08 września 2025

Od Raouna do Bashara

Określenie, że Raoun nie lubił La Casy, było lekkim niedopowiedzeniem.
Ciała białookich były niesamowite. Szybka regeneracja, ogromne pokłady energii, odporność na wszystkie choroby i trucizny – nawet jadowe słowa i czyny szanownego diagnostyka nie mogły go zatruć. A mimo to czuł się, jakby jego ciała uczepił się niezwykle uparty rzep, który, choć nie powodował problemów zdrowotnych, nie licząc tych mentalnych, za nic w świecie nie chciał puścić. Raoun zdawał sobie sprawę z istnienia dość pokaźnej grupy osób podzielonych na irytujące i dziwne: przykładowo, Cheoryeon bywał irytujący, a Yonki dziwny.
Nie przypuszczał jednak, że uda mu się tak szybko spotkać ekstremalne połączenie w postaci La Casy.
Dlaczego tak trudno było się go pozbyć? To znaczy, tak naprawdę istniał bardzo prosty sposób (pomijając zabijanie): wystarczyło, że Raoun go opęta, dopuści się jakiegoś przestępstwa lekarskiego, przez które doktorek straci licencję i koniec. Tylko nie można było narażać pacjenta. A co, jeśli to byłby pacjent, któremu przeznaczona byłaby śmierć? Nie, Bashar już przy tej jednej operacji powiedział, że nie podda się, choćby i dziesięciu Żniwiarzy czekało na duszę. Plus mówił, że najlepiej by było, jakby La Casa sam albo zrezygnował, albo (mniej prawdopodobne) się poprawił.
Raoun nadal uważał, że szybki bilet do Zaświatów lub przynajmniej porządne obicie mordy było najlepszym wyjściem.
Pomyśleć, że drań chciał ich werbować. Werbować! Do swojego zespołu! Bóg dawno tak się nie uśmiał. Diagnostyk z pewnością widział ich niesamowite zdolności, ale brakowało mu jakiegokolwiek szacunku. Gdyby wiedział, do kogo naprawdę podbijał, nie byłby taki, hop, do przodu. Właśnie, a skoro mowa o tym, to coś za bardzo wokół nich węszył. Chyba będą musieli być nieco ostrożniejsi, bo inaczej Bashar nie powstrzyma Raouna przed bardziej tradycyjnym załatwieniem rzepu.
Szedł korytarzem, kierował się w stronę swojego gabinetu. Miał trochę czasu, więc postanowił po drodze wstąpić do automatu po coś do picia. Ostatnio pojawiły się jakieś nowe kawy w puszce, które ponoć smakowały lepiej, niż cokolwiek wypluwał z siebie szpitalny kawomat. Co prawda, nie były one ciepłe, a zimne, ale temperatura nigdy specjalnie nie przeszkadzała bogu.
Zwolnił kroku, przyjrzał się stojącemu przed automatem, młodemu mężczyźnie. Patrząc po ogólnym wyglądzie, wydawał się jednym z praktykantów. Chyba nawet Raoun raz z nim rozmawiał, jeśli się nie mylił. Podszedł bliżej, zmierzył młodego wzrokiem z góry na dół. Nieco się zdziwił, gdy zobaczył, że student stoi nieruchomo, zawieszony niczym sieciowe nagranie bez zasięgu Wi-Fi. W ręku trzymał mały kubeczek z kawą, ale z niego nie pił; nawet nie skupiał na nim wzroku. Może ogarnął, że popełnił błąd, kupując ją? W takim przypadku Raoun zrozumiałby zachowanie. Tylko nie miało to zbytnio sensu.
— Dzień dobry? — stanął przy chłopaku.
Tamten wzdrygnął się, prawie wylał na siebie napój. Odwrócił się, podniósł wzrok na Raouna. Widząc jego twarz, cicho odetchnął z podejrzaną ulgą.
— Och, dzień dobry, panie doktorze — odpowiedział; starał się brzmieć spokojnie, niestety nie udało mu się ukryć zmęczenia.
Bóg przyjrzał mu się pobieżnie z góry na dół.
— Co, praktyki mocno praktykują? — zagadał, uniósł lewy kącik ust w lekkim półuśmiechu.
Sam nigdy nie był na żadnych praktykach i nie było mu z tego powodu ani trochę przykro, ale po obserwacji innych studentów mógł śmiało określić, że nie należały one do spacerów po parku. Cóż, nie dało się dziwić, skoro chodziło tu o jedną z najbardziej wymagających nauk, czyli medycynę. Nierzadko praktykanci wykonywali zadania, które wpływały na zdrowie pacjentów, popełnienie błędu mogło się skończyć źle i nawet nadzór nie powstrzymywał stresu z tym związanego.
Zmarszczył brwi, gdy praktykant zareagował dopiero po krótkiej chwili.
— Ach, tak — zaczął — to znaczy, nie jest źle, daję, tak, daję radę.
Na bardziej nieprzekonanego własnymi słowami nie mógł brzmieć.
Raoun ponownie mu się przyjrzał, tym razem dokładniej.
— Wszystko w porządku?
— Tak, po prostu... — zamilkł, uciekł gdzieś wzrokiem.
— Po prostu?
— Tak ostatnio myślałem na tym... i nie wiem, czy nadaję się na lekarza.
Usłyszawszy to, bóg aż zamrugał. Nigdy nie uważał siebie za jakiegoś wielbiciela praktykantów. W zasadzie to nawet jeszcze nie dostał nikogo pod opiekę. W przypadku kontaktu z nimi jednak starał się nie być złym typem lekarza, który nie miał nic lepszego do powiedzenia poza wytykaniem im błędów, narzekaniem i usilnym testowaniem ich psychiki. Odpowiadał normalnie na pytania, doradzał, gdy nadarzyła się okazja, zarzucał jakimiś pokrzepiającymi słowami. Wiedział, że lekarzy brakowało, a niszczenie nadziei młodych pokoleń wcale nie pomagało.
Z tego powodu nie mógł tak po prostu zostawić dzieciaka na pastwę losu, niekontrolowanego tutaj przez Tesdin.
— Co to za brednie? — rzucił. — Byłem pewien, że powiedziałem wszystkim praktykantom, żeby nie pili kawy z tego automatu.
Chłopak ewidentnie wahał się z odpowiedzią, lecz w końcu zebrał w sobie wystarczającą ilość odwagi. Jedynie zanim zaczął mówić, rozejrzał się po korytarzu, sprawdzając, czy przypadkiem nikt nieodpowiedni ich nie podsłuchiwał.
— Gdy miałem dyżur, spotkałem doktora La Casę. Myślałem, że mi z czymś doradzi, ale to, co powiedział...
Raoun nie dał mu dokończyć. Mógł się sam domyślić, co młody usłyszał z ust diagnostycznego narcyza o ego wywalonym poza orbitę.
— Drań gada od rzeczy, nie słuchaj się go. Gdyby zrobić mu test na socjopatę, dostałby maksymalny wynik. — Skrzyżował ręce na piersi. — Wiedzę i umiejętności może mieć, ale totalnie nie zasługuje na nie. Nic dziwnego, że tyle razy zmienił miejsce pracy.
To było do przewidzenia, że w przerwach między tormentowaniem pacjentów i pielęgniarek La Casa obierze sobie za cel biednych praktykantów, którzy wciąż się uczyli. Oczywiście, że nie mieli jeszcze doświadczenia, po to właśnie tu przyszli, żeby je zdobyć. Mieli prawo popełniać błędy, zapomnieć czegoś, nie zrozumieć. Ale wiadomo, La Casa uważał, że jak ktoś w wieku dwudziestu lat nie potrafił zrobić w dziewięćdziesięciu procentach tego, co on, to powinien kompletnie zapomnieć o medycznej ścieżce i wziąć się za szorowanie kibli w WC.
— Zmieniał miejsce pracy? — usłyszał.
— Tak i mam nadzieję, że tym razem również do tego dojdzie — odparł. — Serio, nie słuchaj go pod żadnym pozorem, bo szkoda nerwów i czasu. Na starość to on będzie leczony przez ciebie, nie na odwrót.
Praktykant popatrzył na niego, w oczach pojawił się pewien błysk. Chwilę tak wpatrywał się w twarz wyższego lekarza, aż w końcu zapytał:
— Jaka jest pana specjalizacja?
— Transplantologia — odpowiedział od razu bóg. — Trudniejsza od większości, za to satysfakcjonująca. I dobrze płatna. — Uśmiechnął się zawadiacko, potarł o siebie opuszki palców jednej dłoni. — Ucz się pilnie, to może będziesz miał na nią szanse.
Poklepał młodego po ramieniu, następnie podszedł do automatu. Wybrał numerek, zbliżył smartfon, a po kilku sekundach wyciągał z dołu puszkę. Bez słowa poszedł w swoją stronę, zostawiając studenta samego.


Dwójka przedwiecznych bytów chciała opracować skuteczny plan pozbycia się denerwującego karalucha, lecz przez kolejne dni nie było im to dane. Gdy tylko pojawiali się w szpitalu, byli zasypywani operacjami gorzej niż kiedyś. Ani onkologia, ani transplantologia nie charakteryzowała się tak napiętymi grafikami, ale paru pacjentów zostało przywiezionych z innego szpitala, a wrzuceni na izbę przyjęć Bashar i Raoun musieli się zmagać z wieloma przypadkami, jak gdyby nagle wszyscy dostali ogromnego pecha, które zrzucało na nich ciężkie obiekty, wbijało różne obce ciała czy czego jeszcze nie wymyślono. Jakby tego było mało, najgorszym zrządzeniem losu gdy jeden miał przerwę, drugi stał przy stole operacyjnym, przez co niemal ciągle się mijali.
Oczywiście, La Casa dalej robił swoje. W pewnym momencie pojawiły się pierwsze skargi na doktorka, ale jakoś nie dało się usłyszeć dalszego ciągu. Bóg Spirytyzmu nie wiedział, czy szpital je ignorował, czy jakimś cudem łagodził roztarganych pacjentów, ale po upływie dwóch tygodni nadal nic się nie działo. Chociaż na którejś przerwie zdążył z Basharem zauważyć, że ogólna opinia szpitala na Googolu nieco spadła. No, przy tym tempie to tak z cztery miesiące i może pozostaną tylko dwie gwiazdki, które – na moc Prawa Równowagi – wreszcie zmuszą HRy do podjęcia odpowiednich kroków.
Niestety cztery miesiące to było zdecydowanie za długo. Przez ten czas wielu pacjentów ucierpi mentalnie, a polecenie im tutejszego psychiatry nie brzmiało jak pomysł na reklamę.
— Mam teorię, że ordynator wie o naszych chęciach załatwienia La Casy i specjalnie zrzuca na nas obowiązki, żebyśmy nie mieli czasu.
Raoun pierwszy nałożył na talerz porcję tonkatsu, zaraz za nim Bashar. W szpitalnej stołówce zmienił się nieco skład kucharzy i nowy zespół postanowił wprowadzić do menu zagraniczne piątki. W dużym skrócie: co piątek dorzucali coś z kuchni innych krajów. Zaciekawione tym przedwieczne byty, mające już trochę doświadczenia, postanowiły spróbować tutejszych senkawańskich smaków, porównać je do tych oryginalnych. Dodali jeszcze surówkę, sos, miskę ryżu, a po zapłaceniu (co za grzech, żeby tak wspaniali lekarze jak oni nie mieli darmowej stołówki) zajęli wolny stolik.
Pierwsze sekundy poświęcili na jedzenie.
— Hm, całkiem niezłe — przyznał Raoun, dość szybko przerywając między nimi ciszę. — W sumie trudno spieprzyć trochę inną odmianę zwykłego kotleta.
— Dla mnie za dużo soli. — Skrzywił się Bashar.
Raoun spojrzał na niego; demon ledwie ukroił mały kawałek, który po chwili żucia dyskretnie wypluł do serwetki.
— No nic, nie może się zmarnować.
Nachylił się nieco, zagarnął z talerza przyjaciela tonkatsu, by położyć na swoim. Odkroił końcówkę, sam spróbował – po kilku sekundach wzruszył ramionami.
— Ciekawe, co będzie za tydzień — rzucił. — Mam nadzieję, że coś z tego nowego odłamka, Wyspy czy jak mu tam.
— Vespy.
— Jeden pies. Dam sobie rękę uciąć, że to w ichniejszej starej mowie czy innym dialekcie wyspa.
Bashar zagarnął pałeczkami trochę surówki, zaczął nią zbierać resztki sosu. Przez moment jedli w ciszy, ale ostatecznie powrócili do najważniejszego na ten moment tematu La Casy. Serio, musieli coś z nim zrobić. Ten socjopata już zbyt długo stąpał po szpitalu, powinien zniknąć co najmniej tydzień temu. Szkoda tylko, że szpital nie ułatwiał im zadania. Swoją drogą, ktoś musiałby zdjąć wiszący w holu banner z kliszowatym sloganem, że najważniejszy tutaj jest pacjent. Niektórzy zdecydowanie się do niego nie stosowali.
— Proponuję, żeby zrobić metodę na bogacza, o którym gdzieś tam kiedyś wspominaliśmy — zaczął Raoun. — Opętam kogoś takiego, to będę decydował, co mówić i jak La Casa będzie wyrywał sobie włosy po kłótniach ze mną, to ty mnie wyleczysz, to znaczy tego pacjenta i potem pozwę doktorka.
— Tylko nie możemy siedzieć w miejscu i czekać na owego bogacza — przypomniał mu Bashar. — Nawet, jeśli się pojawi za miesiąc, przez ten czas ucierpią kolejni pacjenci.
— A co, gdybyśmy tak samodzielnie ogarnęli takiego pacjenta? Weźmiemy bogacza, ty swoją demoniczną mocą nałożysz mu jakiegoś guza albo inne choróbsko, jak opętam i tak dalej.
W tej kwestii demon był stanowczy.
— Nie będę sprowadzał choroby na zdrową osobę. — Spojrzał na niego, rubinowe oczy delikatnie błysnęły.
Raouna, wiadomo, nie przeszedł nawet najmniejszy dreszcz.
— A gdyby to był zły polityk? Hę? — dodał z uśmieszkiem, gdy zauważył, że Bashar nie odpowiadał, ewidentnie studiując w myślach tę opcję.
Demon błądził wzrokiem po swoim talerzu, zamknięty w zadumie. Wreszcie otworzył usta z zamiarem powiedzenia czegoś; niestety nie udało mu się, ponieważ dokładnie w tym momencie do ich stolika podeszła pewna osoba. Dwójka podniosła głowy, ujrzała stającą nad nimi doktor Velázquez. Po krótkim przywitaniu kobieta powiedziała:
— Nie wiem, czy panowie już słyszeli, ale ma być spotkanie lekarzy tak za — sprawdziła zegarek — dziesięć minut.
— Dziesięć minut? — zdziwił się Raoun. — Czy oni kiedykolwiek nauczą się informować o takich rzeczach z co najmniej kilkugodzinnym wyprzedzeniem?
Rzadko kiedy wiedzieli o wiele wcześniej o spotkaniach. Bóg nie był pewien, czy ogłoszenia zbyt wolno się rozprzestrzeniały, czy rzeczywiście góra wymyślała je na ostatnią chwilę, ale chciałby, żeby coś z tym zrobili. Co, jak w trakcie zebrania będzie miał operację? Chociaż... Raczej wolałby operować, niż siedzieć na sali i ze znudzeniem wysłuchiwać, co tym razem zrobił szpital lub ile w tym miesiącu dany oddział zarobił, z uwzględnieniem izby przyjęć, która zawsze znajdowała się na minusie.
W każdym razie może to był wreszcie czas, żeby pomyśleć o założeniu specjalnej grupy dla lekarzy na jakimś komunikatorze.
— W jakiej sprawie? — dopytał Bashar.
— Coś związanego ze stosunkami między szpitalami. Nie znam szczegółów. — Wzruszyła ramionami.
Bóg Spirytyzmu chciał się założyć, że jak przyjdą, to ordynator zarzuci jakąś głupią nowiną, która tak naprawdę mało obchodziła styranych lekarzy i odeśle z powrotem do pracy w przykrej świadomości oddychania tym samym powietrzem, co La Casa.
Dwójka długowiecznych, potężnych doktorów, nie chcąc ujawniać swojej mocy i tym samym wzbudzić strach w mało mądrych śmiertelnikach, nie miała zbyt wiele do gadania. Dokończyli szybko obiad i, ponownie odrzucając sprawę lekarza-socjopaty na bok, ruszyli do wyznaczonej sali.
Niespodzianka (a raczej nie): spotkanie dotyczyło informacji, że hura, szpital nawiązał współpracę z jakimś innym za granicą! Jupi, ale super, nikogo to nie obchodziło, zwłaszcza że ta współpraca z góry była tymczasowa. Kto wpadł na coś takiego? Geniusz. A nie, moment, Raoun nic takiego nie wspominał.
W ten oto sposób zmarnował...
Uniósł jedną brew, gdy usłyszał, że ta współpraca dotyczyła jednego ze szpitali w Nowym Airedale... czyli mieście kraju Vespy (nie, nie zamierzał zapamiętywać pełnej nazwy). To był ten nowy odłamek, o którym ostatnio tyle wszędzie gadano. Raoun nie ukrywał, że był zaciekawiony tym miejscem. Wydawało się interesujące ze względu na Dzikie Ziemie i tych całych superbohaterów, czy kim oni tam byli – aczkolwiek jeśli miał być szczery, to koncept popierdalania po mieście w lateksowych gaciach był totalnym kiczem.
— W ramach współpracy podjęta została decyzja o dwutygodniowej małej wymianie lekarzy — oznajmił ordynator. — Biorąc pod uwagę, że konferencja w Al-Ish... — zamilkł na chwilę — Al-Kaha... w Sallandirze przebiegła bardzo dobrze, postanowiono już, kto z naszej zacnej ekipy pojedzie do Nowego Airedale.
Ta, bóg miał przeczucie, dokąd zmierzała ta przemowa.
— Pojadą doktor Noir, doktor Karim...
No, to plany zdemolowania pewnego domu poszły się walić. Ale dobra, nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło, nie? Mieli pojechać na kolejną wycieczkę, tym razem wymianę. Pozwiedzają trochę, poznają kolejną kulturę. Na tym etapie wyjazdy ich duetu zaczynały przeistaczać się w normę. Dobrze, że Raoun niedawno odświeżył sobie paszport i teraz miał taki bardziej legalny.
— I doktor La Casa.
— Że co?! — Bóg zerwał się z krzesła, stając do pionu.
Cała sala zamilkła, spojrzenia wszystkich skupione były na nim. Raoun niezręcznie odchrząknął, poprawił swój kitel.
— Miałem na myśli, że znowu ja z doktorem Karimem? — zapytał z udawanym spokojem, dłonią wskazując siedzącego obok Bashara. — Już ostatnio byliśmy w Al-Iskahacie...
— Wiemy, dlatego właśnie wasza dwójka została wybrana — odparł ordynator tonem, jakby to było coś oczywistego. — Mają panowie doświadczenie.
— Dobrze, to inaczej; osobiście uważam, że doktor La Casa powinien jeszcze trochę czasu spędzić w naszym szpitalu na aklimatyzacji. Na pewno wciąż w pełni się tu nie osiedlił.
— Doktor La Casa jest niesamowitym diagnostykiem, jego umiejętności z pewnością się przydadzą lekarzom w Vespie.
Bóg z trudem powstrzymał wywrócenie oczu. Czy ordynator musiał być taki tępy? A może nie był? Może specjalnie wybrał La Casę, żeby przynajmniej na te dwa tygodnie mieć go z głowy? Co za lis!
Spotkanie szybko dobiegło końca – w zasadzie niemal od razu po wstaniu Raouna z krzesła. Ordynator nie przyjmował więcej obiekcji, po prostu zakończył zebranie i kazał wszystkim się rozejść. Lekarze zaczęli opuszczać salę, Raoun tymczasem spojrzał na Bashara.
— No patrz — uśmiechnął się odrobinę jak szaleniec — będziemy mieć mnóstwo czasu, żeby dokładnie zbadać nasz cel i obmyślić plan idealny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz