07 września 2025

Od Seymoura – Tomorrow comes (I)

Piasek mający być obietnicą nowego początku, nadziei, ich siły i pragnienia, by skończyć okrucieństwo Malarki, przesiąkł gorącym szkarłatem, echem krzyku i umierającej nadziei. W uszach Seymoura wciąż dźwięczał nieludzki głos Nevronów, metaliczny zgrzyt ich broni, pancerzy, przerażający rytm brutalnych ataków, przecinających ciało ekspedycji, jakby uniformy nie oblekały żywych i czujących istot, tylko nienazwaną, pozbawioną duszy materię. I ten jeden mężczyzna o posiwiałych włosach, z dłońmi opartymi o ozdobną laskę, z płaszczem okrywającym ramiona i spojrzeniem – zimnym, obojętnym, nieludzkim w obliczu rzeźni – ten obraz miał na zawsze wryć się w pamięć Seymoura. Umknął gommage, jakimś cudem wciąż żył, lecz jego wyborem nie było pomóc ekspedycji, podzielić się swą wiedzą, pomóc wśród niebezpieczeństw kontynentu, tylko… zrobić coś zgoła odmiennego, niemożliwego do objęcia umysłem. Nevrony zdawały się nie zwracać na niego uwagi, ich strumień omywał nieznajomego, by zatopić ekspedycję w śmierci i cierpieniu, a on po prostu stał niewzruszony pośród rzezi, jakby przyglądał się dziełu sztuki, nie agonii ludzi, przybyłych tu z sercami pełnymi nadziei.
Z chaosu wyłoniły się dwie sylwetki, dwie kotwice w morzu szaleństwa, które na moment pozwoliły mu złapać oddech. Asher – jego postać rysowała się ostro na tle krwawiącego nieba, mężczyzna milczał, lecz to milczenie zdawało się cięższe niż jakikolwiek krzyk. Białe włosy, zebrane w ciasny kucyk, teraz zmieniły się w chaos bitewnego zgiełku, a miecz lśnił żałobnym blaskiem, mszcząc się za każde utracone przez kompanów życie. Zaraz obok walczył Lilian, średnio lubiany przez Seymoura, wieczny narcyz skupiony na sobie, muzyce i uśmiechach. Teraz jednak jego twarz przypominała ściągniętą maskę, bladą i trupią, gdy jedyne, co im pozostało, to za wszelką cenę spróbować przeżyć.
Ta prosta, trzeźwa myśl uderzyła Seymoura z siłą fizycznego ciosu, ale zaraz po niej przyszła kolejna, o wiele gorsza, zaciskająca lodowatą pętlę na jego gardle.
Virgil.
Wyruszył wraz z nim, lecz przecież mógł zostać w Lumière, czekać spokojnie swego końca, cieszyć się ostatnimi dniami w mieście, licząc na to, że może którejś ekspedycji uda się dokonać niemożliwego. Mógł rzeźbić, mógł żyć swym życiem aż do ostatniego momentu, zostać z Valeriusem, przecież potrzebował jego opieki, lecz nie – postanowił wyruszyć wraz z Seymourem, stawić czoła okrutnemu losowi. Seymour zaś czuł przykry ucisk, panika rosła w piersi, bo Virgil przepadł – ile ten szafirowy wzrok by nie szukał, nie potrafił znaleźć charakterystycznych loków, tego metalicznego spojrzenia, nie potrafił…
— Seymour!
Głos Ashera wyrwał go z zamyślenia, silna dłoń pewnie złapała bark.
— Musimy się przegrupować!
— Ale Virgil…!
— Chodź!
Nevron zaskrzeczał, miecz świsnął w powietrzu, Seymour ledwie zdążył się uchylić. Asher zagarnął go wbrew woli, wbrew sercu pragnącemu jakiegokolwiek wytchnienia, zapewnienia, że ten jeden mężczyzna jest bezpieczny. Lecz zgodnie z umysłem, analitycznym i chłodnym, mówiącym wyraźnie, że to nie miejsce dla nich, że dalsza walka nie ma sensu i powinni odejść, ciało usłuchało, stopy zaś, miast wbić się w mokry piasek, podjęły bieg ku bezpieczeństwu. Seymour zaklął, oczy zalśniły ledwie wstrzymywanymi łzami, spojrzenie ostatni raz spróbowało odnaleźć tę jedną jedyną sylwetkę, a potem była już tylko rezygnacja, ucieczka, gasnąca nadzieja na to, że może potem będzie lepiej. Mężczyzna bezsilnie zacisnął dłonie na rękojeści broni, spuścił wzrok wiedząc, że oto znowu zawiódł.


— Musimy tam wrócić! — naciskał po raz kolejny.
Może i ta jaskinia oferowała nieco spokoju i bezpieczeństwa, może jej cisza sprawiała, że strach przed Nevronami nie był aż tak dojmujący, mimo to Seymour nie potrafił się rozluźnić, a słowo „odpoczynek” pozostawało dla niego abstrakcją.
— To zbyt niebezpieczne — przerwał mu Asher, a jego głos, choć cichy, niósł ostateczność wyroku. — Widziałem. To była rzeź, nie walka. Nevrony wciąż mogą tam być.
— Jebać Nevrony!
— Seymour, pomyśl logicznie…
— Jebać logikę!
Lilian popatrzył na niego, ból odbił się w spojrzeniu. Ściągnięte brwi zdradzały współczucie, spuszczone spojrzenie kryło myśli. Muzyk zerknął na Ashera, ten wytrzymał ciężar niemej prośby, nim westchnął, skrzyżował ramiona na piersi. Ich dwójce udało się wyrwać, najważniejsze było bezpieczne i serce, choć opłakiwało straconych przyjaciół, nie łkało pragnąc tej jednej, szczególnej bliskości. Poszczęściło im się tam, gdzie Seymour znalazł jedynie rozpacz i niepewność, i ta spięta postać, miotająca się od ściany do ściany jaskini, stanowiła bolesne przypomnienie, jak mogłaby wyglądać alternatywa.
— Ostrożnie — ustąpił po chwili Asher. — Pierwszy Nevron i zawracamy. Nie możemy ryzykować walki w tych warunkach.


Nadciągający wieczór sprawił, że plaża wyglądała jeszcze gorzej.
Zryty, zeszklony ogniem, zniszczony lodem i elektrycznością piasek, przypominał jakieś zapomniane pobojowisko. Seymour zwalniał kroku przy każdej ciemnej sylwetce, której obecność przecinała jasność spalonego piasku. Widział twarze, zastygłe w gniewie, niedowierzaniu, przerażeniu, widział znane sobie spojrzenia, niemal słyszał familiarne głosy. Ci, których znał z Akademii, wraz z nim trenujący tylko po to, by w końcu położyć kres okrucieństwu Malarki, zimni i nieruchomi, gdy jej kreacje okazały się silniejsze. Jeśli nadzieja mogła naprawdę umrzeć, miała to zastygłe oblicze jednego z członków ekspedycji.
Seymour przeszedł parę kroków, jego skupione spojrzenie ogarnęło kolejną martwą grupę. Zamarli w swych ostatnich momentach, ich twarze niczym pośmiertne maski, spojrzenia utkwione w nienazwanej nicości i posępnym absolucie. Każdy z umarłych, każda z makabrycznych rzeźb – Seymour drżał w obawie, oddychał z ulgą, gdy okazywało się, że to nie te charakterystyczne loki zastygły w skale, że to nie stwardniałe rzeźbą opuszki wyciągają się w stronę nieboskłonu, szukając oparcia i ratunku.
— Nie ma go — wyszeptał, obchodząc plażę po raz kolejny. — Nie ma go tutaj.
Lilian wstał z przyklęku, ostatni raz dotknął jednej z makabrycznych rzeźb. Asher stał kawałek dalej, pełniąc milczącą wartę, jego spojrzenie czujnie przeczesywało okoliczną zieleń.
— Nie znalazłeś Virgila?
Seymour pokręcił głową, Lilian odetchnął.
— Nie tylko jego brakuje — przyznał, podchodząc bliżej. — Nie widziałem też naszej pani kapitan, i tego młodego biologa.
— Theo? — podsunął Asher, odwracając się tylko na moment.
— Tak, cała ta trójka… Chyba im też się udało.
Nadzieja zadźwięczała w głosie Seymoura, gdy ten spróbował przejść wokół granicy pola bitwy, odnaleźć ślady stóp umykających w stronę bezpieczeństwa. Lilian dołączył, przepatrując zryte butami i odłamkami walki fragmenty, lecz zbyt wiele się działo, za dużo krwi wsiąkło w ziemię, by cokolwiek dało się odczytać. Asher wodził spojrzeniem za nimi, regularnie powracał uwagą w stronę nieodległego lasu i klifów, wypatrując nadciągającego zagrożenia.
— Ściemnia się. Powinniśmy znaleźć miejsce, rozbić obóz — oznajmił.
Seymour zmarszczył brwi.
— Jasne — mruknął gniewnie. — Musimy ich odnaleźć. Co, jeśli są ranni? Co jeśli potrzebują naszej pomocy?
— Nie pomożemy im, jeśli sami nie będziemy wypoczęci.
— Ja nie muszę odpoczywać.
— Seymour — odezwał się Lilian. — Wiesz, w którą stronę poszli?
Mężczyzna zająknął się, muzyk kontynuował.
— Wiesz, gdzie się udali? Ile zapasów wzięli? — Lilian pozwolił ciszy wybrzmieć. — Nikomu nie pomożemy, biegając w kółko i goniąc za cieniami. Nie mamy pojęcia, gdzie się udali, a robi się coraz ciemniej. Żaden z nas nie jest odlany z żelaza, też musimy odpoczywać.
Seymour skrzywił się, gniewne spojrzenie wbiło się w Liliana, lecz mężczyzna nie odezwał się. Lilian westchnął.
— Ja też chciałbym ich spotkać i zobaczyć, że są cali i zdrowi. Ale to możemy zrobić dopiero rano, gdy sami będziemy cokolwiek widzieć i ręce przestaną nam się trząść ze zmęczenia.
Asher skinął w milczeniu głową, dłoń nie opuszczała rękojeści miecza. Mężczyzna był wciąż skupiony, wciąż czujnie wypatrywał zagrożenia, lecz w jego postawie Seymour dostrzegł wyczerpanie – ramiona opadały, kolana zdawały się uginać, twarz pobladła jeszcze bardziej, usta niemalże zniknęły, zaciśnięte w wąską kreskę.
— Możemy wrócić do tamtej jaskini. Jest wystarczająco blisko — przystał w końcu, choć serce ściskało się na myśl o Virgilu. Gdzie mógł być? Czy udało mu się umknąć, czy był bezpieczny?
Asher i Lilian przytaknęli.
— Chodźmy. W ten sposób niczego nie zmienimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz