Miasto to było małe, ściśnięte, dymem lokomotywy spowite. Domek przy domku, cywil przy cywilu, lufy karabinu między nich nie wepchniesz, nie przepchniesz się przez ciżbę zbitą, tramwaj cudem dosięgniesz. Miasto, wedle swej najlepszej definicji, zatłoczone, bezładnie barwne, biorące wdech pełen krzyków i wypuszczające wydech przez osmolone kominy tych dwóch zakładów, w których co drugi mąż pracuje. Spoczywające w dolinie niczym rdza ceglanych dachówek pokrywająca równą powierzchnię doliny, rdza, która wyszarpała swój skrawek na ziemi i buńczucznie trwać tam będzie.
A nad tym miastem, gdzie równo zaorane pola granicę swą mają, gdzie drzewa żywą barierę z grubych konarów składają, gdzie wilk węszy kozicę, a kozica na pięknie zielone hale ucieka, tam zaczynało się pustkowie, podróżnikom ziemia nieprzychylna i magią nieznaną spowita. Tam stróżowała mgła, gęstsza od smoły, bielsza od mleka, wedle rozkazu szczytów wiekowych, na wieki przykrytych grubym płaszczem śnieżnym, nie przepuszczała łatwo śmiałków do skał ostrych, gubiła ich i myliła, by spokoju władców górskiego pasma nie burzyli. Cóż jednak problem taki znaczy dla czarownika i jego bestii, gargantuicznej oraz mechanicznej, bestii będącej zamkiem i czującej się doskonale w mglistych oparach, mijającej obojętnie to miasto, bo w mieście – ponoć – nie miała kogo szukać.
A w tym mieście ulica szeroka, ze świeżo odnowionymi, kocimi łbami, z poręczami zieloną farbą pociągniętymi, oknami wymytymi, bo przecież pan Kuttner nie godził się na prowadzenie zakładu w gorszej dzielnicy. Wszyscy tutaj słali pozdrowienia, regularnie zamiatali przed progiem, wszyscy wiedzieli, że jak kuzynka z mężem w odwiedziny przyjeżdżała, to do Kuttera po nową sukienkę się szło, nawet jeśli drogo było, szło się, aby chociaż popodziwiać wnętrze zakładu, postać chwilę w nim i nawdychać się zapachu jedwabiu. Wykładzina z fantazyjnymi, niebiesko-zielonymi wzorami tłumiła każdy mocniejszy krok, gdyż ubioru nie można było poszukiwać gwałtownie, lecz z wyczuciem. Wysokie ściany, wymalowane w bogate kobierce kwiatów, przypominały granicę jakiegoś zaczarowanego ogrodu, gdzie w karnych rządkach, niczym równo przystrzyżone krzaczki, stały ciemnobrązowe komody i regały z błyszczącymi tkaninami, a lustra w pozłacanej oprawie odbijały całe piękno zakładu i barwnych strojów wyłożonych na manekinach, czekających tylko na zabranie na bal.
Ale do zakładu Kuttnera szło się też, aby zakręcić włosem zalotnie przed pewnym krawcem.
— Dante, jak ci pięknie w tej spódnicy! — zaszczebiotała córka młynarki.
— A jak do twarzy w tych koralach! — zawołała siostra dorożkarza.
— Dante, a wiesz już, z kim pójdziesz na festyn? — interesownie spytał młody piekarz.
— Nie martw się, na pewno nie z tobą! — zaśmiała się wychowanka cieśli.
— Bo ty lepsza?!
Z szerokiej piersi Dantego wyrwał się głośny, melodyjny śmiech, miękki jak aksamit, i całe towarzystwo zebrane wokół lady westchnęło jednym głosem, rozpływając się od tego dźwięku. Krawiec odrzucił złote loki za ramię, a adoratorzy sycili się tym widokiem, jak syci się człowiek ostatnimi promieniami lata przed jesienią; wygiął usta w zawadiackim półuśmiechu, a wielbiciele oblali się nieśmiałym rumieńcem, jak oblewa się nim przed matulą zabraniającą widywać tego jednego nierozgarniętego chłopca.
Dante, otoczony swym wianuszkiem atencji, czuł się doskonale. Nie musiał myśleć o czekającej go w jego niewielkim pokoju samotności, nie musiał martwić się, że cisza go wykończy, gdy w tylu parach oczu widział nadzieję na zaznanie jego piękna. Byli tylko krótką chwilą wybawienia, lecz na więcej nie mógł sobie krawiec pozwolić – doskonale wiedział, z czym wiązało się to więcej. Z bólem, z odrzuceniem jego głupiego, zakochującego się szybko serca, z odkryciem, jak niewiele było w nim do kochania. A tak, kto mógł go skrzywdzić, gdy to on krzywdził pierwszy? Brał muśnięcie upragnionego ciepła, odchodził przed wschodem słońca i już. Tak było lepiej.
— Przecież festyn trwa całe południe i wieczór, nie muszę się ograniczać do jednego towarzystwa — zamruczał, wzburzając nową falę podnieconych wołań.
— A słyszeliście, że czarownik Bashar ma być na festynie? Podobno jego zamek widziano w okolicy!
— Każdy wieśniak widzi jego zamek we mgle — parsknęła wrednie któraś z dziewcząt.
— Prawdę mówię!
— Podobno on wabi swoim urokiem ludzi do zamku i wypija ich krew! — Ktoś pochwycił temat.
— Żeby tak wabić ludzi, to trzeba być niezwykle urokliwym. — Dante pochylił się, oparł łokcie na ladzie, ułożył brodę na splecionych palcach. Poły rozchełstanej koszuli opadły nieco, mroźny błękit powiódł kokietliwie po towarzystwie. — A na pewno ten cały czarownik nie jest ładniejszy ode mnie.
I zaraz młodzi wybuchli kwiecistymi deklaracjami, że krawiec Dante jest najpiękniejszy w całej dolinie, że nie ma złota czystszego od jego włosów, sylwetki silniejszej od jego dumnej postury, a Dante uśmiechał się słodko i nieszczerze, świadom, jak puste to były słowa, tworzące iluzje, że nie jest on wyłącznie ciężarem dla innych.
Złoty dzwoneczek przy drzwiach drgnął, obwieścił wysokim, charakterystycznym dźwiękiem pojawienie się nowego klienta.
— Wybaczcie, moi drodzy, obowiązki wzywają — westchnął teatralnie Dante, wdzięcznym krokiem obchodząc ladę.
— Oby nie na długo! — zapiszczeli za jego plecami.
Rzucił im filuterne spojrzenie przez ramię, nim zakręcił lekko biodrami, a plisy długiej spódnicy zatańczyły w rytm jego kroków. Zwrócił się do klienta. Młodziutki chłopaczyna o popielatych włosach przyglądał się granatowemu płaszczowi prezentującemu się wybornie w świetle padającym przez witrynę – srebrna nić, którą obszyto ubranie, mieniła się jak deszcz spadających gwiazd. Metka przypięta do kołnierza straszyła nieco ceną, lecz młodzieniec wyglądał na syna jakiegoś wielkiego pana z grubym portfelem, porządnie ubrany według najnowszej mody, schludnie uczesany i mający spokojne spojrzenie.
— W czymś mogę doradzić młodemu panu? — zagadnął Dante, posyłając chłopakowi swój szeroki, szybko zjednujący ludzi uśmiech.
Błękitne oczy popatrzyły na niego. Z łagodności przeszły w dziwną, niezrozumiałą głębię, i to równie szybko jak za sprawą pstryknięcia.
— Pana chyba nie powinno tu być — odezwał się.
Jasne brwi zmarszczyły się przelotnie, lecz krawiec nie dał wybić się z rytmu.
— Różne plotki krążą po mieście, ale zaręczam, że krawcem jestem świetnym.
— Pan powinien z czarownikiem Basharem pomówić, dla niego rzeczywistość zaklinać — ciągnął młodzieniec.
— Co mi po czarowniku? — parsknął krawiec na bezsensowne słowa, obrócił się do jednej z komódek, pociągnął za szufladę. — Dobrze, może ja chociaż centymetr wezmę, jakieś wymiary… — uniósł głowę na dźwięk dzwonka, spojrzał na zamykające się drzwi i znikającego za nimi młodzieńca, dokończył cicho: — zbiorę.
Czy powiedział coś nie tak? Kuttner może i marudził na jego podejście do niektórych klientów, ale przecież tym razem zaprezentował się pięknie i kulturalnie. Dante wzruszył ramionami, schował z powrotem centymetr, wrócił do swoich adoratorów, uśmiechając się pogodnie, jakby całe zajście nie miało miejsca. Dziwny chłopak dziwnie mówiący, ot co.
Atramentowy, nieforemny sługus czarnej magii zatrząsł bulwiastą głową w kącie pomieszczenia, zniknął w szczelinie ściany, mknąc z nową informacją do swej pani.
Księżyc ciekawsko pchał swe spojrzenie do wnętrza zakładu, przez szklaną witrynę rzucając srebrzystym okiem na wystawione kapelusze i nieruchome manekiny. Daleko jednak nie sięgał, w głębi mrok ocieplać musiała pojedyncza lampka, wierny towarzysz nocnych robótek. Dante westchnął, czując zmęczenie ciążące mu na powiekach, wytrwale jednak prowadził igłę przez materiał, przyszywając guziki do koszuli. Flirtowanie przez większość dnia przynosiło wyraźne straty w czasie, który krawiec powinien był poświęcić na, cóż, bycie krawcem, lecz Dante nie zamierzał pozwalać Kuttnerowi mu tego jeszcze bardziej wypominać. Zaciskał zatem zęby, siadał na wysokim stołku i mrużył oczy przy słabym świetle, kończąc swoje obowiązki. A księżyc spokojnie wędrował po granacie nocnego nieba, wpadając już nie przez witrynę, lecz przeszklone drzwi.
Te zaś, choć zawczasu zamknięte, poruszyły nagle złotym dzwonkiem. Dante oderwał wzrok od koszuli.
Kobieta, która się w nich niespodziewanie pojawiła, wypełniła sobą całe wejście. Obleczona w czarne futro, z lejącą się do podłogi suknią i jakże szpetnym kapeluszem na głowie zakrywającym większość rudych włosów, przypominała jakiegoś niezwykle opchanego węża, który to, czego nie zjadł, zarzucił na swoje obrzmiałe cielsko. Grubo pomalowane szminką usta wyginała w szyderczym uśmieszku, będącym najbardziej wyrazistym elementem na jej spuchniętej twarzy.
— Czy naprawdę byle krawiec ma zmienić bieg historii? — zamruczała z rozbawieniem kobieta, rozkołysanym krokiem idąc w jego stronę.
— Przepraszam bardzo, pani jakiś problem ma? — zapytał ostro krawiec. — Zamknięte jest, proszę wyjść.
Nieznajoma wydawała się tylko mocniej zachęcona do drwiny.
— Jesteś nic niewarty.
Wiedział o tym bardzo dobrze, ale Dante nie pozwalał się ot tak obrażać obcym.
— Wrednych bab nie obsługujemy — prychnął, wstając ze zdecydowanym planem wyrzucenia siłą niechcianej klientki.
Lecz wtem kobieta wyszczerzyła zęby, zaczęła rosnąć i rosnąć, jakby w węża nadmuchano, jej uśmiech się poszerzał, jej ręce groźnie wyciągały i sięgały ścian zakładu. Dante skrzywił się, widząc sztuczkę, lecz kroku nie zwolnił. Co mu jakaś wiedźma mogła zrobić?
— Twoje serce jest stracone — zasyczała kobieta, pochylając nad nim swe potężne cielsko. — Twoje serce jest skamieniałe.
I rzuciła się w przód, nie zważając na wyciągnięte dłonie Dantego. Stała się przejrzysta, niedotykalna, przefrunęła przez niego, wywołując w jego ciele zimny dreszcz i bolesne kłucie w piersi. Śmiała się niedorzecznie głośno, gdy Dante zachłysnął się powietrzem, magia podcięła mu nogi, powaliła bez sił na ziemię, a on nie potrafił stwierdzić, co go uderzyło.
— Ty zaś powiedzieć o tym nikomu nie możesz — zaćwierkała nagle słodko kobieta, stojąc znów w drzwiach. — Pozdrowienia dla Bashara.
Zniknęła równie szybko, co się pojawiła, jakby jej tu wcale nie było.
Pozostawiła po sobie chłód. Okropny, przeszywający raz po raz chłód jak chlastanie porywów wichury. Powoli, powolutku łagodniał, pozwalając palcom poruszyć się z mniejszą sztywnością, nogom niemrawo się podciągnąć. Dante nie wiedział, ile tak leżał zamroczony, jednak trwało to wystarczająco długo, że policzek rozbolał go od wciskania twarzy w wykładzinę. Czemu jeszcze nie wstałem?, pytał siebie, a myśli biegły w stronę piersi, gdzie coś bardzo ciężkiego i kanciastego raniło jego ciało, pchało go w dół, coś, co mówiło, że nie warto wstawać. Nikt by się nawet nie przejął, gdyby tak został.
Mimo to Dante sapnął, stęknął, podparł się rękami, bo nie w jego zwyczaju było się łatwo poddawać, a musiał przecież odkryć, co takiego ten babsztyl wyczynił. Dźwignął się z trudem w górę, czując się tak, jakby Kuttner postawił mu na plecach dwie skrzynie z dostawami. Wziął potężny wdech, pchnął mocniej, usiadł, choć przez ciężar w piersi przygarbił się nieco. Z ciekawości sięgnął dłonią pod koszulę, dotknął tam, gdzie bolało.
Przesunął dalej rękę. Wrócił nią, lecz pod palcami czuł dokładnie to samo. I przypomniał sobie słowa wiedźmy.
Te delikatne, kanciaste wypustki mu się nie przywidziały, to powolne, odległe bicie nie było złudzeniem – jego serce obrosło kamieniem, a jego pierwszą reakcją był tylko cień zmartwienia.
Bo może i dobrze się stało, tak myślał, siedząc na podłodze pośrodku zakładu, ze spuszczoną głową i opuszkami badającymi dalej skórę na piersi. Kto zechce takie serce? Nikt, jest ono wyłącznie nieprzyjemnym ciężarem, więc już nikogo nie skrzywdzi ani go nie skrzywdzą. Nie było w nim już stanowczo nic do kochania, jedynie poranione kamieniem wnętrze.
Czy to był jego znak, żeby odejść?
Ale dokąd? Wiedźma mówiła coś o czarowniku, nawet ten chłopak o nim wspomniał. O samym Basharze krążyły różne sprzeczne plotki – że jest zdrajcą albo bohaterem, że mieszka na pustkowiu albo żyje w chmurach, że ma twarz pięknego młodzieńca albo zgorzkniałego starca. Większość trzymała się od niego z daleka. Pewne jednak było, że leczył swą magią. Czy odczarowałby jego serce? Może zmieniłby je przy okazji, przeobraził w coś małego, mniej wrażliwego? Albo pożre je po prostu. Wszystkie możliwości zdawały się dobre.
Nim miasto się zbudziło, nim Kuttner zakręcił wąsa, nim pierwszy klient stanął przed drzwiami zakładu, Dantego już nie było.
Z barkami okrytymi czarnym płaszczem, świetlistymi włosami wepchniętymi pod kaptur i tą jedną torbą – miała w sobie wszystko, co najpotrzebniejsze, czyli świeżą koszulę, mały zestaw do szycia i słodkie bułki podwędzone z kuchni – dyndającą na ramieniu, krawiec żwawym krokiem kierował się na granicę miasta. A przynajmniej tak sobie wmawiał, bo naprawdę to zataczał się gorzej od robotników po całej nocy w barze, próbując zrozumieć na nowo równowagę własnego ciała, cięższego o cały kamień. Ranne ptaszki przechodziły na drugą stronę ulicy, udając, że go nie widzą, lecz może to i dobrze. Gdyby komuś przyszło go szukać, byłoby mu trudno określić, gdzie się właściwie udał. Kuttnerowi zostawił list i prosił, żeby się nie martwił, lecz ten stary pedant miał za dobre serce, by go tak po prostu zostawić. Ale Dante musiał odejść. Był wyłącznie ciężarem. Albo to jakoś naprawi, albo zniknie na dobre.
Nauka chodzenia z kamieniem w piersi męczyła niemiłosiernie. Krawiec dyszał, pot perlił się na czole, nawet jego niezmordowana siła nie potrafiła mu pomóc. Zaklęte serce było niczym głaz stawiający opór przy każdym kroku. W końcu Dante nie wytrzymał, w takim tempie nie opuściłby zabudowań przed zmrokiem. Załapał się na podwózkę jednym wozem, drugim, trzecim… Domki stawały się powoli coraz mniejsze, hałas ulic nie przytłaczał. Wybrukowane drogi przeszły w ziemiste ścieżki, a drzewa, w mieście podziwianie jedynie z daleka, pachniały spokojem wiosny.
— Panie, ale tam już pustkowie jest! — dziwił się rolnik, który pierwszy raz od lat widział podróżnika samotnie idącego pod górę. Jego pole było granicą ludzkiej bytności, dalej czekała niezbadana dolina i mgła.
— I dobrze! — odkrzyknął mu krawiec, zadzierając plisowaną spódnicę. Rolnik drapał się w głowę, dostrzegając błysk czegoś złotego przy twarzy wędrowca. Skądś kojarzył ten kolor, ale skąd…
Nie było czasu, by sobie przypomnieć i ponownie zawołać. Mężczyzna w czarnym płaszczu, choć kroki stawiał ciężkie, garbił się i momentami ledwo oddech łapał, zniknął zadziwiająco szybko za mleczną bramą pustkowia.
Dante, wedle tego, co ludzie gadali, spodziewał się niedługo brodzić we mgle jak w gęstej, błotnistej wodzie, nie widząc niczego przed sobą ani za sobą, jednak jak to bywało z ludzkim językiem – przekręcał on nader często fakty. Złowieszcza mgła, broniąca dostępu do wyższych poziomów doliny i gór, rozstąpiła się w końcu pod uporem krawca, odsłaniając piękno dzikiej przyrody. Aż Dante przystanął, westchnął, ciesząc oko zielenią trawy intensywniejszą od najdroższych jedwabi w zakładzie, ogromem rozległych ziem zszytych z podnóżem gór grubą nicią gęstych krzewów. Wydawało się istnieć tylko tu i teraz, spowite względną ciszą rozkoszniejszą od wyczynów grajków. Wzrok przesunął się dalej, przyjrzał się miastu w oddali i kamień w piersi zabolał.
Nikt nie zatęskni za tym sercem, nie da tyle płytkiego ciepła, by skruszyć skałę. Trzeba mu było iść dalej.
I choć mgła zniknęła, skłębione, czarne chmury zebrane wokół niższych szczytów nie były równie uległe. Ciężką, nieprzeniknioną warstwą wisiały nad nim groźnie, sypiąc pojedynczymi płatkami śniegu, kłującymi mocno w odsłoniętą skórę.
— Że też szalika nie wziąłem… — mruknął pod nosem, równie dobrze przygotowany na wyprawę, co zawsze.
Wiatr szarpał kapturem, dmuchał i chuchał i w końcu zdmuchnął mu go z głowy, złote loki zawirowały w powietrzu, kołtuniąc się i zbierając śnieg. Dante nawet nie zwrócił na to uwagi, zbyt skupiony na kuleniu się przed wichurą i nietraceniu równowagi przez kamień. Błękit nieba, zabarwiony oranżem zachodu, znikał za zmarszczonymi gniewnie obłokami, a zimno przybierało na sile, atakując go z każdej strony – próbowało wyrwać torbę, zabrać płaszcz, podciąć nogi, lecz krawiec ściskał silną dłonią swój dobytek i szedł dalej przed siebie.
Do zamku. Musiał znaleźć zamek. Próbował go sobie wyobrazić, to wielkie, kroczące monstrum, które ledwo dało się objąć rozumem. Też nikt nie wiedział, jak właściwie ów zamek wygląda ani jak działa. Był na pewno wielki, przytłaczający i zdolny zburzyć całą ulicę swoim krokiem. Do zamku. Do zamku. Dante powtarzał to jak zaklęcie, siłą woli zmuszając kryjówkę czarownika, by mu się ujawniła.
Czy to za jego zasługą, czy zwykłym zrządzeniem losu nadeszło wybawienie od wichury, ciężko było stwierdzić, lecz Dante nie szukał odpowiedzi. Poderwał głowę, czując dym ulatujący z komina i trzęsienie ziemi pod butami, rytmiczne niczym stąpanie olbrzyma.
A po chwili zza wzniesienia spojrzała na niego para czerwonych, smoczych ślepi.
Dante drgnął, napiął mięśnie, gotowy do walki z gargantuiczną bestią, niepomny na to, że ta pokonałaby go zdmuchnięciem, nawet na niego nie patrząc. Zaparł się nogami, wyzywająco spoglądając w gadzie oczy, lecz smok nie wydawała się go dostrzegać. W ogóle nie wydawał się dostrzegać czegokolwiek konkretnego, a jego podłużny łeb tkwił na grubej szyi, zwiniętej w łuk i ściśniętej, jakby została sklejona. Krok za krokiem, coraz więcej stwora wyłaniało się zza wzniesienia i Dante sapnął cicho w podziwie i niedowierzaniu.
To, co miało być rogami smoka oraz rzędami kolców na masywnym grzbiecie, było w istocie wieżami z oknami i dymiącymi kominami, wypustki na łopatkach robiły za balkony, ślepia zaś nie patrzyły, tylko jarzyły się intensywnym ogniem. Rozwarta paszcza z metalowymi zębiskami wyrzucała z siebie niegroźne kłęby dymu, potężne skrzydła trwały zwinięte po bokach i niechętne do lotu. Obsydianowy smok trzeszczał stalą, wzdychał szarymi obłokami, stąpał sztywno i mechanicznie, poruszając skomplikowanym systemem swoich czterech łap niosących imponujące, gadzie cielsko.
Ruchomy zamek Bashara.
Dante sięgał co najwyżej do połowy jego nogi. Nic więc dziwnego, że stwór przeszedł nad nim obojętnie, metaliczne pomrukując zmęczonymi spojeniami łusek. Rozległe brzuszysko zasłoniło całkowicie niebo na długą chwilę, coś trzasnęło, coś jęknęło w jego wnętrzu, a smok kroczył przed siebie, napędzany jakąś nieludzką siłą. W czystym osłupieniu, z rozwartymi ustami Dante oglądał przemarsz stwora, wyrwany z szoku dopiero widokiem prostych, dębowych drzwi, niepasujących do powalającej całości. Ogon smoka wił się nisko nad ziemią, zahaczając końcówką o wysokie trawy, w jego boku zaś znajdowało się owo wejście oświetlane pojedynczą latarenką.
Krawiec pozbierał swoją szczękę, poprawił torbę na ramieniu i rzucił się biegiem za drzwiami. Smok nabierał tempa, schodząc ze wzniesienia, schodek przed drzwiami raz był niżej, raz wyżej. Dante wyciągnął rękę, musnął palcami poręcz, prawie się przewrócił. Jeszcze kawałek, schodek znów powędrował w górę…
Mam!
W żelazny uścisk złapał poręcz, wciągnął się na próg, z głośnym westchnieniem wpadł przez drzwi i zatrzasnął je za sobą.
Dłonie na klamce zadrżały mu lekko, Dante oparł spocone czoło o drewno. Pierś pulsowała bólem, gdzie serce walczyło z kamieniem, całe ciało chwiało się z wysiłku. Ale dał radę. Znalazł zamek. Teraz jeszcze czarownik.
— Weź się w garść — nakazał sobie szeptem. Odwrócił się, ostrożnie postąpił po wysokich, kamiennych stopniach. Obcasy zastukały cicho, a ich echo poniosło się w głąb zamku. Dante wyjrzał ciekawsko ponad poziom podłogi.
I tak, jak mechaniczny smok był czymś absolutnie nieprzewidywalnym, tak jego wnętrze wydało się krawcowi… do bólu klasyczne, zrobione pod linijkę. Dante zmarszczył lekko nos na sterylny zapach przełamany nutą palonego drewna. Długie rzędy półek zajmowały całą prawą ścianę, uginały się od buteleczek, ziół i przeróżnych szpargałów posegregowanych alfabetycznie. Prostokątny stół okryto wykrochmalonym, szarym obrusem, a krzesła trwały przy nim równiutko dostawione. Z lewej błyszczały białe, ozdobne kafelki w niewielkiej kuchni, z boku zlewu wyłożono porcelanowe talerze. Izba była obrazem równowagi oraz harmonii i wyłącznie ogień strzelający w kamiennym palenisku przełamywał ten chłodny spokój. No, może jeszcze dostawiony do niego fotel, obity miękkim karmazynem i ozdobiony złotymi frędzelkami coś zmieniał. Nawet księgi piętrzące się pod schodami karnie stały na wykonanym pod kształt opadu regale. Dante przeciął pomieszczenie, przelotnie zastanawiając się, czy wszyscy czarownicy tak schludnie żyli, przechylił się przez poręcz schodów prowadzących gdzieś dalej.
— Haaalooo! Jest tu kto?! — krzyknął, uderzył knykciami w drewno. — Puk-puk!
— Nie drzyj się tak! — zbeształ go ktoś, lecz głos nie dochodził z góry, a z paleniska. — Tu ludzie pracujący śpią!
Dante okręcił się na obcasie. W samym środku skromnego płomienia, zza szczapki drewna, mrugała na niego para małych oczek.
— O, ogień gada — palnął tak jakoś głupio, pierwszy raz widząc podobne zjawisko.
— Nie jestem zwykłym ogniem! — fuknął płomień, popisowo wyciągając w górę ognistą czuprynę. — Jestem demonem! Calcifer się nazywam — odparł butnie.
— No i co się stało, że taki demon wylądował w zwykłym palenisku?
Oczka zmrużyły się gniewnie, Calcifer podskoczył na swojej szczapce.
— Jak możesz tak mówić! To moja potęga napędza cały ten zamek! — zjeżył się demon, uderzył płomiennymi łapkami na boki, wskrzeszając iskry. — Beze mnie w tym palenisku to by to wszystko runęło! Poza tym coś ty za jeden? Jak wszedłeś do środka?
— Zobaczyłem drzwi, to wszedłem. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Szukam czarownika Bashara, a na imię mi Dante. Jestem krawcem.
— No i czego chcesz od Bashara?
— Podobno leczy ludzi z różnych dziwnych chorób. A ja…
Zająknął się, lecz wbrew własnej woli.
— Ja… — spróbował raz jeszcze, marszcząc gniewnie brwi, gdy jakaś niewidzialna łapa chwytała za jego wargi i trzymała je zamknięte, wykręcała język. — Nie… Nosz! — Tupnął nogą, deska jęknęła pod jego nogą. Ta przeklęta wiedźma!
Calcifer wyciągnął się nieco ku niemu.
— Hmm, no śmierdzisz faktycznie magią. Może Bashar coś zaradzi. Ja bym mógł na pewno pomóc.
— Ach tak?
— Ale wpierw musisz mnie stąd uwolnić.
Dante prychnął. Przeklęty przez wiedźmę czy nie, daleko mu było do wykonywania poleceń ogniowych demonów.
— Wolę nie, całkiem uroczo wyglądasz w tym palenisku.
Ogień buchnął, trzasnął, fuknął, gotowy do bronienia swej dumy, gdy nagle rozbrzmiał dzwonek przy drzwiach. Kolejni nieproszeni goście?
— Porthaven! — zawołał Calcifer, spodziewając się jakiegoś odzewu. Dante jedynie uniósł brew, demon powtórzył głośniej. — Porthaven!
— Już! — Dobiegł jego uszu piskliwy głosik z góry schodów.
Głośne ziewnięcie, jakaś szamotanina, przelotne zgubienie kroku. Po schodach zbiegła dziewczynka, na oko dziesięcioletnia, jasnowłosa, o dużych, sarnich oczach i łagodnej twarzyczce.
— Calcifer! — zawołała z lekkim przestrachem, dostrzegając wreszcie krawca. Wlepiała w niego wzrok, zszokowana. — Kogo ty wpuszczasz do środka?!
— To nie ja! — obruszył się demon, aż drewienko pod nim pękło. — Sam wszedł!
— Przez twój czar przeszedł? — Zamrugała zdziwiona, cofnęła się o krok. — Czy to czarownik?!
— Przeszedłem i jestem tutaj, jakbyście nie zauważyli — żachnął się Dante.
Dziewczynka podskoczyła na dźwięk jego głosu.
— Przepraszam, po prostu…
— Porthaven! — wydarł się nagląco Calcifer.
— No już!
Mała pobiegła do drzwi i dopiero wtedy Dante zwrócił uwagę na czterokolorową tarczę wiszącą z boku. Złota strzałka pokazywała zielone pole, odpowiadające kolorowi nad okrągłą klamką. Dziewczynka przekręciła ją w bok, tarcza tymczasem wydała ciche ding!, wskazując niebieski. Krawiec zerknął ciekawsko przez okno.
Morze tworzyło jedność z przestworem nieba na horyzoncie, a pod samymi drzwiami kołysały się łódki w porcie. Ale przed chwilą byli na pustkowiu…?
— Znowu grypa? — westchnęła dziewczynka do zakatarzonego jegomościa stojącego na progu. — Już niosę leki.
I pomknęła skocznym krokiem do półek, przystawiła sobie taborecik. Złapała od razu właściwą buteleczkę z ciemnym płynem, garść czerwonych kulek wrzuciła do lnianego woreczka.
— To kim pan jest? — zapytała, pożegnawszy się z portowym katarem.
— Mów mi Dante, jestem…
— Nowym pacjentem Bashara — zachichotał Calcifer.
Dziewczynka wyraźnie się zmartwiła, przypatrzyła krawcowi uważniej.
— Chorujesz?
— Tak. Chyba. Powiedzmy. — Dante machnął dłonią. — A ty kto? Też jakiś demon?
— Skądże! — pisnęła. — Nazywam się Grace, uczę się u mistrza…
Przerwał jej kolejny dzwonek do drzwi.
— Kingsbury!
Znów ruszenie klamką, tym razem by dostać czerwony. Przez otwarte drzwi wpadł jazgot trąbiących pojazdów. Za oknem wznosił się ogrom budynków i majestat kamiennej fortecy.
— Czy zastałem czarownika Bashara? — zapytał mężczyzna w mundurze. — List mam dla niego, bezpośrednio do przekazania do jego ręki.
— Nie ma mistrza.
— A kiedy będzie?
— Nie wiadomo, przepraszam — bąknęła Grace, zatrzaskując drzwi przed nosem posłańca.
— Nie wiadomo? — Dante założył ramiona na piersi, prychnął. — To ja tu się do was wspinam, a go nie ma?
Jak na zawołanie, dzwonek zadźwięczał ponownie, cicho i niepewnie. Strzałka zadrgała na czarnym polu.
— O, przylazł — mruknął Calcifer.
Drzwi uchyliły się bezdźwięcznie, prezentując czający się za nimi lepki mrok i przerażającą czerwień pożarów. A z samego wnętrza tej niepokojącej przestrzeni wynurzył się mężczyzna, lekko i dostojnie stając w środku.
Włosy ciemniejsze od wijącego się za jego plecami mroku miał elegancko zaczesane do tyłu, odsłaniając tym samym w pełnej krasie szlachetność ostrych rysów. Kolczyki niczym dwie krople krwi drgały leciutko przy jego bladych policzkach, błękity kamień na łańcuszku spoczął na smukłej piersi. Granatową kamizelkę spinały złote guziki uzupełniające błyszczącą lamówkę, białą koszulę zapiętą miał aż pod kołnierz przykrywający pętlę krawatu, zaś czarne bryczesy wpuścił w oficerki obite złotem na czubkach. Promieniował wspaniałością i czystą mocą, trzymając się dumnie, lecz z trudem ignorowało się wrażenie, że był on również bardzo zmęczony. Jakby był ucieleśnieniem duszy swego obsydianowego smoka.
Uniósł powieki i nawet te ciemne kręgi pod oczami nie potrafiły odebrać władczości jego rubinowemu spojrzeniu, wycelowanemu idealnie w Dantego. Zaraz wszystkie myśli wyparowały spod złotej burzy, pozostawiając jedną, jakże dosadną.
On jest ładniejszy ode mnie.
— Panie czarowniku, dzień dobry — odezwał się krawiec, wcale nie zarumieniony, wcale nie starający się zakryć tego zawadiackim półuśmiechem.
— Calcifer. — Głęboki głos brzmiał autentyczną, chłodną groźbą, choć jedynie imię czarownik wypowiedział, nie patrząc nawet na palenisko. — Dlaczego ktoś wszedł do zamku?
— A bo ja wiem! — zatrzeszczał demon, wyraźnie zmęczony ciągłym łajaniem go. — Ja nic nie zrobiłem!
— Właśnie — mruknął wymownie Bashar, odpowiadając obojętnością na iskrzące się spojrzenie Dantego. Maniery on jednak swoje miał. — Z kim mam przyjemność?
Silna, krawiecka dłoń chwyciła rąbek spódnicy, Dante, mimo ciężaru w piersi, z naturalną gracją ukłonił się przed czarownikiem, pokazując własne dobre wychowanie, oczywiście po swojemu, bez pokory i szacunku, a z psotą i krnąbrnością, śmiało wytrzymując rubinowe spojrzenie. Więcej – pragnął, by się od niego nie odrywało.
— Wystarczy Dante, twój osobisty krawiec, do usług — wymruczał.
Bashar ściągnął brwi, aż zmarszczka przecięła jego czoło.
— Nie posyłałem po żadnego krawca.
Grace wkroczyła do akcji, stając między dwoma mężczyznami.
— On chory jest podobno, mistrzu — wyjaśniła.
— Na głowę, tak, tyle to widzę.
— Właściwie to na… na… — próbował wytłumaczyć Dante, lecz z takim samym skutkiem mu to wyszło, gdy rozmawiał z Calciferem. — No nie mogę!
Ciemne brwi pozostały ściągnięte, jednak w oczach błysnęło coś nowego.
— Silna magia nie pozwala ci mówić o twojej chorobie — powiedział w zamyśleniu czarownik. W końcu westchnął, ściągnął idealnie dopasowane, skórzane rękawiczki, odsłaniając delikatne dłonie. — Dobrze, skoro już tu jesteś, nie odwrócę się od chorego. Zbadam cię.
— Już mi się to podoba — odpowiedział Dante pogodnie.
Na polecenie mistrza Grace podała miskę z wodą do umycia rąk, przysunęła krzesło. Krawiec zadziwiająco grzecznie dał się na nim usadzić, wyprostował ramiona, uśmiechnął się promiennie do czarownika. Ten trzymał usta zaciśnięte w wąską kreskę. Już Dante otwierał usta, by zamruczeć uroczo, lecz mężczyzna stanowczym, wprawnym gestem ujął jego podbródek, uniósł go, ich spojrzenia się spotkały, a pustka znów zagościła w głowie. Niedorzeczne, żeby ktoś miał na niego taki wpływ.
— Czy ja coś muszę…? — mruknął Dante.
— Cisza — polecił stanowczo Bashar, przymykając oczy.
Cisza zaś trwała i trwała, czarownik trzymał jego podbródek, coś niby robił, ale Dante niczego właściwie nie czuł, poza lekkim mrowieniem tam, gdzie dotykał go Bashar. Wykorzystał mijający czas na przyjrzenie się dokładniej twarzy mężczyzny i z niepokojem odkrył, że już nie tylko irytacja wykrzywia jego oblicze, ale również… ból. Choć usilnie kryty, wciąż widoczny.
— To… niespodziewane — mruknął wreszcie czarownik, otwierając oczy.
— Co mistrz ma na myśli? — zaniepokoiła się Grace.
— Czuję zaklęcie, ale go nie widzę. Coś pracuje w twoim ciele nie tak, jak powinno, jednak moja moc tego nie sięga — zwrócił się do Dantego, westchnął. — I rozpoznaję magię Wiedźmy z Pustkowia. Zrobiła się potężniejsza ostatnimi czasy, niż przypuszczałem.
— Czy Dante wyzdrowieje? — zapytała dziewczynka.
— Wyzdrowieję, panie czarowniku? — podchwycił krawiec.
— Jesteś teraz pod naszą opieką, więc musisz — odparł stanowczo. — Ale przykro mi, nie możesz wrócić do siebie. Dopóki nie odkryję, jak cię wyleczyć, lepiej, żebyś został w zamku. Choroba może nie postępuje szybko, lecz nie jest pewne, czy to się wkrótce nie zmieni.
— Panie czarowniku — westchnął słodko Dante, opierając brodę mocniej na trzymającej go dłoni, spoglądając zalotnie spod rzęs — ja bym nawet w zdrowiu został, gdyby pan czarownik o to poprosił.
Twarz Bashara nie drgnęła, lecz krawiec musiał zagryźć wargę, by nie parsknąć przez ten nachmurzony rubin.
— Wiecie co? — wciął się Calcifer ze swoim śmiechem brzmiącym jak strzelające ognisko. — Ja go chyba nawet lubię.
Dzień w zamku wyglądał następująco.
Calcifer budził się pierwszy, nadając tylko o nowych gościach pukających do drzwi, najgorsze zaś było to, że nie dało się rzucić w niego poduszką, by się przymknął. Grace zbiegała po schodach, obsługiwała pacjentów, a ci wyciągali szyje, by przyjrzeć się ziewającemu blondynowi kłócącemu się z ogniem, że ten ma mu podgrzać wodę na herbatę. Na ucznia nie wyglądał, na chorego też nie, zanim jednak nowe pomysły urodziły im się w głowach, Grace trzaskała drzwiami.
Dantemu spodobało się gotowanie, bo lubił kłócić się z Calciferem, a Calcifer lubił mu się stawiać. Ostatecznie i tak ogień przegrywał, a izba wypełniała się zapachem idealnie przypieczonego boczku. Bashar, jeśli akurat go nigdzie nie wywiało, schodził późnym południem na dół, już cały wyszykowany i pachnący, choć mimo długiego spania wory pod oczami nie znikały. Wypijał filiżankę kawy, po czym badał dalej krawca, próbując przebić się przez zaklęcie Wiedźmy albo rzucał lecznicze inkantacje. Na próżno – kamień ani trochę drgnął, sam Bashar wciąż o nim nie wiedział. Dante za to suszył zęby i mruczał cicho, oglądając pogłębiającą się zmarszczkę na czole czarownika.
Dzień w zamku był najlepszym, co spotkało Dantego przez ostatnie kilka lat.
Wsiąkł on zupełnie w tę rutynę, a nieznośny ciężar w piersi zdawał się odpuszczać nieco, gdy krawiec zwyczajnie siadał i szył dla mieszkańców zamku, nie przejmując się, czy będzie musiał tego dnia przed kimś nieszczerze się uśmiechać, Bashar i tak pozostawał jakiś odporny na jego urok. Szył bluzki, sukienki i kolorowe chusteczki dla Grace, ozdabiał palenisko wyszywanymi w płomienie firankami, a Calcifer, mimo swoich zapewnień, że je spali, spoglądał na nie często i się uśmiechał. Wyhaftował obrus w kwiaty, serwetki na komódkach ozdobił gwiazdkami, zrobił poszewki we wszystkich barwach tęczy. Próbował zebrać miarę z Bashara, lecz czarownik zawsze sprytnie mu się wykręcał, marszczył brwi. A jednak przy którejś okazji mężczyzna przyjrzał się lepiej krawieckiemu chaosowi wprowadzonemu do sterylnej izby. Patrzył, patrzył, wcale nie krzywił ust i nie kręcił głową, ale jego spojrzenie było wciąż trudne do rozszyfrowania.
Dante odkrył, że chciał, aby Bashar częściej wchodził do izby i przyglądał się tak jego pracy. Żeby nie uciekł za drzwi ani do sypialni ze swoim bólem. Więc Dante mruczał trochę mniej, a Bashar odpowiadał trochę więcej. Czasami krawiec zastanawiał się, czy by nie powiedzieć „już dość zrobiłeś”, bo jego troska i łagodność tego życia leczyła w nim coś dużo więcej poza skamieniałym sercem.
Pustkę wypełniało ciepło Calcifera, ciszę przeganiało znajome buczenie ruchomego zamku. Dante zawsze zasypiał z trudem sam, a pomrukujące za oknem miasto tylko potęgowało uczucie osamotnienia w miejscu pełnym ludzi. Dlatego szukał tych, którzy go pragnęli, szukał i zasypiał na krótko przy nich, by przez chwilę pomarzyć o tym, jak to jest być kochanym, bezpiecznym z kimś całkowicie.
W zamku spał głęboko i spokojnie, jakby jego dom był zawsze tutaj i dusza, przypadkiem wyrzucona z niego, nie mogła nigdzie indziej zaznać ukojenia. Było to co najmniej dziwne uczucie, ale uczuć nie trzeba w pełni rozumieć, by móc je w pełni przeżywać.
Wtulony w poduszki na sofie, kiwając się na granicy snu i jawy, Dante usłyszał ostrożne przekręcanie klamki, ledwie o ton głośniejsze od trzaskania Calcifera. Otworzył oczy, wytężył wzrok, próbując przebić się przez mrok i dojrzeć postać przekraczającą próg.
Patrzył na Bashara, co do tego nie miał wątpliwości – jego rubinowe spojrzenie było jedyne w swoim rodzaju – lecz smukłe ciało pokrywały onyksowe pióra, z pleców wyrastały cztery pary skrzydeł, szpony lśniły na końcach palców. Drzwi zamknęły się za nim, chowając sekret czarnego pola, a mężczyzna wszedł do izby, przy każdym kroku wykrzywiając w bólu straszliwie bladą twarz na tle ciemnej powodzi pierza. Coś gęstego kapało ze zmierzwionych lotek, pachnącego żelazistą wonią.
Czarownik minął bezsłowa palenisko, zaczął iść chwiejnie w jego stronę. Dante zacisnął powieki, schował się mocniej pod kocem, by go nie przyłapano na podglądaniu. Usłyszał, jak Bashar zatrzymuje się przy nim, poczuł jego spojrzenie. Odór krwi i prochu gryzł w gardło i nos, lecz jedyne, o czym krawiec myślał, to o tym rzężącym, sfatygowanym oddechu, o zgarbionych ramionach, które dojrzał, o cierpieniu, którego nie pojmował. Bashar podjął powolną wędrówkę do swojej sypialni, słabszy, niż pozwalał innym w to wierzyć.
— Grace? — Dante zagadnął dziewczynkę następnego dnia, gdy ta przepisywała jakieś zaklęcia w ramach ćwiczeń, a on siedział wygodnie przy palenisku, szyjąc dla niej nową bluzkę.
— Mhm?
— A gdzie właściwie prowadzi czarne pole?
Pióro zatrzymało się z cichym zgrzytnięciem na papierze, krawiec zerknął przez ramię. Grace trochę niepewnie odwróciła się ku niemu, mieląc w dłoniach rąbek swej spódniczki.
— Nie wiem, czy powinnam mówić… — mruknęła. — Tylko mistrz tam chodzi…
Dante obrócił fotel, odłożył bluzkę na kolana, zaintrygowany.
— Skoro już tyle powiedziałaś, to możesz powiedzieć więcej — zachęcił.
Dziewczynka wierciła się, myślała, wydymała usta. W końcu je otworzyła.
— Tam wojna jest. W sensie my przeciwko tamtym i mistrz nie ma jak inaczej się tam dostać bez pomocy zamku. — Kwaśny grymas wykrzywił młodą buzię, jakby jej własne słowa ją zniesmaczyły. — Znaczy, mistrz powtarza, że w ogóle nie ma żadnych „my” czy „oni”. Dla medyka są wyłącznie pacjenci.
Zbity z tropu Dante przez chwilę nie wiedział, jak odpowiedzieć. Wojna? Ten burkliwy buc regularnie odwiedzał od lat gorejący ogniem wystrzałów front?
— Całkiem… empatyczne — wydusił z siebie, choć to było zdecydowanie niedomówienie. — I on chodzi tam i leczy cywili?
— Tak. Bo my podobny mamy więcej bomb i krzywdzimy bardzo tamtych. W dodatku u nich epi… epidemia wybuchła. Więc mistrz im pomaga.
— Przy okazji denerwując wiele osób — wtrącił się Calcifer, wychylając swój ogniowy pióropusz ponad drewno.
— To znaczy?
— Bo komu z królestwa by się spodobało, że ktoś leczy „nieswoich”? Ano nikomu. Od lat na niego polują. Może już niedługo nie będą musieli…
— Calcifer! — pisnęła Grace, jej głos był prawie płaczliwy. — Nie mów tak!
— O czym ma tak nie mówić? — Dante patrzył to na demona, to na dziewczynkę. Nagle jednak oboje zamilki, wymieniając spojrzenia. Grace westchnęła, bardzo ciężko jak na swój wiek.
— No bo… Nie wiadomo w sumie, przez kogo albo co, ale…
— Bashar złapał przypadkiem jakieś magiczne paskudztwo na wojnie — temat jednak podjął Calcifer. — Jego magia chroniła go przed większością, ale to go pokonało.
— Nie pokonało! — rzuciła Grace, używając do tego całej stanowczości, której nauczyła się od Bashara. Mimo to brzmiało to bardziej jak płacz niż zdecydowane stwierdzenie.
— Jeszcze — burknął demon.
— Calcifer!
— Tylko mówię!
Grace zaciskała dłonie w niewielkie pięści, łzy zamigotały w oczach. Dante poderwał się z fotela, uklęknął przy niej, kojąco chowając jej piąstki w swoich dużych dłoniach. Nie miał dobrych słów pocieszenia, lecz miał spojrzenie, pewne, zdeterminowane, krzepiące swoją niezachwianą śmiałością. Nawet Calcifer, z wyrzutami sumienia, po swojemu się zaangażował – w izbie zrobiło się nagle cieplej, a ciepło to nie dusiło, tylko przypominało miłe objęcia blasku kominka.
— Mistrz jest tak samo chory jak ty, Dante — wyznała cicho dziewczynka, uspokoiwszy się nieco. — Nie wie, co mu właściwie jest ani jak to zwalczyć.
— Navarra mogłaby może go wyleczyć… — mruknął Calcifer, ale został zignorowany przez Grace.
— Wie tylko, że gdy używa magii, jego stan się pogarsza.
Serce zrobiło się nagle okropnie, nieznośnie ciężkie, jakby próbowało spaść mu do żołądka. Sam kamień zdawał się pulsować i nabrzmiewać, nabierając więcej ostrych krawędzi. Dante zacisnął zęby, starając się nie polecieć na podłogę przez swoje dojmujące brzemię, nie zapaść się do reszty.
— Ale… ale on tak często mnie bada — powiedział wolno, z trudem. — Próbuje różnych zaklęć. Dlaczego?
Dlaczego się starał dla niego? Dlaczego przez niego tracił swoje siły, w pełni tego świadom? Pierś stała się jednym wielkim ogniskiem bólu, obraz Bashara z nocy uderzył niczym wystrzał armaty w samo serce. Znów to samo, znów krzywdził innych i był wyłącznie ciężarem.
— Bo jest uparty — prychnął demon z zaskakującą dozą jadu. — Nie pozwoli nikomu wymuszać na nim swojej woli, nawet chorobie ani słabnącemu ciału.
Grace uśmiechnęła się słabo na czepliwy ton Calcifera.
— Dlatego mamy ciebie.
— Zostałem siłą zmuszony!
— Ale lubisz tu być.
— Jakby pchanie całymi dniami tego zamku było takie fajne!
— Bashar go zmusił? — Dante nie krył zdziwienia. Bądź co bądź, Calcifer był potężny, wygadany i pełen butności. A krawiec doskonale wiedział, jak u niego kończyły się próby wpłynięcia na niego siłą.
— Zmusił, przymusił, zaprzągł jak woła!
— Calcifer podtrzymuje zaklęcia zamku i nim porusza, bo… — Grace wzięła głęboki, drżący oddech. — Mistrz powoli przestawał dawać radę sam…
— Nie bój żaby, Grace — rzucił prędko Dante, widząc, jak dziewczynkę ponownie przytłacza choroba mistrza. — Teraz macie mnie, a to dodatkowy łeb do wymyślenia, jak ocalić naszego pana czarownika-gbura.
Słowa odniosły sukces, dziewczynka się rozchmurzyła, rzuciła mu na szyję, aż ledwo utrzymał ją wraz ze swoim ciężkim sercem, ścisnęła tak mocno, aż dech mu zaparło. Objął Grace, pchając uśmiech na usta, próbując podtrzymać iluzję, że wierzy we własne zapewnienie. Jak zwykły krawiec miałby wyleczyć niezwykłego czarownika? Nie miał pojęcia.
Wiedział tylko, że musiał spróbować.
— Będziesz miękki jak kwiatowy płatek, lekki jak stokrotka — mruczał Dante do tkaniny w swoje dłoni, wytrwale tworząc nowe dzieło z materiałów, które przyniósł mu Bashar. — Gdy tylko cię założy, będzie czuł się tak wypoczęty, jak gdyby przeleżał cały dzień na słonecznej polanie.
Długie, obszerne rękawy przelewały się przez silne ręce niczym górski strumień, poły płaszcza układały się na jego kolanach łagodnymi falami długich traw, a ta przeważająca w ubiorze ciemność jedwabiu wcale nie wydawała się równie nieprzystępna, co szczyty pustkowia. Przypominała raczej noc w nowiu, cichą i spokojną, utulającą każde małe życie do głębokiego snu. Ta złota nić, ozdabiająca krańce roślinnymi zawijasami, była słońcem łagodnie mieszającym się z mrokiem, ta czerwień rombów, pokrywająca przód płaszcza, była makami wyciągającymi swe czarne oczka do promieni.
Przez sześć poranków, sześć południ i sześć nocy Dante szył nitkę za nitką, łączył szew za szwem, dodawał guzik za guzikiem, nieprzerwanie myśląc tylko o jednym, mówiąc tylko o jednym, wzdychając tylko o jednym – o tym upartym bucu, który kosztem własnego zdrowia zdecydował się przyjąć go do siebie. O tym głupim, niedorzecznym czarowniku. O tym cudownie czułym mężczyźnie. Krawiec westchnął.
Szczerze, z całego swojego poranionego kamieniem serca, pragnął dać mu coś, cokolwiek, co ulżyłoby Basharowi w jego bólu tak, jak on starał się ulżyć mu w chorobie.
W piersi coś zadrżało, ukruszyło się, odpadło.
— Będziesz delikatny, miły i nigdy się nie poprujesz — szeptał, przejeżdżając palcami po szwie, jakby mógł zakląć w płaszczu siłę i wyczucie własnych dłoni.
— Znalazłem to dzisiaj pod drzwiami mojej sypialni. — Rękaw ze złotymi wzorami zawisł przed jego twarzą. — Wiadomo ci coś o tym?
Dante, wciśnięty w fotel przy palenisku, zerknął przelotnie w górę, na pochylającego się nad nim Bashara. Czarownik przewiercał go wzrokiem, lecz brakło mu typowej stanowczości i nagany. Wydawał się wręcz lekko rozbawiony.
— Całkiem ładnie zszyte — bąknął krawiec, czerwieniąc się nieludzko, chowając twarz za książką. — Ale jak ci się nie podoba, to nie nosiłbym na siłę.
Bashar wyprostował się, obszedł fotel.
— Podoba mi się — odpowiedział cicho, poprawiając kołnierz płaszcza. Teraz już nie tylko rumieniec, lecz i uśmiech musiał kryć się za pożółkłymi stronami.
Czarownik stanął przy palenisku, wpatrzył się w ogień, Dante zerknął uważniej na jego twarz oświetloną delikatnym blaskiem. Wyglądała, o dziwo, nieco zdrowiej niż zazwyczaj, cienie pod oczami cofnęły się, dłonie nie zadrżały ani trochę, gdy wyciągnął je do ciepła. Ta ciągła walka, którą prowadził z chorobą, by nie pozwolić bystremu spojrzeniu okryć się niezdrowym szkleniem, nie zgarbić się od wyciekających regularnie z ciała sił, była dzisiaj jedynie niewymagającą potyczką. Może płaszcz posłuchał jego słów i stał się rzeczywiście swoistą tarczą dla Bashara.
— Dobrze ci tutaj, Dante? — zapytał wtem mężczyzna, wyrywając go z zamyślenia.
— Jakby się pan czarownik więcej uśmiechał, to by było doskonale — odparł zaczepnie, choć przecież nie to chciał powiedzieć. Kamień nieprzyjemnie poruszył się w piersi, Dante jakoś ukrył skrzywienie.
Bashar wpatrywał się w niego tak uważnie, że krawiec musiał poprawić się na fotelu.
— A było ci dobrze tam, skąd przyszedłeś?
— Co to za pytanie, panie czarowniku…
Zamkowe kominy westchnęły przeciągle, naśladując pochrapywanie Calcifera.
— Czy byłeś szczęśliwy? — zapytał ciszej.
— Każdy kiedyś był — mruknął wymijająco.
— Więc ty przestałeś?
Dante odwrócił wzrok w stronę okna, za którym horyzont zamykała linia ośnieżonych gór. Chwilę wahał się, szukając kłamstwa albo wymówki i znajdując szczerość.
— Nauczyłem się nie prosić o więcej, niż na to zasługuję — odpowiedział ledwie słyszalnie.
— A na ile myślisz, że zasługujesz?
— Czy to ważne? — prychnął.
— Dla mnie tak.
Serce zatłukło o kamień.
— To część leczenia?
— Możliwe. — Rubin lśnił krwiście od płomieni. — Odpowiedz.
Krawiec uśmiechnął się wymuszenie, jakby dzięki temu jego słowa mogły zabrzmieć nieco lżej.
— Chciałbym zasługiwać na więcej.
Calcifer w palenisku mruknął coś przez sen, zamek stęknął, jęknął, wypełniając milczenie Bashara.
— Cenisz siebie za nisko — odparł w końcu.
— Chyba pan czarownik jest pierwszą osobą, która tak uważa — parsknął Dante niewesoło.
— Może jestem pierwszą osobą, która próbuje poznać prawdę. — Ton był równie delikatny, co te smukłe palce ujmujące jego podbródek dobrze znanym gestem.
Ich spojrzenia skrzyżowały się – niespodziewanie, a zarazem tak instynktownie. Wpadli wzajemnie w głębię rubinu i błękitu, dojrzeli i ból, i troskę, i iskrę biegnącą po wodzie na drugi brzeg, mającą nadzieję, że nie zgaśnie do tego czasu, iskrę wydłużającą swój krok za każdym razem, gdy rozmawiali, stając nieco bliżej siebie.
— Wychodzę — rzucił Bashar, zostawiając go z chaosem uczuć. — Jak wrócę, przetestujemy nowe zaklęcie.
I już go nie było, mrok czarnego pola przeskoczył z powrotem na zieleń pustkowia. Dante wpatrywał się jak to ciele w magiczne drzwi, słowa czarownika wciąż wisiały w powietrzu niczym pył tańczący w promieniach słońca. Dłonie zacisnęły się w pięści, zgrzyt ciężkiego kamienia rozniósł się po jego żebrach.
Bashar próbował tyle zrobić dla niego, by go wyleczyć, a w jakim stopniu on faktycznie pomógł jemu? Nie tak działała relacja pacjenta z lekarzem, lecz Dante nic nie mógł poradzić na to, że zapłacić za troskę pragnęło samo jego serce, uparte tak jak czarownik był uparty w leczeniu go. Ten lepszy stan Bashara nie będzie trwać wiecznie, a co więcej byle krawiec mógł dla niego zrobić? Czas się kończył, lecz zawziętość Dantego nie.
— Dante! — krzyknęli jednocześnie Calcifer i Grace.
— No co? — mruknął, nie przerywając wiązania swoich wysokich kozaków. Mocnym, stanowczym ruchem ściągnął sznurówki.
— N-nie możesz iść do Navarry! — odparła uczennica czarownika.
Nie umknęło jego uwadze, gdy Calcifer wspomniał swego czasu nazwisko królewskiej czarownicy. Jeśli faktycznie dzierżyła tak potężną moc, jak powiadali, mogła być ostatnią osobą zdolną pomóc Basharowi. I choć była to pomoc desperacka, Dante nie wahał się po nią sięgnąć, kierowany swoim ciężkim sercem.
— A to czemu?
— Bo to no… ona? — bąknął Calcifer. — Ściga Bashara? Jest podstępna?
— Wiem o tym — że była podstępna, akurat nie wiedział, ale to szczegół — jednak i tak zamierzam spróbować z nią porozmawiać.
— Nie wpuszczą cię do zamku — powiedziała Grace.
Wygładził spódnicę, poprawił zawinięte rękawy, już zaraz szedł zwinnym, pewnym krokiem do drzwi.
— Wpuszczą, odpowiedziała mi na list.
— Jaki list?!
— Ten, który wysłałem, jak nie patrzyłaś. — Wyszczerzył zęby przez ramię.
— Dante! A jak coś ci się stanie?
Jej zmartwienie było tak głębokie, że nie potrafił tak po prostu wyjść, pozostawiając te sarnie oczy wielkie ze strachu jak spodeczki. Krawiec przywołał na twarz ciepły uśmiech, zakręcił się na obcasie i przyklęknął przed dziewczynką, ściskając ją delikatnie za ramiona. Była tylko dzieckiem, lecz dzielniejszym od całego pułku wojska.
— Wiesz, co jest jedną z największych chorób trawiących ludzi? — zapytał cicho.
— Grypa?
Pokręcił głową, uśmiechnął się szerzej, smutniej.
— Mówienie sobie, że nie mamy wyboru.
Grace zawahała się.
— Nie rozumiem…
— Jestem bezsilny, Grace — wyznał szczerze, spodziewając się ucisku w piersi, lecz zamiast tego poczuł się trochę lżej. — Staram się robić małe rzeczy, które mam nadzieję, że Basharowi pomogą, ale czuję, że to tylko odwracanie wzroku od prawdziwego problemu, którego nie potrafię rozwiązać. Łatwo byłoby uznać, że nie mam już żadnego wyboru, niż tylko czekać na nieuniknione. Ale został mi ten jeden i zamierzam o niego zawalczyć.
— Nie dasz rady jej przekonać.
Mroźny błękit błyszczał determinacją, z jaką morze rzeźbiło każdego dnia klify.
— Dla Bashara warto spróbować.
Pałac rozsiadał się u góry brukowanej alei ze swoim obszernymi skrzydłami, niby pan wielmożny zasiadły w fotelu i przyglądający się przedstawieniu – wojskowym cieszącym się chwilą spokoju od walki na froncie, damom poprawiającym szerokie kapelusze, kupcom myjącym witryny swoich drogich sklepów. Barwny kunszt budowli z należytego piedestału oceniał blaknące przy nim budyneczki, pozbawione złotej półkuli dachu, misternych zdobień wysokich okien czy ogólnego blasku najdroższego klejnotu w koronie stolicy. Jego wyniosłość przytłoczyłaby każdego, kto miałby w sobie nieco mniej arogancji od Dantego.
Krawiec minął królewską bramę, nie przystanąwszy nawet, by podziwiać doskonałość wykonania złotego herbu, przyświecającemu każdemu, kto do pałacu wkraczał. Nie przychodził tutaj jako pokorny poddany króla, ale jako własna osoba, dumnie wyciągnięta w górę przez wiarę w słuszność swojego zadania. Zgiełk alei został w tyle, Dantego przywitały puste spojrzenia strażników, ustawionych w równych odstępach przed wejściem jak jednakowe figurki. Każdy mający ten sam mundur, karabin oraz rozkaz stania w groźnej, wyprostowanej pozycji. Krawiec wystawił język do jednego z nich, lecz nie doczekał się reakcji, nawet nie był pewien, czy strażnik na niego spojrzał. A potem stanął przed schodami.
Ciągnące się licznymi rzędami w górę, męczyły już samym patrzeniem na nie. Petenci starający się o wizytę w pałacu musieli je samodzielnie pokonać albo odejść z niczym, nie dowiódłszy swojej wartości w oczach mieszkańców pałacu. Dante słyszał nieco o tym i pysznił się faktem, że nawet zadyszki by nie miał na samej górze, lecz to było w czasach, gdy głupia wiedźma nie rzuciła zaklęcia na jego serce. Przelotnie dotknął dłonią piersi, w której kamień ciążył bezlitośnie, choć nie kłuł on już skóry.
— Dla Bashara — rzucił sam do siebie, łapiąc za spódnicę i rozpoczynając wspinaczkę.
To było jak z szyciem płaszcza dla czarownika – nitka za nitką, krok za krokiem, by wesprzeć tego gbura najlepiej, jak Dante potrafił. Już po pierwszych paru stopniach czuł, jak kamień próbuje go pchać w dół, jak męczy ciało i duszę, mówiąc mu, że nie da rady. Próbował osiągnąć coś, co z miejsca stanowiło porażkę. Ale nie słuchał on podłego zgrzytu kamienia, miast tego próbował nasłuchiwać ukrytego pod nim bicia, ledwo pracującego jak zajechana kobyła, lecz wierna wykonywanemu zadaniu.
Szew za szwem, krok za krokiem. Dante sapnął, z trudem odetchnął, brzmiąc jak ruchomy zamek. Strażnicy obojętnie patrzyli ponad jego przygarbionymi ramionami.
Wiercący się kamień w piersi prawie przewalił go u szczytu schodów, lecz krawiec wyratował się zgrabnym, choć na ostatkach sił wykonanym skokiem, stanął wreszcie przed wielkimi wrotami pałacu. Uśmiechnięty lokaj z fikuśnym wąsem skłonił się przed nim grzecznie, zaprosił go bogatego wnętrza. Dante chciał mu serdecznie polecić, żeby się wypchał. Ale guzik za guzikiem, krok za krokiem i mężczyzna ostatecznie przemilczał pogodny nastrój lokaja, ruszył za nim.
Wystrój pałacu był kwintesencją drogiego przepychu. Czerwony dywan przecinał polerowaną posadzkę jedwabistą miękkością. Oczy inkrustowanych na całej długości ścian lwów śledziły petenta wygłodniałym spojrzeniem. Rozwieszone pod sufitem żyrandole przyciągały oko zachwycającym wyrobem kryształu, w dzień łapiąc światło, w nocy rozświetlając bogatym blaskiem salę. Ładnie, miło, a jednak pozbawione to było duszy, do której Dante zdążył się przyzwyczaić w obsydianowym smoku.
Pokonywali pałacowy kompleks kolejnymi korytarzami, aż powietrzne zaczęło się zmieniać w cieplejsze i wilgotniejsze. Nie pachniało już wypastowanym drewnem, lecz dojrzałymi cytrusami. Korytarz się poszerzał, zwiększał, w końcu zmienił się w łukowate przejście, za którym panowało egzotyczne lato.
Oranżeria, w odróżnieniu od reszty pałacu, żyła – ciepłym oddechem, pluskaniem wody, śpiewem wolno puszczonych papug. Rośliny, choć rosnące pod ograniczającym szkłem pomieszczenia, rozrzucały obficie na boki intensywną zieleń swych liści. Nie musiały wyciągać łodyg, słońce samo do nich się garnęło, przeskakując po koronie bananowca i delikatności hibiskusa. Zieleń dżungli rozkładała się niczym orientalny baldachim na wysokiej ścianie.
Pośrodku tej dziczy siedziała kobieta w fotelu. Jej buty na niewielkim obcasie odbijały się nieskazitelnej posadzce, a biała szata spływała po drobnym ciele niby woda w urokliwej fontannie. Przypominała kunsztowną rzeźbę postawioną w centrum oranżerii, z tym łagodnym profilem rysującym się na tle szklanej ściany, spojrzeniem utkwionym w nieosiągalnej dali. Włosy o barwie bursztynu gładziła powolnymi ruchami, jakby jej dłoń była kroplą spływającą po długim liściu figowca.
Odwróciła ku niemu wzrok i jednak coś w jej uśmiechu skojarzyło się Dantemu bardziej z rosiczką niż obojętną rzeźbą.
— Podejdź i usiądź — powiedziała, a głos zdawał się brzmieć harmonijną jednością z miłymi odgłosami oranżerii.
Lokaj nie wiedzieć kiedy zniknął, zostawiając krawca samego z czarownicą. Dante podszedł pewnym krokiem do przygotowanego dla niego krzesła naprzeciw kobiety, zasiadł na nim z gracją, spódnica rozlała się na jego nogach krnąbrną falą.
— Kim dokładnie jesteś dla Bashara? — zapytała czarownica, przekrzywiając głowę.
— Jego krawcem — odpowiedział z dumą.
— I co krawiec potężnego czarownika może mi intrygującego powiedzieć?
Dante zadarł podbródek. Wielkie osoby lubiły, gdy mówiło się do nich kwiecistymi słowami, finezyjnie zakręconymi, by pokazać, że zdolność przemawiania była sztuką wyuczoną do perfekcji przez ich rozmówcę. Preferowały nie rozmawiać wprost, bo obrażanie siebie prostymi słowami przynosiło jedynie śmiech, a oczywiste żądania nie pobudzały ciekawości.
— Przyszedłem prosić, żebyś go wyleczyła — odparł zatem Dante, szturmem morskiej fali wchodzący do pomieszczeń i wypowiadający się otwarcie z siłą wzburzonego morza.
Oczy czarownicy błysnęły jak u kota, który upatrzył sobie ciekawe, kolorowe piórko do zabawy.
— Dlaczego? — zapytała.
— Bo jego życie jest więcej warte od tej politycznej przepychanki.
— Życie zdrajcy?
— On nie jest zdrajcą, tylko lekarzem — powiedział twardo.
— Czarownik, który uczył się w naszej akademii, a teraz wykorzystuje swoje talenty do leczenia wroga, nie jest zdrajcą?
— Leczy cywili!
— Cywili, którzy chętnie podnoszą bunt przeciwko naszym wojskom — odrzuciła lekko jego słowa. — Powiem ci coś, chłopcze — rzekła, jakby nie wyglądała na niewiele starszą od niego, choć to pewnie zaklęcia odmładzały ją o kilkadziesiąt lat — Bashar jest potężnym czarownikiem, lecz wybrał drogę, która doprowadzi go do upadku. Masz rację, mówiąc, że jego życie jest więcej warte od naszego konfliktu. Z chęcią uleczyłabym go, żeby świat nie musiał tracić tak wybitnej mocy. Ale Bashar musi zaprzestać latania na front i udzielania pomocy tym, którzy na to nie zasługują. Przekonaj go do tego, a potem wróć z nim do mnie.
Odpowiedź na te warunki była jedna i Dante widział w oczach czarownicy, że oboje ją bardzo dobrze znają.
— On nigdy tego nie zrobi — fuknął krawiec, strzelając ze swoich oczu gniewnymi iskrami w Navarrę.
— I dlatego umrze na własne życzenie.
Dante wstał, aż krzesło z piskiem przesunęło się po lśniącej posadzce. Królewska czarownica czy zwykła wiedźma, nie miała ona prawa oceniać w ten sposób Bashara. Kobieta wydawała się rozbawiona jego reakcją, lecz Dante za nic miał jej drwiny, odważnie stawiając się jej osądowi.
— Niczego o nim nie rozumiesz. Nazywaj go zdrajcą, oszustem czy czymkolwiek, co wpasowuje się w zdanie króla. — Przejechał wyszydzającym wzrokiem po królewskim aksamicie jej szaty. — Jakże łatwe to musi być, siedzieć w wielkim zamku, gdy niektórzy oddają życie w imię tego, co wierzą. Bashar nie jest zdrajcą. Za bohatera też nie musisz go uważać. Ale przede wszystkim jest on człowiekiem, który nie choruje na obojętność, tak jak ty i tobie podobni. Jest on dobry, czuły i nie pozwala niewinnym cierpieć. Poszedłbym za nim wszędzie, bo nikomu tak nie ufam, jak jego sercu.
Pędził w swych słowach, nabierając lekkości z każdą prawdą wyrzuconą prosto w twarz czarownicy. Dante, zbyt skupiony na sięganiu po swe liczne myśli związane z Basharem, nie usłyszał, jak kamień w piersi zgrzyta i zmienia się w pył, jak serce swym żwawym biciem walczy z cieńszą warstwą zaklęcia, pobudzone szczerymi emocjami.
— Teraz to widzę — odparł nieco ciszej, lecz z absolutną pewnością. — Jesteś niegodna leczenia go.
Navarra zmrużyła lekko oczy.
— A ty nie jesteś jego krawcem — mruknęła, w zamyśleniu stukając palcem w podłokietnik. — Jesteś kimś dużo, dużo więcej.
W mniej niż mgnienie oranżerię opanował chaos.
Palec stuknął mocniej – raz, dwa, trzy – i grube liany wystrzeliły z wnętrza pomieszczenia. Z zabójczą precyzją rzuciły się ku Dantemu, nim ten zdążył wykonać choćby krok.
Dach rozpadł się w deszcz ze szkła i do środka wpadł onyksowy pocisk.
Głęboka zieleń oranżerii zmieniła się przed oczami w chłodną czerń piersi Bashara.
Wiatr świstał wokół głowy, targał złotymi lokami, lecz do Dantego ciężko nawet to docierało – czarownik otaczał go tak ciasno ramionami, trzymał przy samym swym sercu, bijącym potężnie jak wojenny bęben. Krawiec zdołał się nieco przekręcić, dojrzeć więcej. Powódź piór była ogromna, niepowstrzymana, mknęła przez niebo silnymi zrywami mocarnych skrzydeł. Ziemia musiała zostać daleko pod nimi, jednak strach nie ogarniał Dantego, gdy to opierzone ramię trzymało go pewnie, stabilnie, odcinając od reszty świata, jakby żadna groźba nad nim nie wisiała. Zmęczenie rysowało się grubymi krechami na obliczu Bashara, a on gnał przed siebie, zabierając krawca dalej i dalej od podstępnej czarownicy.
Warkot silników samolotów rzucił się za nimi w pościg, pierwsze wystrzały z karabinów przecięły powietrze nad głową Bashara. Mężczyzna wyciągnął rękę, szpon wyrył w przestworzach kształt, wpierw niejasny, dopóki wiatr nie prychnął, nie parsknął, nie strzelił kopytami.
Tabun półprzejrzystych rumaków wyłaniał się z nicości, cwałując ku linii horyzontu.
Ludzie króla pędzili za nimi, siły drżały w onyksowych skrzydłach, a Bashar z delikatnością, z jaką przenosi się szklanką figurkę, chwycił go łagodnie za ramiona i Dante po prostu zaufał, dając się posadzić na jednym z wierzchowców. Wietrzny koń był jak najbardziej materialny pod jego nogami, nieco chłodny w dotyku.
— Bashar… — odważył się wreszcie odezwać, szukając wzrokiem rubinu. Bezskutecznie.
— Wiatr zaniesie cię do zamku — rzekł krótko czarownik. — Nie oglądaj się za siebie. Niedługo wrócę.
Odfrunął w tył, nim Dante zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Koń wyrwał wprzód i podmuch wiatru ich na dobre rozdzielił.
Kozaki wybijały pełen napięcia rytm w izbie, maszerując to w jedną, to w drugą stronę.
— Kręci mi się w głowie przez ciebie — rzucił Calcifer, lecz Dante nawet na demona nie spojrzał. Zatroskany wzrok wbijał w magicznie drzwi, jak na złość milczące okrutnie.
Spodziewał się wielu rzeczy, tylko nie tego, że królewska czarownica będzie próbować go porwać, żeby szantażować Bashara. Co on najlepszego zrobił? Miał szukać lekarstwa dla Bashara, nie wystawiać go na kolejne niebezpieczeństwa, które wyłącznie go osłabią. Kamień zachrzęścił w piersi, zabolał, odzwierciedlając poczucie beznadziejności Dantego. Wiedział, że cokolwiek by się wydarzyło, Bashar przybyłby po swojego pacjenta, nawet jeśli był on straconym przypadkiem.
A raczej ciężarem. Jak zwykle wyłącznie ciężarem, który nie potrafi się zmienić, zaś cokolwiek dotknie, zaraz rozpada się to w pył.
Czy Bashar też przez niego obróci się w pył?
Klamka magicznych drzwi przekręciła się lekko.
Masywny kłąb czerni i szkarłatu wcisnął się do środka, dysząc ciężko, poruszając się chwiejnie. Pióra sklejały się ze sobą, nastroszone i poplamione. Szponiasta dłoń z trudem podciągnęła resztę ciała po stopniach przed drzwiami. Woń prochu i żelaza odebrała wpierw Dantemu mowę. Trwał wpatrzony szeroko otwartymi oczami w czarownika, czując, jak wszystko w nim się rozpada na ten widok, niepokojąco lśniący brudną czerwienią w blasku Calcifera. Spod piór wyjrzało rubinowe spojrzenie, od razu odnalazło Dantego. Gościła w nim obawa.
Krawiec zrobił krok, a kłąb szarpnął się do przodu, rozrzucając wokół pióra i gęste krople.
— Bashar! — zawołał Dante, zasłaniając się rękami przed gwałtownym podmuchem. Czarownik minął go, zaczął wspinać się po schodach, prawie biegł albo leciał, pomagając sobie skrzydłami. Mężczyzna ruszył za nim, dotarł do pierwszego schodka, nim spadło na niego przejmującego zimno.
— Odejdź, Dante — rzekł Bashar z chłodem, którego nigdy wcześniej nie przywoływał.
Klątwa spowijająca serce była niczym w porównaniu do tego, jak bardzo Dante zachwiał się po tym tonie. Wszystkie niepewności uderzyły na raz, bo tak by było przecież lepiej, gdyby zniknął na dobre. Nikt nie musiałby już przez niego cierpieć, nikt nie musiałby się nim przejmować. Lecz widząc zbolałą twarz Bashara, wiedział, że nie będzie mógł się odwrócić.
Zacisnął więc szczękę, wykonał kolejny krok, bo chciał być lepszy dla Bashara.
— Nie — powiedział z trudem wywalczoną z samym sobą odpowiedź. Odejść, tak by było lepiej. Ale również tak by było łatwiej. Ile razy uciekał on w swoim życiu? Wystarczająco. — Nie zostawię cię w takim stanie.
Schodek po schodku. Iskra zadrżała nad taflą wody, biegnąc niepewnym krokiem.
— Dante — rzucił Bashar, nie do końca w naganie, niezupełnie w zdziwieniu.
Udało mu się wejść na piętro. Na końcu korytarza kuliła się onyksowa postać.
— Daj sobie pomóc.
— Ale nie możesz. — Chrapliwy głos uderzył w niego stanowczo. — Nie możesz. Odsuń się, bo nie chcę cię skrzywdzić.
Dante spojrzał na szpony, wbite wręcz desperacko w podłogę, niepodobnie do delikatnych dłoni. Przyglądał się drżącemu, pozbawionemu sił ciału, z którego sypały się pióra. Patrzył, jak ból bije dumę na kolana i jedyne, co czuł, to potrzebę, by być blisko i stanąć jak ta marmurowa kolumna tam, gdzie było to potrzebne.
Nie pozwolił żadnym wołaniom czarownika go zatrzymać. Dante w paru krokach przeszedł korytarz, sięgnął w onyksową powódź i wyłowił blady podbródek, może nie czyniąc tego równie płynnie, lecz z taką samą czułością. Bashar zamrugał, rubin niepewnie patrzył.
— Nie boję się ciebie — szepnął Dante. — I wiem, że mnie nie skrzywdzisz. A teraz usiądź i się nie ruszaj.
Czarownik zaniemówił. Posłusznie dał się wcisnąć do wnętrza swojej sypialni, skulił się przy łóżku, gdy Dante znosił do niego koszyki z bandażami i buteleczkami, do tego miskę z lnianymi szmatkami zamoczonymi w ciepłej wodzie. A potem usiadł przy nim, wystawił dłoń, Bashar zaś ostrożnie ułożył w niej swoją, wciąż przemienioną.
Brud, proch i krew wsiąkały powoli w szmatkę miarowo przesuwającą się po pierzastym przedramieniu. Woda kapała z niej na kolana i pościel, ale obaj wydawali się tego nie dostrzegać, gdy ten czuły gest Dantego zajmował ich całkowicie. Pióra przestały się stroszyć, zaczęły wnikać z powrotem ciało, a tam, gdzie krawiec ich dotknął, znikały jeszcze szybciej. Przejechał szmatką po ramionach, obojczykach, po szyi i otoczonej pierzem twarzy, przelotnie odnajdując spojrzenie Bashara własnym. Ich cisza nie potrzebowała słów.
Skrzydła schowały się całkowicie, podobnie jak szpony, delikatnie oczyszczone. Znów siedział koło niego smukły mężczyzna o ostrych, zmęczonych rysach i zdecydowanych oczach. Jego bladą skórę przecinały zaczerwienione rany. Dante sięgnął bandaża, zaczął owijać go wokół poranionej ręki, wygładzając tkaninę opuszkami. Błękit blakł z każdym kolejnym ruchem potrzebnym, by w pełni zakryć szkody wyrządzone przez żołdaków.
— Przepraszam — powiedział cicho. Nie uniósł wzroku. — To wszystko przeze mnie.
— Nie powinieneś był iść do niej — przyznał Bashar.
— Chciałem dobrze. Chciałem, żebyś przestał cierpieć.
— I myślałeś, że dla mnie dasz radę przekonać królewską czarownicę?
— Tak — odpowiedział z całą pewnością.
Czarownik westchnął.
— Dlaczego jesteś taki uparty?
— Bo nie mogę patrzeć, jak umierasz! — wybuchnął Dante, patrząc wreszcie w oczy Basharowi. — Co będzie, jak znikniesz? Kto będzie uczył Grace, panował nad Calciferem? Kto będzie dbał o tych, o których nikt nie dba? A co z zamkiem?
— Dante — odezwał się spokojnie Bashar, lecz fala uczuć już pędziła.
— Kto mnie wtedy naprawi?
Słowa zawisły między nimi. Czarownik zmarszczył lekko brwi. I gdy już Dante myślał, że wszystkie te obawy pozostaną bez odpowiedzi, Bashar bardzo powoli zabrał złoty lok z jego policzka, ułożył go za uchem, w pełnej krasie widząc rozterkę orzącą w mocnych liniach krawieckiej twarzy.
— Nie trzeba cię naprawiać, Dante — powiedział łagodnie.
— Jestem chory. — Głos prawie mu nie zadrżał.
— Zraniony, tak, jak ptak ze złamanym skrzydłem. Lecz nie zepsuty jak stary zegarek do wymiany.
Zawsze tak siebie postrzegał, jak coś, co trzeba zmienić, wymienić, przerobić, poprawić, bo kochał za mocno, czuł za wiele, pragnął za bardzo. Po co takie serce, które ciągle krwawi? Po co komu ktoś, kto tylko niszczy, czego się dotknie?
Bashar patrzył na niego, jakby Dante coś jednak w jego wnętrzu stworzył.
— Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc — odezwał się czarownik, zdejmując z palca jeden ze swoich bliźniaczych pierścieni i przekładając go na silną dłoń — noś zawsze ten pierścień. Dzięki niemu będę mógł cię znaleźć wszędzie, a i ty będziesz w stanie odnaleźć mnie, jeśli takie będzie twoje życzenie.
Drobny, czerwony kryształ osadzony w srebrze był jak obietnica. Nie zostawię cię.
Król wystawił za nimi nowy list gończy, lecz magia Calcifera kryła zamek skutecznie przed nieproszonym okiem, zaś miejsca za magicznymi drzwiami Bashar pozmieniał. Mogli ich szukać, śledzić i ścigać, a i tak wszystko w obsydianowym smoku działo się po staremu – zamek stękał, Calcifer burczał, Grace się uczyła, Dante szył, a Bashar lawirował sprawnie między nimi. I nie znikał już tak często, jak miał w zwyczaju. Przesiadywanie przy palenisku, w płaszczu od swojego krawca, zdawało się lepiej wpływać na jego zdrowie.
Przez chwilę było aż za dobrze.
Nowa robótka zajmowała właśnie Dantego, gdy pierścień na palcu zadrżał leciutko, zwiastując czyjeś nadejście. Chwilę później Bashar pojawił się przed nim, ubrany w świeżo uszytą koszulę i spodnie, uśmiechał się delikatnie, jakiś błysk tańczył w jego oczach.
— Dante — powiedział, wystawiając ramię. — Chciałbym coś ci pokazać.
Już na sam dźwięk swojego imienia, wypowiadanego tak miło, krawiec podniósł się, przyjął ramię czarownika i pozwolił się poprowadzić, gdzie tylko ten by go zaprowadził. A poszli niedaleko, bo tylko do magicznych drzwi, ustawionych na nowym, niebieskim polu.
— Miałeś kiedyś własny ogród? — zapytał Bashar.
— Skądże — prychnął Dante, niecierpliwie zerkając na smukłą dłoń trzymającą klamkę.
Profil czarownika ukazywał tajemnicze zadowolenie. Klamka ustąpiła, drzwi stanęły otworem. Blask słońca i podmuch rześkiego powietrza uderzyły z mocą w Dantego.
Jedwabista zieloność traw wyznaczała łagodnymi łukami granice lazuru sadzawek, przejrzystych na tyle, by stanowić zwierciadła nieba. Kobierce kwiatów rozkładały się na calusieńkim wzgórzu niczym wstążki obficie wplecione w falowane łodygi tymotki. Rumianek świecił idealnie żółtym środkiem, a poskręcane płatki groszku pachnącego przypominały stado zaczarowanych motyli obsiadających roślinność. Różowe dzwonki miękko tuliły się do siebie, naparstnice fioletowymi kolumnami kwiatów wznosiły się ku słońcu, narcyzy prezentowały gwiazdkowe twarzyczki. Bieluchne chmury kłębiły się nad ziemią jak stado młodych owieczek. W oddali szarawe szczyty łączyły krzywym szwem niebo z ziemią.
Ogród wydawał się zwyczajnie nierzeczywisty, z tą mnogością kwiatowego piękna i unoszącą się w powietrzu beztroską.
— To… dla mnie? — zdołał wydusić z siebie Dante.
— Każdy kwiat jest twój — odpowiedział Bashar.
Dante obrócił się, spojrzał na mężczyznę otulonego ciepłem ogrodu i frywolnością górskiego wiatru bawiącego się jego ciemnymi kosmykami. Pchnięty tym podmuchem, krawiec chwycił w pasie czarownika, a rozpęd powalił ich obu na ziemię. W przypadkowo wypuszczonych z piersi śmiechach, w szeleście trawy i radosnych okrzykach Dantego, zaczęli turlać się w dół zbocza, złączeni ramionami i nogami. Świat wokół nich stał się barwną plamą błękitu, różu i zieleni. Bashar podarował mu coś prosto z własnego serca i piękniejszy od prezentu był sam ten gest.
Od szczerego śmiechu Dantego kruszył się kamień.
W końcu zatrzymali się w miękkim dywanie piżmowych chabrów. Koszule w nieładzie, spódnica potargana, włosy pełne trawy, ale to przecież nic. Dante wsadził zgiętą rękę pod bok głowy, naśladując leżącego obok Bashara.
Tak już mogłoby zostać, gdyby gorycz niepewności nie kroczyła za nimi wszędzie.
— Coś nie tak? — zapytał cicho Bashar, widząc w mroźnym błękicie chwiejną radość.
Dante uśmiechnął się smutno.
— Oddałbym cały taki ogród w zamian za twoje zdrowie.
— Dante — szepnął miękko czarownik, rubin złagodniał jak powierzchnia wyszlifowanego kamienia. — Jesteś siłą, której potrzebowałem, by rzucić się w wir poszukiwania nowego rozwiązania. Jest jeszcze czas. Zaufaj mi.
Odpowiedział zgodnie z własnym sercem.
— Ufam ci.
Chmurowe owieczki brykały wokół nich, kwiaty muskały nosy słodką wonią błogości.
Mąka fruwała w powietrzu, atakując półki z leczniczymi buteleczkami, palenisko, a przede wszystkim włosy Dantego.
— Ale wyjdzie zakalec — burknął Calcifer, odganiając łapką białą zamieć lecącą w jego stronę.
— Gadaj tak dalej, to specjalnie dla ciebie zrobię zakalec — prychnął krawiec, siłując się dalej z ciastem w kuchni.
— Nie wyjdzie zakalec — odparł Bashar. Filiżanki herbaty kołysała się w jego dłoni. — Może pół zakalec.
Złote loki zakręciły się w powietrzu, Dante wymownie spojrzał na kącik ust czarownika uniesiony w górę.
— Ach tak? Wielki pan czarownik wie lepiej, jak zająć się ciastem?
— Możliwe.
Dzień nie gonił ich do żadnych obowiązków, nawet Bashar postanowił zostać zupełnie w zamku, wciśnięty wygodnie w fotel, z książką czekającą na przeczytanie na jego kolanach. Otworzył ją może raz, lecz i tak chwilę później ją zamknął, zbyt zaintrygowany poczynaniami Dantego w kuchni i rozmową z nim. Ciasta, rzecz jasna, krawiec nigdy nie robił, ale ludzie często robili dla siebie ciasta, jak się lubili. No, to robił. Takie z czekoladą, żeby na pewno komuś smakowało.
Bashar wydawał się czekać na ten moment. Coś błysnęło w oku, coś figlarnego i bardzo niepodobnego do czarownika. Wstał, odrzucił swój płaszcz, zostawił książkę oraz filiżankę i podszedł do kuchni, gdzie Dante już zrobił mu miejsce.
— Tylko bez czarów — mruknął.
Rubin zerknął na niego z lekkim rozbawieniem.
— Nie potrzebuję czarów w kuchni.
Nie kłamał – jego dłonie i tak czyniły cuda. Wprawnie, bez cienia zawahania, dodały jeszcze trochę mleka i cukru, posypały dokładniej blat mąką i wykorzystując bodaj o połowę mniej siły od Dantego, ugniatały równymi ruchami ciasto, nadając mu wreszcie jednolitość. Krawiec popatrywał, w niedowierzaniu pochylał się nad ramieniem czarownika i bardzo próbował się skupiać na oglądaniu wyrabiania ciasta, a nie na zachwycaniu się korzennymi perfumami.
Wtem zawiasy magicznych drzwi jęknęły, nadwyrężone. Do izby wpadła Grace, wymachując kopertami.
— Mistrzu! Poczta przyszła!
Bashar spojrzał przez ramię, po czym złapał przypadkową ścierkę, wytarł dłonie.
— Zobaczmy zatem…
Listy przeszły w dłonie prawowitego właściciela, czarownik pobieżne przeglądał nazwiska nadawców.
— O, a ten jest do mnie — rzuciła Grace, pozytywnie zaskoczona. Wyciągnęła sprawie z dłoni mężczyzny swój list.
Dante nie miał pojęcia, że ktoś do dziewczynki mógłby pisać, Bashar najwidoczniej też nie. Wymienili spojrzenia, czarownik zerknął uważniej na kopertę trzymaną przez Grace. I coś w kształcie znaczka wyglądało nader znajomo.
— Grace, nie otwieraj…! — zawołał, pojąwszy chytry plan.
Za późno. Dziewczynka tylko naderwała kopertę, a mrok zwodniczo pachnący latem w oranżerii wydostał się na zewnątrz.
Buchnął i huknął, wystrzeliwując we wszystkie strony. Macki królewskiej czarownicy rozlały się po całej izbie, wybijając okna i uciekając przez nie na zewnątrz, by zaalarmować sługusów Navarry o miejscu ich pobytu. Stało się to w mniej niż mgnienie, nie mieli jak zareagować. Spokojna twarz Bashara ściągnęła się w twardym, nieprzeniknionym wyrazie, sielanka zmieniła się w pełną napięcia chwilę.
— Przepraszam — powiedziała cicho Grace. — Ja nie chciałam…
— Nie twoja wina — odpowiedział uspokajająco czarownik, ścisnął jej ramię, po czym podszedł do jednego z pękniętych okien, wyjrzał na zewnątrz. Charkot sługusów narastał w oddali jak bzyczenie wielkiego owada. — Ale obawiam się, że nasz znaleziono. Będę musiał do nich wyjść.
— W rój przeciwników? Sam? — zapytał Dante. Bashar zacisnął jedynie usta, spojrzał na palenisko.
— Calcifer. — Pióropusz ognia wystrzelił w górę, jakby demon stawał na baczność. — Przenieś zamek głębiej w pustkowie i przerzuć całą moc w zaklęcia ochronne. — Czarownik okręcił się, złowił wzrokiem dziecięce oczy. — Grace. Zasłoń wszystkie okna i schowaj się u siebie w pokoju. — Dziewczynka skinęła pospiesznie głową i pobiegła wykonać zadanie. Z ostatnim obrotem Bashar wahał się chwilę. — Dante…
— Nie rób tego.
Nie było słów zdolnych odwieść Bashara od podjętej decyzji. Dante był tak samo uparty, wiedział doskonale o tym. Ale i tak próbował, bo gardło zaciskało się w obawie, serce drżało niepewnością. Chwycił za smukły nadgarstek, lecz czarownik wykorzystał to tylko, by zaciągnąć go za sobą do drzwi, pozwolić mu trzymać się do ostatniego momentu. Smukłe ciało mężczyzny okryło się piórami, sylwetka urosła w oczach.
— Jeśli będziesz teraz z nimi walczył, to się wykończysz — powiedział Dante, stając za progiem zamku. Nad niewielką uliczką zbierały się burzowe chmury, ale gdy Bashar skrzyżował ich spojrzenia, jego oblicze niosło w sobie spokój błękitnego nieba.
— Muszę iść — odparł cicho, szponem delikatnie poprawiając złote włosy.
— Dlaczego? — zapytał z uporem.
— Bo chcę cię chronić, tak jak ty próbujesz chronić mnie.
Krawiec wzmocnił chwyt na nadgarstku Bashara, gdy nie zostało mu już nic innego poza bezsilnym pragnieniem. Czarownik uniósł łagodnie ramiona i Dante wpadł w nie, ginąc w czerni piór, chłodnej jak jego ulubione jezioro, miękkiej jak rozkoszny jedwab. Zatonął w bliskości Bashara, w onyksowych ramionach ściskających go czule, i nie potrafił znieść myśli, że to zaraz miało się skończyć.
— Musisz wrócić — szepnął gdzieś między lotki, wkładając całą moc w swój głos, aby nie drżał. Czarownik wzmocnił swe objęcia.
— Wrócę.
Dante uniósł głowę.
— Obiecujesz?
Uśmiech Bashara był nazbyt kojący.
— Czekaj na mnie — poprosił i pchnął go łagodnie magią do izby, zatrzaskując drzwi, nim Dante zdążył za nie chwycić.
A mimo to rzucił się na nie, w płonnej nadziei szarpiąc za klamkę, bo ta prośba nie była obietnicą.
— Nie mogę otworzyć! — warknął Dante przez suche gardło, rzucając pełne frustracji spojrzenie Calciferowi.
— Bashar zablokował wszystkie wejścia — wyjaśnił demon, chowając się za szczapką drewna.
Oczywiście, że zablokował, bo Dante poleciałby do niego a i z krańca świata. Kopnął w drzwi, rzucił się biegiem na piętro, gdzie wciąż miał dostęp do balkonów. Sadząc po dwa stopnie, wpadł na górę, szarpnął za najbliższe drzwi, podmuch wiatru targnął włosami. Oparł się o barierkę, wypatrując w oddali znajomego kształtu.
Jest!
Nad miastem w dolinie pustkowia, nad tą rdzą przecinającą krajobraz, wznosiła się bitewna pożoga. Cyklon czarnych chmur wirował niczym złakniony walki obserwator starcia, przyspieszając i strzelając wewnątrz ciemności wyładowaniami, jakby pochłonąć miał zaraz walczących, domy i wszystkich mieszkańców. Czarny pierścień błoniastych skrzydeł, kłów i sarknięć tworzyli słudzy królewskiej czarownicy, zniekształceni własną nienawiścią magicy. A w samym środku tego gniewnego kręgu wznosił się kłąb nastroszonych piór.
Bashar.
Odbijał skrzydłami atakujących od tyłu wrogów jak natrętne muchy, jego zaklęcia rozbijały szyk nieprzyjaciela, strącając z nieba liczne ciała. Jednak na każdy jego skuteczny cios przypadała dwójka sługusów gryząca jego ramiona, zaś rozbity pierścień wracał do poprzedniego kształtu, gdy nie wiadomo skąd przypływały królewskie posiłki.
Tej walki nie dało się wiecznie ciągnąć.
— Calcifer! — Desperacki krzyk Dantego poniósł się przez korytarz. — Musimy pomóc Basharowi! Zamek musi polecieć!
— Co?! — huknął demon. — On nigdy nie leciał!
— Spróbuj go unieść!
Calcifer sarknął, prychnął, fuknął, lecz posłuchał wołania, zatrzymał zamek.
— Nie będę patrzył, jak ten gbur próbuje się zabić — mruknął.
Intensywna para świsnęła w kominach, smok sapnął, metal jęknął, naprężając się do granic możliwości. Skrzydła, tyle czasu potulnie złożone, zadrżały i zadźwięczały niepokojąco zardzewiałymi śrubkami. A jednak powoli, pchane siłą ognistego demona, zaczęły się prostować. Wpierw poruszyły się w górę, potem rozwinęły na pół gwizdka, aż w nagłym wybuchu pary i mocy Calcifera dwie mocarne kończyny zawisły w powietrzu. Stalowe kości, połączone materiałową błoną i skomplikowanymi mechanizmami, mogłyby chyba przykryć miasto od jednej do drugiej jego granicy.
Z wnętrza domu wydostał się bojowy ryk Calcifera, aż kominy się zatrzęsły. Skrzydła zamachnęły się raz, nieco sztywnie, niemniej jednak imponująco. Zamachnęły się drugi raz, już pewniej, z większą mocą i werwą. Zamachnęły się i trzeci raz… i smok zakaszlał paskudnie. Szary kłąb dymu uleciał mu z pyska, skrzydła opadły.
— Nie mogę! — krzyknął Calcifer. — Za ciężko mi!
Za ciężko? Czy mogli coś zrzucić? Ale co?
Dante dotknął dłonią piersi. Jego serce okryte warstwą kamienia. To ono było wciąż za ciężkie.
Wieczny ciężar i problem bez swojego miejsca na ziemi, uciekający i raniący, nim zranią jego. Czasami Dante pragnął, by wszystkie okropne plotki o Basharze czarowniku okazały się prawdziwe – że wyrywa on serca i je zjada. Ile to on razy chciał pozbyć się powodu, przez który tyle krwawił, tyle czuł, przez który gonił za miłością i się jej bał. Jego wielkie serce było jego największą słabością. Zasługiwało na bycie skamieniałym, skoro niosło jedynie innym zawód.
Ale nie, już nie. Bashar go potrzebował. Tyle razy mógł już Dante uciec, jednak mieszkał wciąż zamku i pozwalał czarownikowi dotknąć tam, gdzie bolało, bo jego dłonie były czułe, zaś słowa łagodnie trafiające w sam środek duszy. Dante czuł się ciężarem, lecz przecież Bashar nigdy go tak nie widział, a po znienawidzone przez krawca serce wyciągał on swe objęcia, w które Dante pragnął bez reszty wpaść.
Chciał pomóc tym, którzy tego najbardziej potrzebowali, tak jak czynił to Bashar. Chciał kochać tak, jak sam pragnął być kochany. Chciał obdarzyć tym dużym sercem człowieka, który tak po prostu je docenił.
Miękki głos rozbrzmiał w myślach.
Nie trzeba cię naprawiać, Dante.
Fundamenty klątwy zadrżały w posadach, gdy szczere emocje poruszyły sercem. Zabiło, raz a porządnie, zrzucając z siebie ciężar szarego kamienia. Było siłą, nie słabością, siłą zdolną przychylać nieba i wznosić ogromne zamki w przestworza. Dante poczuł, jak ostre krawędzie całkowicie kruszeją w pył, jak on sam staje się lżejszy. Nie wrócił do poprzedniej formy, lecz przyjął nową, dużo lepszą.
— Jeszcze raz, Calcifer! — zawołał.
A demon spróbował.
— Raz, dwa… — Smok wyciągnął skrzydła, zatrzeszczał. — Trzy!
I zamek poleciał.
Zaczęli powoli nabierać wysokości, Calcifer zawzięcie dymił i warczał, pchając masywne, stalowe cielsko w górę i do przodu, wedle wskazań pierścienia Dantego. Rubinowa wiązka prowadziło prosto w bojowy bałagan, gdzie pierścień sługusów Navarry otaczał onyksową kulę wykalkulowanej przemocy. Smok nabierał rozpędu, lecz to wciąż wydawało się tak boleśnie za wolno, gdy Dante na własne oczy widział, jak Bashar opada coraz niżej, a przeciwnicy bezprzerwy nacierają.
— Szybciej — błagał cicho, ściskając swój pierścień, jakby mógł przelać w niego swoje siły i oddać je czarownikowi.
Smok prychnął – nie chrapliwie, bojowo – i pomknął prędzej w przód.
Krąg przeciwników zaciskał się, dusił, szarpał za skrzydła i skrzeczał potwornie. Bashara już nie dało się dojrzeć pomiędzy nimi, osaczyli go zupełnie. Wciąż walczył, było to widać to spadających na miasto stworach, lecz te wysiłki odwlekały co najwyżej nieuniknione. Onyks zniknął pod warstwą kłów i wypaczonych łapsk, Dante mógł tylko patrzeć i liczyć, że to nie koniec. Byli już tak blisko…
Wpierw z nieba strzeliła w sam środek walki świetlista strzała, a potem huk ogłuszył świat.
Niemożliwym było patrzeć na tę jasność. Dante zasłonił twarz rękoma, zmrużył oczy, próbując dojrzeć coś, cokolwiek w tym gwałtownym rozbłysku. Sługusy czarownicy rozpierzchli się we wszystkie strony, bezwładnie uderzali w dachówki, mknęli poza miasto, byle dalej od tej czystej, palącej ich mocy. Strzała migotała, słabła, zaś w samym jej sercu trwał Bashar z opuszczoną głową i wszystkimi skrzydłami. Aż sam zaczął powoli opadać.
— Calcifer! — wydarł się Dante.
— Już!
Zamek pofrunął na spotkanie ze swoim panem.
Resztkami sił Bashar spowolnił swój upadek. Spadał, zostawiając za sobą ślad onyksowych piór. Odpadały z ciała, tworząc wokół niego czarną, wirującą na wietrze chmurę, z której powoli wyłaniał się mężczyzna. Dante wyciągnął ręce, pochwycił czarownika w ramiona i momentalnie się przeraził, jak zimna w dotyku była jego skóra.
— Bashar — szepnął drżąco, łamiąc się pod tym dojmującym chłodem. Ukląkł na balkonie, rozdygotaną dłonią poprawił czarne kosmyki zlepione lodowatym potem. Przycisnął do piersi czarownika, mając nadzieję, że jego ciepło go ogrzeje. — Bashar, odpowiedz…
Szlachetna twarz zastygła w przepełnionym cierpieniem wyrazie.
— Mistrzu! — Grace wypadała z korytarza, zamarła. — Mistrzu…
Dante na oślep znalazł smukłą dłoń, splótł ją ze swoją, lecz zdrętwiałe palce Bashara nie zareagowały. Przycisnął wierzch dłoni czarownika do swoich ust, do piersi, po kolei próbując przypomnieć schorowanemu, ledwo bijącemu sercu powody, dla których musiało żyć.
— On… — Dziewczynka przyklękła tuż obok. — On użył za dużo mocy… Choroba…
— Nie — odpowiedział stanowczo Dante, kręcąc zawzięcie głową. Chwycił mocniej Bashara, skulił się nad nim. Prawie nie wyczuwał jego słabego oddechu na swoim policzku. — Nie zgadzam się. Nie możesz odejść. Nie możesz mnie zostawić — mówił, a wyleczone dopiero serce rozdzierało się na pół, głos przypominał coraz bardziej łkanie niż koherentne słowa.
Zimno przeszywało dalej ciało, serce biło coraz wolniej. Dante uniósł wzrok, rozmazany łzami przez każdą nadzieję, szczęśliwą chwilę i wspomnienie z Basharem. Delikatnie powiódł opuszkami po bladej twarzy, chcąc oddać własne życie, byle powieki się uniosły i te rubinowe oczy spojrzały raz jeszcze na niego z czułością.
— Bashar, błagam… — wyszeptał. — Błagam, zostań. Kocham cię. Zostań.
I Dante zamknął własne oczy, bezsilny.
Nie mógł widzieć, jak łza cienkie po jego policzku na spotkanie ze swoim przeznaczeniem, jak mknie w dół twarzy, drży na brodzie, aż wreszcie spada prosto pomiędzy rozchylone wargi Bashara. Nie mógł wiedzieć, że łza ta była jego własną strzałą, czystą mocą jaśniejącą w piersi czarownika. Łza gnała po schorowanym ciele, niszcząc to, co zagrażało, a tam, gdzie jej leczniczy dotyk spoczął, błękitny blask przeświecał przez skórę, czyniąc ją ciepłą jak południowe morze.
Nie mógł widzieć, jak wolna dłoń się unosi, by musnąć jego twarz.
Dante spojrzał z myślą, że to tylko wybryk wyobraźni.
— Jestem… — Bashar uśmiechał się do niego delikatnie, zmęczony — Dante…
— Bashar!
— Mistrzu!
Ulga zalała ich kompletnie, oni zaś zalali nią Bashara, ściskając go, wręcz dusząc i wypłakując już tylko łzy szczęścia w zagłębienie jego szyi. Czarownik stęknął, lecz objął ich również, przeganiając, jak zwykle, wszystkie troski.
— Bashar — westchnął Dante, unosząc głowę, łącząc ich spojrzenia. Iskry biegły między nimi, rozjaśniały twarze. — Już się bałem, że…
Czułe palce starły resztki wilgoci z jego policzka.
— To ty mnie uleczyłeś — powiedział łagodnie Bashar. — Tak jak uleczyłeś siebie.
— Ja? — wykrztusił w zdziwieniu krawiec. — Ale ja nie umiem.
— Umiesz. A ja wreszcie to dostrzegłem, bo mi na to pozwoliłeś. Otworzyłeś szczerością swe serce, w którym drzemie ogromna, sprawcza moc.
— Ja tylko chciałem, żebyś żył.
Nigdy wcześniej nie widział takiej głębi w rubinie, z jaką patrzył teraz na niego Bashar.
— Nie lekceważ wagi uczucia związanego z takim życzeniem.
— Bashar?! — rozdarł się nagle Calcifer. — On żyje?! No weźcie, coś powiedzcie! Wszystko dobrze?!
Parsknęli śmiechem całą trójką. Grace podniosła się pierwsza, pobiegła do izby, przekazać dobre wieści demonowi. Z kolei Dante ani myślał wypuszczać Bashara z rąk – podniósł się, trzymając go bezpiecznie w swoich ramionach. Czarownik skorzystał z okazji i ujął jego twarz w dłonie, wpatrzył się głęboko w błękit.
— Dante? — odezwał się miękko.
— Tak?
Bashar uśmiechał się do niego ustami, oczami, samą swoją duszą.
— Zostań ze mną, proszę.
Dante chwilę nie dowierzał, lecz zaraz rozpłynął się zupełnie, wtulił w gładką dłoń, jakby już nic innego nie miałby w życiu zrobić.
— Na zawsze zostanę.
Wiatr hulał wokół nich, gdy zamek leciał ku nowej przyszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz