoun.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy nagle jego oczy złapały duży obiekt trzymany w ręku mężczyzny. Chwila, czy to był...?
— Ha, wiedziałem, że tu będziesz — rzucił bóg.
Widząc zaskoczone spojrzenie Złotoskrzydłego, podążył śladami jego wzroku na to, co przyniósł: sporej jakości, twardy, solidnego wykonania, czarny futerał.
— A, to. — Raoun wskazał go. — Po prostu mam za dużo pieniędzy, nie bierz tego do siebie.
Podszedł bliżej stolika, wystawił nieco rękę. Ruchem głowy nakazał chłopakowi przyjąć prezent. Cheoryeon w pierwszej chwili kompletnie się nie ruszał, jak gdyby został zaklęty w kamień, jednak w końcu bardzo niepewnie wstał. Obszedł stolik, stanął tuż przed Bogiem Spirytyzmu.
Z początku nie wziął futerału. Nie... nie wiedział, co robić. Jedynie patrzył, dopóki Raoun nie wykonał kolejnego zapraszającego gestu.
Ostatecznie ostrożnie przyjął prezent.
Na blacie nie było miejsca, też Kamyk obecnie tam siedział, uważnie obserwując dwójkę białookich, więc Cheoryeon położył futerał na podłodze. Obchodził się z nim jak z jajkiem, jak gdyby w obawie, że wykona jeden nieodpowiedni ruch i wszystko zniknie, zostanie zniszczone. Ukląkł, delikatnie złapał za zamek, rozsunął do końca. Chwilę się wahał, nim wreszcie podniósł wieko.
W środku leżała gitara. Nieskazitelnie biała (za wyjątkiem czarnego gryfu i mostka), ze złotymi kluczami, progami oraz zdobieniami na pudle w formie pary skrzydeł i okręgu z promieniami wokół otworu rezonansowego. Gdy różnooki przyjrzał się bardziej, dostrzegł też swoje inicjały, również złote, a nad nimi dwa złączone ogonki z listkiem, jak u wisienek.
— W takim kształcie jak Jenny Jr — powiedział Bóg Spirytyzmu — żebyś nie musiał na nowo się przyzwyczajać do pudła.
Na jego słowa Złotoskrzydły zamrugał. Raoun zapamiętał imię jego poprzedniej gitary.
Spojrzał na mężczyznę, tamten od razu rozszyfrował jego spojrzenie, ponieważ rzekł:
— Tak, jest twoja. Nie widać? — Wzruszył ramionami. — Nawet jest podpisana.
Cheoryeon powrócił wzrokiem na instrument.
Biała gitara ze złotymi zdobieniami.
— Trochę się wykosztowałem, ale musiałem się upewnić, że będzie mogła długo ci służyć — ciągnął dalej Raoun. — Została wykonana z najlepszych materiałów, też dostała specjalne zaklęcia, dzięki którym ani się nie zabrudzi, ani nie zniszczy. Serio, mógłbyś nią cisnąć w mur i nie będzie miała nawet zadrapania.
Słuchając uważnie, chłopak musnął palcami pudło. Gitara, która się nie zniszczy. Nie będzie miała pęknięć ani zadrapań. Farba nie odejdzie, kolory nie wyblakną. Drewno nie pęknie od uderzenia w podłogę. Gitara, która będzie mogła mu towarzyszyć tak długo, jak on będzie żył. Czyli naprawdę długo.
Raoun dał mu gitarę. Tak o. Nikt go o to nie prosił. Nikt mu nie kazał. Zamówił ją z własnych pieniędzy. Zabrał do kogoś, kto rzuci na nią zaklęcia. Sam, z własnej, nieprzymuszonej woli wydał kasę.
Cheoryeon dostał gitarę. Tak po prostu. Nie miał urodzin. Nie było żadnej okazji. Niczego nie świętowali. Niczego nie osiągnął. Po prostu jak zwykle był skończonym przegrywem, który nie potrafił zadbać o to, co najbardziej cenił.
Ostrożnie złapał za gryf, podniósł instrument i oparł go na udach. Sprawdził dźwięk wszystkich strun po kolei. Gitara była nastrojona. Ułożył palce na progach, zagrał C-dur.
E-moll.
A-moll.
F-dur.
— O, w twoich rękach najlepiej brzmi — skomentował Raoun.
Jasnowidz przerwał grę, odłożył instrument z powrotem do futerału. Wstał, spojrzał z góry na całość.
Bóg Spirytyzmu przyglądał się dokładnie chłopakowi. Odkąd tu przyszedł, Cheoryeon nie odezwał się słowem, co nie było w jego stylu. Z reguły różnooki był głośny, dużo mówił, dużo marudził. Wykłócał się o różne rzeczy, rzucał irytującymi tekstami. Bardzo się ekscytował, gdy wygrywał w grze lub dowiadywał się, że któryś z jego ulubionych muzyków wypuścił cover do piosenki BenJohna.
Raoun jednak znał też chłopaka, który potrafił zamknąć się w gabinecie boga z tabletem graficznym i nie wychodzić godzinami, w akompaniamencie muzyki ze słuchawek kończąc projekty do pracy. W skupieniu oglądał film, wraz z rozwojem fabuły coraz mniej komentując. Siadał na kanapie ze swoją gitarą, grał cicho kawałki, śpiewał pod nosem, nie zwracając uwagi na nic, co się wokół niego działo. Z jednej strony przechwalał się swoim muzycznym talentem, z drugiej zawsze się robił nieśmiały, gdy ktoś szczerze pochwalił grę i śpiew.
Cheoryeon kochał muzykę całym sercem.
I właśnie dlatego Raoun dał mu gitarę.
— Podoba ci się...?
Nie dokończył, ponieważ Złotoskrzydły niespodziewanie się do niego przytulił. Bóg odchylił się minimalnie do tyłu, spuścił wzrok na chłopaka. Tamten dalej nic nie mówił, uścisk jednak miał mocny i szczery jak u dziecka, które dziękowało opiekunowi za wymarzony prezent.
— Och, to trochę... — zaciął się Raoun.
Chwilę stał nieruchomo. W końcu powoli wyciągnął rękę, niepewnie poklepał chłopaka po plecach. Chwilę później już pewniejszym ruchem poczochrał go po głowie. Spojrzał na wciąż oglądającego ich ze stolika Kamyka, posłał szczurowi uśmiech. Wrócił do gładzenia włosów Cheoryeona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz