21 września 2025

Od Seymoura – Dla Pluszaka

Z nagrywkami wyrobili się wcześniej. I początkowy pomysł był taki, żeby wziąć i powłóczyć się razem gdzieś po mieście, ale wtedy pogoda się popsuła, lunęło jak z cebra, i Zapałka stwierdził, że on w ten armageddon nigdzie nie będzie łaził, najchętniej wróciłby do domu. Pomysł więc umarł, rozeszli się w końcu każdy w swoją stronę, Seymour zaś, wiedząc, że jego Pluszak najpewniej nadal pracuje nad czymś w studiu, postanowił nie wracać jeszcze do domu, tylko zrobić niespodziankę Virgilowi, poprzeszkadzać mu trochę.
Jak wilkołak go usłyszał, między kolejnymi stuknięciami młotka i dłuta, tego Seymour nie wiedział. Już miał dotknąć klamki, zakraść się niepostrzeżenie i magią poradzić sobie z zamkiem, gdy drzwi same się otworzyły, Vi spojrzał na niego, a nie widząc w szafirowym spojrzeniu żadnego smutku i napięcia, żadnej wskazówki ku temu, że nagrywki skończyły się jakimś problemem, wtulił się całym ciałem w byłego czarodzieja, zamknął go w ciasnym uścisku.
— Seymour!
— Vi!
Muzyk otoczył rzeźbiarza ramionami, sięgnął dłonią ciemnych loków. Widzieli się przecież dzisiaj rano, gdy razem opuszczali ich dom, lecz chociaż spędzali ze sobą tyle czasu, każda rozłąka, nawet ta zwyczajna i codzienna, musiała skończyć się pełnym ulgi westchnieniem, radosnym wpadnięciem sobie nawzajem w ramiona. Seymour zaśmiał się gdzieś w zagłębienie rozgrzanej szyi, pozwolił wciągnąć do środka wypełnionego zapachem kruszonego kamienia studia, na oślep oparł miotłę na stojaku.
— Pomyślałem, że skoro skończyliśmy z Zapałką wcześniej, to zabiorę cię do domu. Albo po drodze zahaczymy o tamtą suszarnię, którą Dante polecał — powiedział, gdy Vi odsunął się na tyle, by udało się zdjąć kurtkę, spojrzeć w te metaliczne oczy.
— Suszarnia — zgodził się z nim Vi. — I nie zostało mi wiele, chciałem tylko skończyć jeden detal.
— Poczekam, nie martw się. Kończ i lecimy na jedzenie.
Vi zajął się rzeźbą, Seymour zaś towarzyszył mu przez pewien czas, nim żyłka eksploratora nie wygrała i mężczyzna nie zaczął przechadzać się po pracowni, łowiąc wzrokiem kolejne prace, którym poświęcał się jego Pluszak. W pewnym momencie uwagę przykuła rzeźba, którą Vi zawsze trzymał schowaną pod materiałem, ale odkąd pierwszy raz były czarodziej pojawił się w pracowni, chyba nic się pod tym materiałem nie zmieniło, Virgil zaś nie wspominał o tajemniczym dziele. Seymour przechylił głowę, zaczął iść w stronę niezidentyfikowanej rzeźby.
— Vi, bo ty mi nigdy nie pokazywałeś, co jest pod tym materiałem — powiedział, sięgając dłonią w stronę postrzępionego prześcieradła.
Dłuto i młotek znieruchomiały, poleciały na podłogę z metalicznym klangorem. Vi w okamgnieniu znalazł się tuż przy nim, złapał go za rękę, niezobowiązująco splótł ich palce.
— To taki stary projekt, nic ciekawego — powiedział, uśmiechając się. — Poza tym już skończyłem. Chodź, lecimy na to sushi, tak?
Seymour patrzył na niego przez chwilę badawczo, zastanawiając się, ile czasu Vi będzie następnego dnia szukał upuszczonego dłuta, w końcu jednak uśmiechnął się zostawił tajemniczą rzeźbę.
— Lecimy. Zaraz padnę z głodu.


Pewna szczególna data zbliżała się wielkimi krokami, Seymour zaś nie czynił jakichś wielkich tajemnic z tego, że im bliżej była, tym częściej zamykał się w pokoju by pogadać z Nico. I tym razem nie zwyczajnie, przez telefon, ale za pomocą pełnoprawnej wideokonferencji wraz ze współdzieleniem ekranu. Czułe ucho mogło pewnie wychwycić jakieś skomplikowane słowa i techniczne terminy, czasem przeplatane przekleństwami, czasem pytaniami i jakimiś ustaleniami. Że Seymour ponownie zamierzał użyć Kuźni, by stworzyć dla Virgila prezent, nie było niczym niespodziewanym, zagadką jednak pozostawało to, co faktycznie wyjdzie spod palców byłego czarodzieja.
Seymour pamiętał dobrze, jak rozpierdolone były jego relacje z rodziną, konkretnie to z ojcem, i jak na te relacje wpłynął Virgil. Miał po prostu przedstawić go ojcu, liczył tylko na to, że może Vi nie postanowi rzucić go w diabły, jak zobaczy, co ma w domu i gdzie się wychował. Tymczasem zaś Virgil nie tylko nie czmychnął z rezydencji z podkulonym ogonem, ale stopniowo odkopywał kolejne warstwy powodów, dla których Cedric zachowywał się tak, jak się zachowywał, Seymour zaś reagował na to tak, jak reagował, pogłębiając tylko spiralę nawarstwiającego się przez lata rozpierdolu. Ciepłe dłonie, gorące serce i nawet to, co wydawało się niemożliwe do naprawienia, zaczęło się regenerować.
Gdy Seymour wybierał się na te parę dni do Thornhaven, Vi żegnał go z uśmiechem, bo to dobrze, że magia nie była już otwartą raną, że spotkanie z rodziną nie było już ciężką bitwą. Między życzenie bezpiecznej podróży i pozdrowienia dla reszty Silverthornów, wkradały się jednak smutne nuty, bo przecież każde rozstanie, nawet na parę godzin, gdy obaj zajmowali się swoją pracą, było dla serca bolesne, a co dopiero zostawienie wilkołaka samego na dobre parę dni.
— Wrócę szybciej, niż się obejrzysz, Pluszaku — powiedział Seymour, wsiadając na swą miotłę, nim złożył ostatni, czuły pocałunek na tym uroczym, wilczym nosie.


Wrócił relatywnie szybko, ale i tak wrócił do koszulek i swetrów wywleczonych z szafy i kosza na pranie, takich pachnących wietrzejącym aromatem magii i piwa, formujących wygniecione gniazdo na środku ich wielkiego łóżka. Nawet Zapałka oduczył się już marudzenia na to, że po powrocie Seymour nie siada od razu do gitary i nie zalega w studiu, pracując nad nowymi kawałkami, tylko spędza choć jeden dzień, zagrzebany w domowych pieleszach, przewalając się na kanapie z Virgilem. Rozmawiali wtedy o wszystkim i o niczym, racząc się pizzą i piwem, przerywając to słodkie nicnierobienie co najwyżej małym wypadem za miasto (jeśli pogoda dopisywała), żeby porzucać piłkę albo wyczesać nadmiar futra. Tym razem prócz zalegania w domu, puszczania prania i przeglądu miotły, Seymour schował w szafie jeszcze jedno niewielkie, tajemnicze pudełko, Vi zaś uśmiechał się ciepło i wtulał w swojego czarodzieja, podpytując o to, jak było w Thornhaven i co wszyscy porabiali.


Wyjątkowy dzień w końcu przyszedł, Seymour zaś szczerzył się od rana, nie potrafiąc doczekać się wieczoru spędzonego z Vi i reakcji wilkołaka na sam prezent. Rok temu szczyt jego kreatywności stanowiło zamówienie czegoś do jedzenia, tym razem jednak Seymour postanowił podnieść sobie poprzeczkę, bo gdy chodziło Virgila, nie było wyzwania, któremu nie stawiłby czoła.
— Dzisiaj to ja robię kolację — oznajmił stanowczo, zagarniając wiszący w kuchni fartuszek i wskazując Virgilowi jeden z wysokich stołków przy wyspie kuchennej. — A ty nie pomagasz, tylko co najwyżej patrzysz.
Wilkołak patrzył na niego przez pewien czas z niedowierzaniem, nim usta nie zadrżały wstrzymywanym śmiechem, nie wygięły się od pełnego rozczulenia uśmiechu.
— Dobrze, będę siedział i tylko patrzył.
— I nie będziesz podpowiadał?
— Postaram się tego nie robić.
— I nie będziesz się śmiał?
— To zależy tylko od ciebie — odparł Vi, popatrując na niego z niegasnącym rozbawieniem. — Ładnie ci w fartuszku.
— Może będę go częściej zakładał, jeśli ta kolacja w miarę wyjdzie — dodał Seymour.
A potem przyszło do samego gotowania – oczywiście, że Seymour nie byłby sobą, gdyby po prostu wziął przepis z sieci i spróbował przemienić zakupione składniki w pełnoprawne danie. Nie, jego wizyta w Thornhaven miała więcej, niż jeden cel, a prócz wykonania samego prezentu była tam też nauka gotowania. Przeprowadzana po części przez Cortanę, zdolną przetłumaczyć wszelkie te nieprecyzyjne miary w rodzaju „czubatej łyżeczki” albo „szczypty”, na coś, co było choć trochę bardziej precyzyjne i zrozumiałe, a po części przez Mari, zaznajomioną już trochę z tym, w jaki sposób na wszelkie procesy fizykochemiczne patrzyli Silverthornowie, dzięki czemu potrafiła wyjaśnić, dlaczego makaron po ugotowaniu trzeba zaraz dać pod zimną wodę, a ryż powinien zostać w garnku, nie niepokojony przez nikogo.
— Co dzisiaj jemy? — spytał Vi, wyciągając się na stołku, gdy Seymour wyciągał z lodówki i szafek kolejne produkty.
— Paellę — oznajmił Seymour, odwrócił się profilem, wyszczerzył zęby. — Taką, jaką jedliśmy w Spintharos.
Mówi się, że głód jest najlepszym kucharzem, ale i miejsce, zachwycające Virgila mnogością rzeźb i innych dzieł sztuki, sprawiło, że od teraz każda poznana tam, solmaryjska potrawa, przynosiła ze sobą wspomnienia tamtego zimowego wyjazdu. Wilkołak uśmiechnął się jeszcze szerzej, wyprostował na stołku, Seymour oczami wyobraźni niemal zobaczył ten merdający ze zniecierpliwieniem ogon.
Takim koksem, żeby samemu oczyścić owoce morza, to Seymour nie był, więc paczka mrożonego miksu frutti di mare wychynęła z zamrażalnika, wylądowała na blacie, czekając na swą kolej. Czarodziej wziął się za rozgrzanie patelni i oleju, a nim ciecz osiągnęła żądaną temperaturę, mężczyzna zajął się wyciśnięciem czosnku, posiekaniem cebuli, uporaniem się z innymi warzywami. Vi wodził spojrzeniem za tatuowanymi dłońmi, jak z niespieszną starannością operują ostrym nożem. W końcu kuchnię wypełniło donośne skwierczenie, w powietrzu uniósł się przyjemny aromat, Seymour zaś nabrał głębiej tchu, w absolutnym skupieniu przeszedł do precyzyjnego dodawania kolejnych elementów do powstającej powoli paelli.
— Włącz sobie wyciąg na wyższe obroty — podrzucił po chwili Vi, gdy znad patelni unosiły się coraz bogatsze aromaty, a w kuchni zrobiło się autentycznie cieplej.
— Wszystko pod kontrolą — odparł Seymour po podejrzanie długim namyśle.
Myśli byłego czarodzieja skupiały się na jedzeniu, mężczyźnie po prostu nie zostało wystarczająco dużo pamięci operacyjnej, by zająć się czymkolwiek innym. Dodany uprzednio bulion perkotał przez pewien czas, potem zabarwił się sosem pomidorowym, aż wreszcie Seymour dodał ryż, przykrył całość rozległą pokrywką. Odetchnął z ulgą.
— Mówiłeś coś? — spytał, odwracając się do Virgila. Jasne pasemka lepiły się trochę do czoła, twarz była zaczerwieniona od buchającego z kuchenki ciepła.
— Że mogę pomóc ci z nakryciem do stołu.
Seymour zastanawiał się przez chwilę.
— Możesz otworzyć nam wino, jest w barku, na wierzchu.
Ryż dogotował się, Seymour przez ten czas nakrył do stołu, a potem patelnia zajęła honorowe miejsce, na samym środku, na korkowej podkładce. Paella ukazała się w swej pełnej okazałości, gdy zaparowana pokrywka zniknęła, uwalniając ostatnią chmurę rozgrzanej pary. Pomiędzy zabarwionymi przyprawami i bulionem ziarenkami, tkwiły małże i krewetki, było trochę kawałków ryb i kalmarów, pojedyncze macki ośmiornicy, przypominające z daleka zatopione w piasku skarby. Naprawdę pachniało tak, jak tamtego dnia w Spintharos, kiedy Seymour pierwszy raz wiózł Virgila na tej olbrzymiej miotle ojca.
— Wyszła pyszna! — pochwalił go Vi, gdy jedzenie znalazło się już na talerzach, a pierwsze kąski kalmara w żołądkach. — Zdecydowanie musisz częściej zakładać ten fartuszek.
— Będę musiał rozszerzyć trochę swój repertuar — odparł Seymour, łowiąc kawałek ryby na widelec. — Jak na razie obejmuje on paellę, stir-fry, którego mnie nauczyłeś, i ciastka z truskawkami.
— Hej, to już są solidne podstawy!
— Jeśli nie przeszkadza ci monotonia i brak wołowiny, to pewnie, mogę ten fartuszek częściej zakładać.
Wino znikało stopniowo z kieliszków, paella z patelni, a wieczór za oknem przeszedł w noc. Stopy Virgila na dobre zajęły już miejsce na jego stopach, pocierając lekko o nie, to znów zwijając mu skarpetkę, gdy Vi pogrążał się w jakiejś bardziej zajmującej opowieści, albo po prostu postanowił być łobuzem. Seymour parskał śmiechem, nie pozostając dłużnym swojemu Pluszakowi. Aż w końcu obaj wyśmiali się i najedli, pozostał ostatni punkt programu.
— Prezent — powiedział Seymour, wstając od stołu. Vi podążył za jego przykładem. — Przyniósłbym ci, ale jak chcesz, możesz pójść ze mną. Do sypialni.
Ostatnie dwa słowa muzyk okrasił wieloznacznym uśmiechem, wilkołak zamarł w pół kroku.
— Co to za prezent? — spytał, unosząc brew.
— Niespodzianka. — Był czarodziej bawił się wyśmienicie. — Takie… coś do założenia.
— Seymour? — Lekki rumieniec pojawił się na wilczych policzkach, oczy zabłysły, spojrzenie utkwiło w obliczu drugiego mężczyzny.
W paru krokach znaleźli się w sypialni, Seymour zaś dopadł szafki, wyjął stojące we wnętrzu pudełko.
— Wszystkiego najlepszego, Pluszaku — powiedział miękko, wręczając Virgilowi prezent. — Myślę, że będziesz często korzystał z tego stroju.
Rumieniec pogłębił się, Vi zajął się odpakowywaniem zawartości pudełka. Papier poleciał gdzieś na ziemię, wilkołak dobrał się do wnętrza, wyjął z niego…
— To jakiś pas — powiedział, rozkładając przetykaną skórą i metalem część odzienia.
Wyglądał na ciężki, a doszyte wokół niego kieszenie o różnych rozmiarach i kształtach, opatrzone lśniącymi runami, wyrytymi w skórze, w metalu, okrywającymi guziki, upodabniały go raczej do czegoś, co mogła mieć ze sobą postać z gry wideo.
— Cokolwiek włożysz do tych kieszeni, zawsze ponownie się w nich znajdzie — wyjaśnił Seymour, wyjmując pas z dłoni Virgila i samemu zapinając mu go na biodrach. — Rozmiar i waga nie mają znaczenia, dopóki oczywiście przejdą przez kieszeń. Więc nawet, jeśli jakieś dłuto gdzieś się zgubi — lekki uśmiech przebiegł przez twarz czarodzieja — to po chwili wróci do kieszeni i będziesz mógł go użyć, bez nurkowania pod szafkami.
Klamra zapięła się wokół bioder, Seymour poklepał jedną z kieszeni.
— Podoba ci się prezent?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz