Najczęściej obrzucali się inwektywami, a najczęstszym wymienianym między nimi gestem był środkowy palec. Dante był Karpiem, Halibutem, Jesiotrem, durnym Rekinem i wkurwiającą Rybią Mordą, Ignis zaś był Zapałką, Spalonym Brykietem, Sfajczonym Łbem i czymkolwiek jeszcze Dante postanowił go nazwać. Może dla postronnych ich relację dało się opisać jako połączenie ognia z wodą, lecz przy bliższym przyjrzeniu okazywało się, że oba te żywioły, choć wszędzie przedstawiane jako przeciwne sobie, miały zaskakująco dużo wspólnego.
Oba potrafiły być nieokiełznane, dzikie w swej naturze, tańczące w rytm własnej, niepojętej dla innych melodii. Ogień trawił, pożerał, zostawiając po sobie zgliszcza i obietnicę nowego początku, tak jak woda potrafiła pochłonąć wszystko w swej bezkresnej toni, by potem łagodnie wyrzucić na brzeg oczyszczone skarby. Były nieprzewidywalne. Czasem ciche i spokojne – płomień świecy drżący w półmroku, tafla jeziora gładka jak lustro o świcie. A czasem wpadały w furię, niszcząc wszystko na swojej drodze; pożar lasu pędzący z wiatrem, sztorm ciskający statkami jak zabawkami. Oba żywioły miały w sobie tę samą, przerażającą moc tworzenia i niszczenia, tę samą zdolność do hipnotyzowania, do wciągania w swój wir, z którego nie było ucieczki. I oba, w swej najczystszej formie, były absolutnie szczere. Nie udawały, nie kryły się za pozorami. Po prostu były – płonęły lub płynęły, nie pytając nikogo o zgodę.
Scenę specjalnie ustawił jak najbardziej z boku, wracając myślami do dawniejszych doświadczeń, kiedy jemu i chłopakom zdarzało się grać do czegoś, pod coś, nie być w centrum wydarzeń i nie skakać w blasku reflektorów. Tym razem ponownie mieli być jedynie dźwiękiem w mroku, tłem i dopełnieniem dla czegoś innego. W pewien sposób było to odświeżające.
Karp się stresował, chociaż szczerzył kły i próbował udawać, że serce nie wali mu o żebra, a pierwszy w życiu pokaz własnych kreacji jest równie odprężający, co sobotni spacer w parku. Ignis mógł mu oczywiście mówić, że stres niczego nie zmieni, że włożył w całość tyle pracy, że po prostu musi się udać, że generalnie choć przyszło sporo nieznajomych osób, to jednak gros stanowili ci, którzy Dantego chociaż kojarzyli, nie mówiąc już o całym zastępie tych, którzy znali go dobrze i trzymali kciuki za powodzenie całości. Nie, genashi postanowił realnie zdjąć mu z barków ciężar, ogarniając dźwięk tak, by Dante mógł zapomnieć, że trzeba to w ogóle zrobić.
Ciemność spowiła muzyków i ich instrumenty, lecz choć Ignis chuja widział, grać i śpiewać potrafił i w gorszych warunkach, podobnie jak reszta chłopaków, więc gdy przyszedł odpowiedni moment, muzyka popłynęła dokładnie tak, jak tego pragnęli.
Perkusja weszła cicho, miarowo, jak bicie serca w oczekiwaniu. Arieth musnął struny basu, tworząc głęboki, wibrujący fundament – dźwięk, który czuło się bardziej w trzewiach, niż słyszało. Seymour dołożył pojedyncze, krystaliczne akordy, jak światło odbijające się od powierzchni wody. Ioannis czekał.
Ignis przymknął oczy. To nie był jego pokaz, ale to była jego muzyka. I przez te kilka chwil mieli opowiedzieć tę samą historię.
Pierwsza modelka wyszła na wybieg, niczym niedostępna góra lodowa, sunąca majestatycznie przez czerń północnego oceanu. Białe futro okrywało ramiona ciężką zasłoną, ściągając spojrzenia, kryjąc sylwetkę, sprawiając, że nie wiadomo już było, gdzie modelka trzymała dłonie, aż nie wychynęły spod tej mroźnej bieli, lśniąc ciężarem chłodnego, metalicznego błysku. Bransoletki okrywały nadgarstki, pierścionki zdobiły palce, biżuterii było tak wiele, że z daleka przypominała ona zbroję. Długa spódnica ciągnęła się po wybiegu, mieniąc się całą gamą falujących błękitów, zupełnie tak, jakby modelka wcale nie szła, ale poruszała się wraz z oceanicznym pływem.
Gitara Seymoura weszła ciężkim, niemal lodowatym riffem, toczącym się po sali niczym potężna, spowolniona fala. Każdy dźwięk niczym odłamek lodu, ostry i precyzyjny. Głos Ignisa, niski i chropowaty, wplatał się w tę ścianę dźwięku, nie śpiewał, a opowiadał o fortecach budowanych wokół serca, o pięknie stającym się więzieniem, o masce płytkich uśmiechów przywdziewanej każdego dnia, tak dopasowanej, że zdawało się, że przymarzła do twarzy. Muzyka smakowała solą i chłodem metalu, była monumentalna i samotna jak królestwo wykute w lodowcu.
Kolejny model, niewysoki lecz barczysty, podążał wzdłuż wybiegu stanowczym, dominującym krokiem. Długi, granatowy płaszcz, sięgał samych kostek. Sztywny materiał leżał gładko, przełamany nieco krnąbrną asymetrią lśniących ozdób, w światłach reflektorów podobnych łuskom jakichś morskich istot. Wysoko zapięty kołnierz kazał nieść głowę wysoko, ciężkie buty dodawały wzrostu, a cały sposób poruszania się modela mówił jasno „Patrzcie na mnie”, choć płaszcz starannie krył każdy skrawek ciała.
Riff ucichł, pozostawiając po sobie wibrującą pustkę, którą natychmiast wypełnił Raam. Jego perkusja stała się miarowym, niemal mechanicznym pulsem – nieubłaganym jak tykanie zegara w pustym pokoju. Bas Arietha podążał za nim krok w krok, tworząc chłodną, zapętloną melodię, budującą wokół niewidzialne, szklane ściany. Dźwięk miał barwę głębokiego atramentu, barwiącego krystaliczną wodę, próbą zmylenia drugiej strony, ukrycia czegoś delikatnego i wrażliwego, byle tylko uniknąć bólu i zranienia.
Kolejna osoba przypominała zamyśloną, morską falę, przetaczającą się przez wybieg w powodzi mieniącego się granatu, z bogactwem pereł zdobiących szyję i ramiona. Delikatna siateczka biżuterii, niczym lekka morska piana, pozwalała dojrzeć zarys rozłożonych nieznacznie ramion, a materiał sukienki, cienki i lejący, obrysowywał sylwetkę, marszcząc się na biodrach, od czasu do czasu pozwalając wysokim koturnom wychynąć spod okraju.
Spod palców Ioannisa popłynęły dźwięki tak czyste i okrągłe niczym perły spadające kaskadą w ciszę. Każda nuta lśniła własnym, wewnętrznym światłem, hipnotyzując i przyciągając, mieszając ułudę z prawdą. Gitara Seymoura dołączyła do niego, tworząc delikatne, niemal przezroczyste tło, a głos Ignisa stracił swą surowość, stając się miękkim szeptem. Muzyka pachniała ozonem po deszczu i nostalgią, była opowieścią o skarbach, które zbyt długo leżały na dnie, a teraz, gdy przeszedł już sztorm, zaczynały nieśmiało błyskać wśród pierwszych promieni wschodzącego słońca.
Następna kreacja w pewien sposób przypominała ten sztywny płaszcz, lecz stanowiła jednocześnie wariację na jego temat. Marynarka, zdawała się uszyta z zamysłem bycia zapiętą pod samą szyję, kształtującą sylwetkę, lecz nie tak prezentowała się na modelu. Złote guziki były rozpięte, ukazując fragment torsu, a ozdobne wstążki, stworzone do bycia starannymi kokardami, podrygiwały w krok modela, lśniąc intensywną, rubinową barwą. Włosy, spięte w wysoki kucyk, wysypywały się z upięcia w ten naturalny, chaotyczny sposób, dodając tak odmiennej od innych kreacji frywolności.
Rytm znów się zmienił, stał się nieoczywisty, synkopowany. Seymour podążył z melodią pełną zawadiackich nut, swobodnych, niemalże mrugających w stronę publiczności. Głos Ignisa brzmiał coraz szerszym, swobodniejszym uśmiechem, ukazując właściwe dla niego ciepło, śpiewał o tym, jak pięknie jest pozwolić sercu przybrać swój naturalny kształt.
Modelka płynęła po wybiegu. Spódnica dopasowała się gładko do bioder, u dołu przechodząc w falujący z każdym krokiem, syreni ogon, podkreślając naturalną grację kobiety, a rozświetlający spojrzenie uśmiech, do pary z rozpuszczonymi, rozwianymi włosami, przywodził na myśl pogodne, solmaryjskie lato.
Miękkie akordy Ioannisa przejęły pałeczkę, dopełniając łagodności nowej kreacji. Dźwięki klawiszy rozsnuwały słoneczne ciepło, opowiadały o sercu, które już nie walczyło, odnajdując spokój wraz z prądem niosącym w stronę bezpiecznej przystani.
Kolejna kreacja przypominała koronkowe sieci, mieniące się zapraszającym turkusem, przechodzącym miejscami w subtelny róż, perłowy niczym wnętrze konchy. Padający z boku blask gładko prześwitywał przez materiał, czyniąc go jeszcze bardziej zwiewnym i ulotnym, nieśmiałym niczym pierwszy dotyk.
Został tylko Ignis i jego gitara, nic więcej. Grane akordy, proste, otwarte, i do tego głos, pozbawiony studyjnej obróbki i rockowej maniery, brzmiący surowo i nago. Każde słowo było jak wyznanie szeptane w ciemności, każde drgnienie struny jak drżenie serca. To była muzyka ostatecznej wrażliwości, dźwięk odwagi potrzebnej, by stanąć przed kimś bez zbroi, bez masek, z sercem na dłoni.
I w końcu nadszedł finał – dwie postaci, odziane w paletę błękitów i głęboką czerń, przełamane różem, złotem i intensywną czerwienią. Materiał nie osłaniał wiele, właściwie można było rzec, że to nie modele prezentowali stroje, lecz raczej stroje ukazywały piękno modeli, podkreślając i zdobiąc ciało tak, by wydobyć z niego to, co unikalne. Tak, jak spojrzenie ukochanego, widziało w drugiej osobie nie tylko to, co obiektywnie piękne, ale wszystko to, co wyróżniało i było charakterystyczne, przez swą miłość czyniąc je niezwykłym.
Cisza rozproszyła się niczym mgła ustępująca przed pierwszymi promieniami słońca. Cały zespół przyniósł muzykę razem, lecz nie tak jak zazwyczaj, z siłą płomienistego huraganu, a z delikatnością fali, która cicho muska brzeg. Gitary Seymoura i Arietha splotły się w ciepłą, kołyszącą melodię, miękką niczym kaszmirowy szal. Raam porzucił mocne uderzenia na rzecz subtelnego, pulsującego rytmu, brzmiącego jak miarowe bicie ufnego serca, a fortepian Ioannisa rozsypał wokół miękkie, złociste dźwięki, niczym pachnące, wielobarwne kwiaty. Głos Ignisa, wzniósł się czysty, ciepły i otwarty. Śpiewał o odnalezieniu, o bezpiecznej przystani w ramionach drugiej osoby i o tym, że prawdziwa miłość wreszcie bez lęku odsłonić to, czego czasem nie ukazywało się nawet samemu sobie.
Muzyka była ukojeniem.
Ostatni dźwięk ucichł, sala rozbrzmiała oklaskami, Ignis zaś odetchnął głębiej, oparł czoło o mikrofon. Czuł się zmęczony, lecz jak po każdym udanym koncercie, w duszy mieszkał spokój i satysfakcja. Muzyk spojrzał na Dantego. Syren szczerzył kły, kłaniał się publiczności, machał, ktoś już szedł do niego z mikrofonem. Na krótki moment ich spojrzenia spotkały się ponad głowami tłumu i tyle wystarczyło, by pojawiło się to ciche, wzajemne zrozumienie dwóch artystów, którzy właśnie, każdy na swój sposób, opowiedzieli tę samą, cholernie ważną historię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz