Krótki rejs statkiem, przejście przez portal, a następnie samolot do Nowego Airedale. Obywatele Zjednoczonych Ziem Północnej Vespy okazali się bardzo otwarci na wszystko, co nowe – entuzjazm ambasadora szybko przetarł dyplomatyczne szlaki, momentalnie zawiązano porozumienia handlowe, turyści już szturmowali portal, a w międzyczasie pojawiła się cała infrastruktura, świeża i wciąż pachnąca nowością. Bashar oszczędnie próbował swoich sił z vespańskim, który, jak się okazało, był nad wyraz podobny do jednoczącego Auranthię (a także inne odłamki) equilango. Odmienny akcent utrudniał nieco sprawę, lecz demon odkrył, że jeśli wystarczająco skupi się przy czytaniu, jest w stanie poradzić sobie z większością tekstu.
Siedzieli właśnie w samolocie, zmierzając ku jednej z największych metropolii kraju, gdy Raoun odezwał się niezobowiązująco, popatrując w kierunku siedzącego parę rzędów dalej La Casy.
— Wiesz, tak sobie myślę... Statystycznie rzecz biorąc, podróże lotnicze są najbezpieczniejszą formą transportu. Ale zawsze istnieje ten mikroskopijny, naprawdę tyci margines błędu. Usterka silnika, nieprzewidziane turbulencje, błąd pilota…
Bashar zerknął na niego znad wyświetlanego na tablecie tekstu.
— Do czego zmierzasz?
— No sam pomyśl Bashar – niby jesteśmy tacy bezpieczni, ale jednak nie do końca…
Wzrok demona podążył w końcu ku miejscu, w które patrzył Raoun. Mężczyzna westchnął.
— Nie będziemy sabotować samolotu.
— Sabotować? Co za okropne słowo! Ja mówię o interwencji losu. O Prawie Równowagi. Wyobraź sobie: mała, niegroźna dekompresja kabiny. Wypadają maski tlenowe i w ogólnym zamieszaniu jedna z nich, zupełnie przypadkiem, okazuje się niesprawna. — Raoun uśmiechnął się, rozłożył ręce. — Cóż za pech.
— Poza nami na pokładzie jest ponad dwustu niewinnych ludzi. A ty, jako lekarz, powinieneś być pierwszym, który udzieli pomocy, a nie liczyć na awarię sprzętu.
— Drobiazgi. — Bóg Spirytyzmu machnął lekceważąco dłonią. — Poza tym, kto powiedział, że nie udzieliłbym pomocy? Udzieliłbym. Wszystkim! — Zastanowił się. — No, prawie wszystkim. Z jednym, drobnym, statystycznie nieistotnym wyjątkiem.
Jakby wyczuwając, że o nim mowa, La Casa poprawił się na siedzeniu i donośnie kichnął. Siedząca obok kobieta podała mu chusteczkę, mężczyzna nawet za nią nie podziękował.
— Może postanowi pójść na jakąś wycieczkę na Dzikie Ziemie i zgubi się na prerii? — dywagował dalej Raoun. — Słyszałem, że jest tam sporo niezwykłych, niezbadanych miejsc przesyconych dziką magią. Myślisz, że La Casa mógłby trafić w takie, które nauczy go empatii?
— Potrzebowałby do tego przewodnictwa niezwykle potężnego szamana — odparł Bashar. — Sam przecież mówił, że empatia to mechanizm obronny słabych umysłów, próbujących zrozumieć świat za pomocą uczuć, bo brakuje im do tego intelektu.
— Jest nieznośny w niemal artystyczny sposób, to mu trzeba przyznać. Ale wiesz co? To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że ten wyjazd to doskonała okazja. Nowy kontynent, nowe zasady, nowe sposoby na... edukację trudnych przypadków — Raoun uśmiechnął się z satysfakcją.
— Mam przeczucie, że okazja w końcu się nadarzy.
Nowe Airedale uderzyło w nich z siłą rozpędzonej ciężarówki – było betonową dżunglą na sterydach, w której ambicja unosiła się w powietrzu niczym smog. Wąwozy ulic ginęły w cieniu szklanych i chromowanych drapaczy chmur, z fasadami mieniącymi się nieustanną feerią reklam i neonów. Życie toczyło się w zawrotnym tempie – tłumy ludzi przepychały się na chodnikach, niemal każdy ściskał w dłoni papierowy kubek z kawą albo torbę z jedzeniem z wszechobecnych fast foodów. Zapach oleju z frytkownicy mieszał się z wonią spalin i rozgrzanego asfaltu. Kakofonia syren, silników, klaksonów, krzyków i pulsującej z witryn sklepowych muzyki była ścieżką dźwiękową tego miasta.
Wtem, pośród tego zgiełku, nad głowami przechodniów mignęła postać w powiewającej pelerynie. Bohater z gracją wylądował na gzymsie jednego z wieżowców, wsparł dłonie na biodrach, uważnym spojrzeniem ogarnął rozciągającą się u jego stóp ulicę, by zaraz ponownie wzbić się do lotu, zniknąć gdzieś za rogiem. Nikt nawet nie podniósł głowy – w Nowym Airedale widok superbohatera patrolującego swój rewir był równie powszedni, co korek uliczny w godzinach szczytu.
Raoun i Bashar rozpoczęli podbój nowego kontynentu tym samym ruchem otwierającym – walizki wylądowały w pokojach hotelowych i po szybkiej rozmowie Bashara z Dantem, obaj lekarze mogli wyjść podziwiać miasto. Bashar zasugerował tutejsze Muzeum Narodowe, Raoun stwierdził jednak, że samolotowym jedzeniem się nie najadł, a poza tym starocie w gablotkach nie dadzą im tak dobrego pojęcia o lokalnej kulturze, jak wmieszanie się między tubylców i skosztowanie lokalnych specjałów.
Tym sposobem stanęli na progu restauracji ozdobionej jakimś starym neonem i płowiejącymi plakatami filmowymi, swym szyldem obiecującej wyzwania kulinarne jedynie dla prawdziwych śmiałków.
— No to zaraz zobaczymy — powiedział Raoun, odważnie pchając drzwi przybytku.
Wnętrze Marvel's Adventure było niczym komiksowy kadr wyrwany z ram. Powietrze, gęste od zapachu skwierczącego bekonu i topionego sera, iskrzyło niewidzialną energią, jakby echo niedawnej superbohaterskiej potyczki wciąż wibrowało między stolikami. Na ścianach z surowej cegły wisiały reprodukcje relikwii miejskiej mitologii: lśniący młot Thordaina drzemał w gablocie obok tarczy Kapitana Vespy, a kawałek dalej podrygiwał fragment płaszcza Doktora Enigmy. Nad długim, dębowym barem wisiały ciężkie kloce starych telewizorów, odtwarzające popularny tutaj kanał Super24, transmitujący najświeższe informacje ze świata superbohaterów. Miejsca dla klientów były mieszanką prostych, drewnianych stołów i wygodnych, skórzanych lóż w kolorach flagowych superbohaterów – dominowały głębokie czerwienie, granaty i butelkowa zieleń. Dwie przeciwległe ściany przemieniono w kronikę ludzkiej determinacji: pod neonowym napisem „Ściana Chwały”, wisiała garstka polaroidowych zdjęć uśmiechniętych zwycięzców kulinarnych wyzwań, dumnie prezentujących puste talerze. Naprzeciwko zaś, dużo gęściej zaludniona, znajdowała się „Ściana Wstydu” – epitafium dla tych, którzy porwali się z motyką na pizzę.
Raoun zmierzył obie ściany rozbawionym spojrzeniem, prychnął coś o śmiertelnikach i ich pomysłach, następnie zaś podszedł do baru, przesunął wzrokiem po menu, konkretnie to po jego części z wyzwaniami.
— Hm, na co mam dzisiaj ochotę… — mruczał do siebie, bębniąc palcami po drewnie.
Jeden z pracowników zainteresował się nowym klientem, zbliżył się, wyszczerzył zęby w szerokim, vespańskim uśmiechu.
— Te pozycje to wyzwania – kto im podoła, je za darmo, ale niewielu się udało. Normalne menu jest tutaj — powiedział, wskazując dłonią inne plansze. — Nie, żebym odwodził od pomysłu, ale to coś dla prawdziwych twardzieli.
— Właśnie się zastanawiam, czy brać się za The Mjølner Challenge czy The Gamma Rage Challenge… — zamyślił się Raoun, odwrócił do Bashara. — Co sądzisz?
— Gamma Rage wygląda bardziej interesująco. Nie wiem, czy to kwestia zdjęcia, czy ten plaster sera naprawdę ma taki kolor…
— Ale panowie wiedzą, że to jest na jedną osobę? — wtrącił niepewnie pracownik. — I zawiera trzy funty samej wołowiny i tak z pięć tysięcy kilokalorii, bo do tego jeszcze są frytki?
— Tak, dziękujemy za zwrócenie uwagi — Bashar skinął mu głową, zerknął na Raouna. — Zdecydowałeś?
— Tak. Dzisiaj będzie dzień burgera – wezmę się za ten Gamma Rage. A ty, Bashar? Tutaj mają w ofercie też coś dla normalnych śmiertelników…
— Ja poproszę The Tyran Challenge — odparł Bashar z enigmatycznym uśmiechem, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia. — Z tego, co zrozumiałem, w tym wyzwaniu nie chodzi o objętość posiłku, lecz raczej jego… intensywność.
— Quesadilla i sześć Sosów Nieskończoności zdolnych wypalić połowę kubków smakowych? Faktycznie brzmi jak coś pod twoje gusta.
Pracownik patrzył na nich przez chwilę oniemiały, potem bąknął coś o ubezpieczeniu zdrowotnym i tym, że klienci biorą te posiłki na własną odpowiedzialność, żadnych skarg restauracja nie przyjmuje, i w końcu obaj lekarze mogli usiąść do stołu, czekać na swoje wyzwania.
— Wczytałem się mocniej w plan naszej konferencji — zaczął Bashar.
Raoun wywrócił oczami.
— Mamy jeszcze trochę czasu wolnego, nie musimy rozmawiać od razu pracy.
— Chodzi o doktora La Casę…
— Chcesz zepsuć mi apetyt?
— …i plan, jak go publicznie zdyskredytować.
— Zamieniam się w słuch.
Bashar uśmiechnął się nieznacznie, wrócił do poważniejszego tematu.
— Zauważyłem w planie konferencji panel „Interdyscyplinarne wyzwanie diagnostyczne” – zostanie na nim przedstawiony przypadek, z którym nie mogą poradzić sobie tutejsi lekarze.
— Brzmi jak coś, czego La Casa nie przegapiłby nawet w obliczu apokalipsy.
— Dokładnie. Pozwoliłem sobie skontaktować się z prowadzącym ów panel, podpytać go nieco o jego treść i zawartość merytoryczną.
— Innymi słowy szpiegowałeś?
— Zbierałem informacje.
— Ten prowadzący ci je tak po prostu sprzedał?
— Nie, zasłaniał się mocno klauzulą poufności, ale zostawił mi na tyle dużo poszlak, że udało mi się skontaktować z osobami bliżej naszego trudnego przypadku, uzyskać od nich więcej informacji… również tych, które najpewniej nie zostaną nam przekazane.
Raoun poprawił się na siedzisku, oparł na blacie, pochylił mocniej w stronę Bashara.
— Oho, zaczyna robić się ciekawie…
— Dokładne wyniki badań i obserwacje pokażę ci już w hotelu, ale z tego, co przeczytałem i co zwróciło moją uwagę, to potencjalny wpływ czynników psychologicznych…
— Czyli tych, które La Casa najczęściej pomija.
— I które w tym przypadku okażą się jego zgubą. Ale musimy to precyzyjnie rozegrać…
Bashar opowiadał, od czasu do czasu postukując palcem w blat, jak wojskowy planujący atak, Raoun zaś uśmiechał się coraz szerzej, aż w końcu parsknął głośno, odchylając się na krześle.
— Idealnie — skwitował.
A potem uwagę obu przedwiecznych bytów pochłonął przyniesiony przez kelnerów posiłek. Specjały superbohaterskiej, vespańskiej kuchni nie miały wielkich szans w starciu z bogiem-smakoszem i lubującym się w egzotycznych przyprawach demonem, i wkrótce „Ściana Chwały” powiększyła się o jeszcze jedno pamiątkowe, polaroidowe zdjęcie.
Sala była pełna. Panel dotyczący najtrudniejszych przypadków diagnostyki zebrał prawdziwe tłumy i wkrótce dwaj lekarze siedzieli otoczeni z każdej strony przez nieznanych sobie uczestników konferencji. Bashar subtelnie się rozejrzał w poszukiwaniu ich ukrytego celu.
— Jest z tyłu, w ostatnim rzędzie.
Demon skinął głową. Oczywiście, La Casa usiadł „w loży szyderców”, już w bloczkach startowych, żeby nazwać vespańskich lekarzy bandą imbecyli i objawić im swą genialną diagnozę. Rozwój medycyny przez ostatnie stulecia sprawił, że niemożliwością było upchnięcie całej wiedzy medycznej w tylko jednej głowie i leczenie pacjentów coraz częściej było wysiłkiem zespołowym. Bashar zastanawiał się, jak doktor La Casa widział w ogóle swoją przyszłość w medycynie, skoro jego wyjątkowy inaczej charakter nie pozwalał mu na jakiekolwiek działania drużynowe…
Tymczasem zaś godzina rozpoczęcia zbliżała się nieubłaganie. Ostatnie rozmowy cichły, jeszcze ktoś się przesiadał, a potem na podium pojawił się prowadzący tak wyczekiwaną sesję.
— Witam wszystkich serdecznie i dziękuję państwu za tak liczne przybycie — zaczął mężczyzna w średnim wieku, o szpakowatych włosach i zdeterminowanym spojrzeniu. — Nazywam się Marcus Davis i jestem ordynatorem Oddziału Chorób Rzadkich i Niewyjaśnionych w New Airedale General.
Światło w sali przygasło, pozwalając skupić się na olbrzymim ekranie wyświetlającym prezentację. Po kolejnej części z przedstawieniem i wstępem, historii i misji oddziału, doktor Davis przeszedł do konkretów.
— Przypadek, który dziś państwu przedstawimy, dotyczy dwudziestodwuletniej Sienny Miller. Pacjentka trafiła do nas trzy miesiące temu po incydencie w porcie, gdzie doszło do niekontrolowanej detonacji ładunku zawierającego prototypowe włókna polimerowe zdolne do samoczynnej reorganizacji pod wpływem niewielkiego ładunku elektrycznego.
Ekran wyświetlił kolejne informacje, lekarz przeszedł do charakteryzacji materiału oraz opisu warunków, w jakich doszło do wypadku.
— Jak widać, pani Miller cierpi na niekontrolowane, spontaniczne transformacje tkankowe. Jej ciało na poziomie komórkowym naśladuje strukturę materiałów z najbliższego otoczenia. Proszę spojrzeć.
Na ekranie pojawiło się nagranie jednej z transformacji, gdy dłoń pacjentki odkształcała się w sposób właściwy raczej filmom grozy, niż realnym przypadkom, by przybrać nieludzki, metaliczny pobłysk i w końcu stać się czymś szklanym i przejrzystym. Doktor Davis od czasu do czasu zatrzymywał nagranie, czerwony pointer biegał po kadrze, gdy mężczyzna wyjaśniał i zwracał uwagę na istotne szczegóły.
— Próbowaliśmy standardowych protokołów leczenia przy ekspozycji na egzotyczne materiały, to jednak nie przyniosło oczekiwanych skutków. Po konsultacji z ekspertami, podjęliśmy następujące kroki…
Teraz slajdy zmieniły się w serię tabelek, wydruków z USG, wymazów, rozmazów, antybiogramów i wszelakich badań, którym poddano pacjentkę, wraz z wyszczególnieniem tego, jakie efekty przynosiły poszczególne terapie.
— O tym mówiłem — powiedział cicho Bashar, nachylając się w stronę Raouna. — Łagodniejsze terapie nie prowadziły do pogorszenia się stanu pacjentki.
— Faktycznie może mieć podłoże psychosomatyczne — mruknął Raoun udając, że zapisuje coś w konferencyjnym notesie.
— Niestety, w żadnym wypadku nie udało nam się osiągnąć trwałej remisji — zakończył doktor Davis, ostatnim kliknięciem zamykając prezentację. — Jesteśmy w impasie i dlatego zwracamy się do was, najtęższych umysłów przybyłych do nas z wielu różnorodnych krajów i odłamków, byście pomogli nam ów impas przełamać. Otwieram dyskusję.
W sali momentalnie uniósł się las rąk. Dziesiątki lekarzy chciało zabrać głos, podzielić się swoją teorią, dopytać o szczegóły, wypowiedzieć swoją opinię, lecz nim doktor Davis zdążył kogokolwiek wybrać…
— To nie jest impas. To festiwal niekompetencji.
Wszystkie głowy odwróciły się w stronę, z której dochodził głos. Doktor La Casa wstał, nawet nie próbując udawać, że czekał na swoją kolej.
— Przez dwadzieścia minut pokazywał nam pan doktor dane, które krzyczą, jaka jest diagnoza, a pan, wraz z całym swoim zespołem, zdaje się tego nie słyszeć — kontynuował, jego słowa cięły powietrze niczym brzytwa. — To klasyczny przypadek niestabilności komórkowej wywołanej przez obcy mutagen. Polimery, o których pan mówił, nie wywołały choroby, one ją tylko uaktywniły. Pacjentka od urodzenia była nosicielką recesywnego genu, czego dowód mamy w licznych alergiach skórnych, a teraz jej komórki straciły zdolność do utrzymania spójnej struktury. To nigdy nie były alergie – to była niestabilność komórkowa maskowana przez całe jej życie inhibitorami receptorów H1 — zawyrokował La Casa, marszcząc gniewnie brwi. — Te wszystkie „terapie” to strata czasu. Potrzebny jest silny, celowany inhibitor telomerazy sprzężony z czynnikiem wiążącym krzem, który ustabilizuje macierz komórkową. Proste.
W sali zapadła cisza. Logika wywodu La Casy była brutalna, ale żelazna, nie dawała się rozmyć wśród nadmiaru informacji i rzucała światło na ścieżkę, którą zespół doktora Davisa nie podążył. Wielu lekarzy zaczęło potakiwać, rozległy się szmery i podniecone szepty.
Tylko Bashar pokręcił głową. Demon również wstał, zabrał głos, odzywając się dużo spokojniejszym, bardziej wyważonym tonem.
— Pańska diagnoza, doktorze, jest błyskotliwa, lecz, przykro mi to mówić, niekompletna. Całkowicie pomija pan doktor czynnik, który, jak wszyscy widzimy, odgrywa kluczowe znaczenie – stan psychiczny pacjentki.
La Casa spojrzał na niego z jawną irytacją.
— Stan psychiczny? — prychnął lekceważąco. — Jest przerażona, bo jej ciało się rozpada. To objaw, nie przyczyna. Psychologia to luksus, na który możemy sobie pozwolić, gdy pacjent nie umiera. A ta pacjentka, bez właściwego leczenia, w końcu ulegnie transformacji, z której nie będzie powrotu.
— Uważam, że to właśnie jej strach jest katalizatorem tych przemian — odparł stanowczo Bashar. — Zastosowanie tak agresywnej terapii, jak pan proponuje, bez przygotowania psychologicznego, może doprowadzić do katastrofy. Wydawało mi się, że nikomu w tym pomieszczeniu nie trzeba przypominać, jakie skutki powoduje przyjmowanie leków z grupy inhibitorów telomerazy, widzę jednak, że pomyliłem się w swym osądzie…
La Casa obdarzył go gniewnym, pogardliwym spojrzeniem.
— Pacjenci kłamią, symulują i wyolbrzymiają, a ich uczucia są balastem i ich subiektywnym bałaganem. Ja ufam liczbom, wynikom badań i twardym danym, a te mówią mi, że mamy do czynienia z problemem biologicznym, który wymaga biologicznego rozwiązania.
— Życie to nie tylko biologia, doktorze. To także...
W tym momencie, ku zdziwieniu większości sali, wtrącił się Raoun. Wstał i zwrócił się do swojego przyjaciela z wyrazem lekkiego zniecierpliwienia.
— Bashar, z całym szacunkiem, ale sentymenty nie leczą chorób. Doktor La Casa ma rację. Jesteśmy lekarzami, nie terapeutami. Mamy do czynienia z fizycznym zagrożeniem, które wymaga natychmiastowej, zdecydowanej interwencji. Rozumowanie doktora La Casy jest oparte na faktach, a nie na domysłach dotyczących „uczuć” pacjentki.
Bashar spojrzał na niego, a malujące się na obliczu poczucie zdrady było niemal autentyczne. La Casa natomiast obrzucił Raouna spojrzeniem pełnym niespodziewanego uznania.
— Cieszę się, doktorze Noir, że przynajmniej jeden z was potrafi przedłożyć profesjonalizm nad ckliwe sentymenty. Być może jest jeszcze nadzieja dla medycyny w Stellaire.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz