06 września 2025

Od Merlina do Song Ana

Gdy tylko jego oczy przyzwyczaiły się do migotliwego blasku ognia, Merlin poczuł, jak zapiera mu dech w piersi. Nawet promieniujący od wciąż przemoczonych ubrań chłód odszedł na chwilę na dalszy plan, gdy uwaga młodego czarodzieja została w całości pochłonięta przez to, co zobaczył w głębi jaskini. Jasne, uczył się w szkole o koboldach, ale suche fakty, rysunki poglądowe i nudny głos nauczycielki nie potrafiły nawet w najmniejszym stopniu oddać tego, co właśnie zobaczył.
Rozległa jaskinia, pełna tarasów i podestów, pełna koboldów i ich osobliwych ozdób, zupełnie nie była tym, czego się spodziewał – bo, nie ukrywając, spodziewał się prymitywnych siedzib i kompletnego braku jakichkolwiek dekoracji, tymczasem zaś te nawleczone na sznurówki puszki, kawałki powyginanego kartonu i błyszczące kawałki szkła z butelek, zdawały się rozświetlać przestrzeń lepiej, niż czyniłyby to bogate kandelabry w pałacach. Koboldy skrupulatnie i dokładnie zagospodarowały zajmowaną przez siebie przestrzeń, nie pozwalały na to, by choć kawałek się marnował, choćby nie wiem, jak był mały. Wygrzewały się przy ogniu, by nabrać sił, a papierki po cukierkach, strzępy materiału i zgniecione puszki nadawały jaskini przytulną atmosferę, sprawiając, że każdy kobold czuł się tu jak w domu.
Merlin w dużej mierze utożsamiał się z koboldami, choć z początku trudno byłoby zrozumieć źródło tego uczucia. Jego pokój wyglądał w końcu podobnie – przeróżne elementy ustawione tu i tam, dla przypadkowego obserwatora wyglądające jak niepowiązane ze sobą rzeczy, dla Merlina mające jednak głębszy i ważniejszy sens. Figurki, kupione bo udało mu się zebrać wystarczająco dużo funduszy, przeróżne printy, bo akurat pouśmiechał się do bibliotekarki, i rzeczy, które sam wykonał, starając się oddać hołd temu, co najbardziej go zajmowało. Z koboldami było przecież podobnie – pragnęły wyrazić siebie, uczynić swe siedlisko pięknym. Jak można było to obiektywnie ocenić?
— Wow — mruknął Merlin tak cicho, że chyba tylko on sam to usłyszał.
Ich mały przewodnik zapiszczał coś w swoim języku, machając ogonem w stronę ogniska. Kilka par wyłupiastych oczu zwróciło się w ich stronę i niektóre koboldy uniosły łebki z ciekawością, inne zasyczały cicho, ale żaden nie wyglądał na agresywnego ani przestraszonego. Bardziej jakby ktoś zakłócił im popołudniową drzemkę – faktycznie, istoty musiały bardzo poważnie traktować powiedzenie „w kupie siła”. Słowa ich przewodnika nie od razu stały się jasne dla Merlina. Popatrzył on na Song Ana.
— Mamy iść?
— Chyba tak.
Faktycznie, to dziwne ni to szczeknięcie, ni to warkot, brzmiało jak „iść”. Song An starał się być dla koboldów uprzejmym, swoim słowem pokazać im, że ich niezwykła drużyna nie była żadnym zagrożeniem, lecz różnie to wychodziło. Merlin dreptał za ich przewodnikiem, myśląc głównie o tym, jak by się tutaj wysuszyć i przestać szczękać zębami. Młody czarodziej westchnął.
Tymczasem zaś ich przewodnik machnął dłonią w stronę ogniska, popatrzył, coś powiedział.
— Czekać.
— W takim razie grzecznie i uprzejmie tutaj poczekamy — odparł Song An, obdarzając kobolda uśmiechem. — Mamy jednak jedno pytanie, wielce ważne dla naszej małej delegacji, na które twierdząca odpowiedź bardzo by nas ucieszyła.
Kobold łypnął na nich z lekkim niezrozumieniem.
— Widzisz, szanowny przewodniku, my dwaj jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami, nieodpornymi na kaprysy pogody — zaczął uprzejmie Song An. — Na zewnątrz dopadła nas okrutna burza i teraz nasze ubrania są przemoczone, przez co jest nam zimno. I jeśli śmiertelnikom zbyt długo jest zimno, to robią się chorzy, co jest bardzo niepożądanym zjawiskiem.
Kobold robił lepsze wrażenie, że rozumie, co się do niego mówi, niż Merlin na zajęciach z transmutacji.
— Dlatego też uprzejmie prosimy o możliwość wygrzania się i wysuszenia przy waszym wspaniałym ognisku! — zakończył młodzieniec, przypieczętowując swą wypowiedź szerokim uśmiechem.
Ich przewodnik zamrugał powoli.
— Zimno? — spytał, wskazując na trzęsącego się Merlina. Ten skinął głową. — Tam ogień. — Teraz kobold wskazał na ognisko. — Jest ciepło.
— To chyba znaczy, że możemy iść się suszyć — powiedział młody czarodziej.
Song An skłonił się dwornie.
— Bardzo dziękujemy za twą wspaniałomyślność, nasz wspaniały przewodniku!
Kobold zakrzątał się i zniknął w trzewiach jaskini, zaś dwóch odważnych młodzieńców, wraz z jednym szopem, zbliżyło się do ogniska. Pozostałe koboldy popatrywały na nich wciąż z zaciekawieniem, część rozsunęła się nawet nieco, dając swym nieoczekiwanym gościom więcej miejsca przy ogniu. Merlin aż westchnął, czując, jak bliskość płomieni i bijące od nich ciepło przeganiają z ciała chłód, a po chwili para zaczyna unosić się z przemoczonego odzienia. Młody czarodziej zdjął w końcu bluzę, rozłożył ją przy ognisku, starając się przyspieszyć proces suszenia. Song An poszedł w jego ślady, Śmieciarz zaś wyciągnął się w cieple, susząc zawilgocone futerko, bo chociaż szop nie zmókł tak bardzo, jak oni, to jednak wisząca w powietrzu deszczowa wilgoć zrobiła swoje.
— Zastanawiam się, co teraz — odezwał się cicho Merlin.
— To znaczy? Jak już się wysuszymy?
— Mniej więcej — odparł, westchnął. — Dobrze jest się wysuszyć, ale musimy jeszcze kiedyś wrócić do domu, no i została sprawa tego mówiącego drzewa, któremu obiecaliśmy, że ogarniemy jakoś śmiecące w lesie osoby.
— Tak, pamiętam, nie martw się. Ale myślę, że jesteśmy na dobrej drodze do zrobienia tego, o co drzewo nas poprosiło! — powiedział z radością w głosie Song An. — Spójrz, widzieliśmy już, że koboldy interesują się śmieciami i jeśli jakieś im się podobają, to je sobie zabierają...
— …ale zostawiają resztę…
— …rozwłóczoną po lesie — dokończył Song An. — Ale gdyby przekonać je, żeby zamiast zostawiać śmieci w lesie, zanosiły je do kontenerów?
— To by wszystko rozwiązało — przyznał Merlin, kiwając głową. — Wiesz, jak je do tego przekonać?
— Nie mam pojęcia — odparł z rozbrajającą szczerością Song An. — Ale te koboldy są bardzo miłe i myślę, że jak z nimi porozmawiamy, to na pewno uda się je do tego namówić.
— Nie wiem, czy ogarną to, że butelki trzeba dać do zielonego kosza, a papier do niebieskiego, ale może gdyby chociaż wrzucały wszystko do zmieszanych… — myślał na głos Merlin.
— To by było o wiele lepsze, niż zostawianie tego w lesie.
Na moment zapadła cisza, po chwili Song An znów się odezwał.
— Myślisz, że one znają to mówiące drzewo?
Merlin już otworzył usta, by powiedzieć, że muszą znać mówiące drzewo, skoro mieszkają w tym lesie, lecz w sumie nie był tego taki pewien. Gdyby się znali, drzewo na pewno zwróciłoby im uwagę, że nie wolno śmiecić w lesie, a jeśli koboldy by nie posłuchały, to może i sprawiłoby, że by się tu pogubiły? Do czego mógł być zdolny zdenerwowany kasztanowiec?
— Zawsze możemy się ich spytać — odparł Merlin.
Nic więcej jednak nie było mu dane powiedzieć, bo oto z głębi jaskini, tam, gdzie zniknął ich przewodnik, dobiegł ich odgłos jakiegoś poruszenia, a potem z korytarza wychynęła większa grupa koboldów.
— Tamten wygląda na szamana albo ich przywódcę — mruknął cicho Merlin, utkwiwszy wzrok w idącym na przedzie koboldzie.
Łuskowaty stworek, w przeciwieństwie do swych pobratymców, nie miał na sobie stroju, który dałoby się wykonać z naturalnych, leśnych materiałów, lecz przyodziany był w prawdziwą, spraną nieco koszulkę, a na jego głowie tkwił diadem z pozłacanego plastiku z mnóstwem barwnych szkiełek, taki sam, jaki Merlin zawsze chciał mieć, kiedy był jeszcze małym dzieckiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz