23 października 2024

Od Ignisa – Gdyby się wydawało, że Karp nie może być jeszcze durniejszy

Ignis poczekał, aż Seymour zerknie w wyświetlacz, odczyta wiadomość i wyszczerzy się jak debil.
— Virgil wpadnie — powiedział, odkładając telefon i zerkając w stronę drzwi prowadzących do studia, jakby wilkołak miał się w nich zmaterializować w dwie sekundy po wysłaniu wiadomości.
Siedzieli właśnie w zwyczajowy sposób, zażywając nieco odpoczynku między kolejnymi sesjami pracy nad utworem, Ignis zaś kręcił nosem nad efektem – czegoś mu brakowało, nie do końca jednak wiedział, czego dokładnie. Jasne, frustrowało go to, bo który artysta choć trochę się nie wkurwi, gdy ma jakiś zamysł i plan, jakiś ogólny szkic, który co prawda wychodzi i w ogóle jest fajnie, ale gdy przychodzi do konkretów, to już jest różnie. Wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach i to one odróżniają utwór po prostu dobry od zajebistego. Dobrych utworów, fajnych do posłuchania, na Songtify było sporo, ale Ignis nie godził się na po prostu dobre, nie wtedy, gdy chodziło o ich muzykę. Proces twórczy był wymagający, często nieprzewidywalny, ciężko było powiedzieć, kiedy nastąpi przełom. Czasem jeden drobiazg potrafił sprawić, że pomysł wpadł do głowy, rozwiązując wszystkie problemy, nawet te, o których istnieniu się nie wiedziało…
— No patrz, to się dobrze składa — odezwał się, gdy Seymour znów capnął ten nieszczęsny telefon, zerknął w ekran z nadzieją, tak, jakby Vi miał mu co minutę podawać swoje współrzędne, a wpatrywanie się w wyświetlacz sprawiało, że rzeźbiarz jakoś cudownie dostawał przyspieszenia. — Akurat kiedy przydałoby się posiedzieć trochę dłużej nad kawałkiem…
— Zagramy dla Vi?
— Jeszcze się pytasz jak debil — wtrącił się im Raam.
Wcale nie było tak, że to Ignis napisał do wilkołaka, niezobowiązująco zasugerował, że dawno się nie widzieli (w zeszłym tygodniu), i że mają trochę nowej muzyki (zawsze coś mieli), pewnie Seymour mu wspominał (gadali o tym regularnie), ale i tak on go zaprasza (jakby to było potrzebne), niech posłucha i tym podobne. Vi ekscytował się, mogąc posłuchać czegoś, co miało wyjść dopiero za parę miesięcy, mógł mieć wgląd do procesu twórczego, nie tylko Seymoura, ale całej ich ekipy, i co prawda początkowo Norbert trochę kręcił na to nosem, ale szybko się przyzwyczaił, Virgil obłaskawił managera swoją naturalną pluszowością.
Jak Virgil był szczęśliwy, to i Seymour był szczęśliwy.
Posiedzieli jeszcze trochę, czas szybko płynął na luźnej rozmowie, a potem rozległ się dzwonek, Vi pojawił się w drzwiach. Jasne, że pierwsze co, to wpadł Seymourowi w objęcia, zaraz jednak dołączył do reszty ekipy, rozmowa potoczyła się dalej i, nie wiedzieć kiedy, zeszła na tego cholernego Karpia.
I jego doktorka.
— Ale ty go w ogóle widziałeś? — spytał Raam i wszystkie spojrzenia zwróciły się na Virgila.
— Tak…? — odparł rzeźbiarz, przeskakując wzrokiem od muzyka do muzyka.
— Ale tak w realu? Nie na zdjęciu? — dopytał Ignis.
— No tak… Czemu tak was to dziwi?
— Zastanawialiśmy się nad realnością tego lekarza — podsumował ich Arieth. — Dante opowiadał o nim tak, jakby… W jego postawie była tak duża przewaga cech pozytywnych nad negatywnymi, że nie przypominał realnej osoby. Braliśmy pod uwagę zjawisko kognitywne takie jak efekt aureoli…
— Wiesz, Karp patrzy na jego fotki, jak Raam na wielkie cycki…
— Zazdrościsz mi gustu!
— …więc czasem się tak zastanawiam, ile z tych jego opowieści i zachwytów to prawda — dokończył Ignis. — Ty byś jednak trochę bardziej obiektywnie na to patrzył… Jakim on właściwie jest człowiekiem?
Vi zamilkł, zamyślił się na chwilę, lecz z ust nie schodził uśmiech, oczy wciąż błyszczały.
— Bardzo ułożonym i wyważonym — odparł, przenosząc spojrzenie na Ignisa. — Czuć, że to lekarz, ma tę aurę profesjonalizmu… I jest bardzo troskliwy. Może nie było tego widać na początku, bo gdy Dante o nim opowiadał wtedy… — Wilkołak się zająknął. — …na samym początku, jak dopiero się poznawali, to… Wychodził na bardzo niedostępnego, może wręcz gburowatego.
— Dante się zabujał w gburze?
Virgil trochę pobłądził spojrzeniem po rozwieszonych na ścianach plakatach.
— Nie zaczęli znajomości na dobrej stopie…
— No to totalnie jak z Zapałką.
— …ale teraz jest już dobrze. Myślę, że dużo dobrych i ciekawych cech Bashara wychodzi przy Dantem, i na odwrót. — Virgil uśmiechnął się szerzej. — Cieszę się, że to właśnie on jest z Dantem. Są dla siebie dobrzy.
Ekipa kolektywnie pokiwała głowami, przyjmując wytłumaczenie Virgila. Tylko Raam wydawał się nieprzekonany – krzaczaste brwi asury marszczyły się, a węźlaste ramiona krzyżowały na piersi, nadając mu jeszcze bardziej bojowego wyrazu.
— Dobra, ale nie odpowiedziałeś nam na najważniejsze pytanie. — Groźna cisza zawisła w pomieszczeniu. — Czy chłop radzi sobie z ostrym żarciem?
— Kto, Bashar?
— Ty tak na poważnie? — spytał Seymour. Raam zaperzył się.
— Jasne, że na poważnie. — Perkusista przeniósł wzrok na Vi. — To jak z jedzeniem. Daje radę z przyprawami, czy to miękka faja?
— Daje radę — odparł Virgil.
— A podróże lubi? — wtrącił nagle Ignis.
— Ja wiem? — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Chyba tak. Ostatnio był w Sallandirze.
— Tak tak jakby w chuj daleko — podsumował Seymour.
— No daleko — Raam skinął głową. — Czyli jeżdżenie do Chujwiepola mu nie wadzi.
— Powiedziałbym, że nie.
Ignis miał niby coś dodać, chyba nawet coś przyszło mu do głowy, ale się powstrzymał. W głowie pojawił się pomysł, niespodziewany, lecz rozwiązujący jego problemy, które miał od dobrych paru dni, ale przecież, że się do nich nie przyznawał.


— Pomyślałem — zaczął Ignis, prowadząc Karpia tamtego dnia do pewnego konkretnego miejsca — że skoro podobały ci się koparki i jesteś mentalnie przedszkolakiem…
— …do ciebie się dopasowałem, Zapałka…
— …to będzie ci się podobało to! — Muzyk zatoczył dłonią koło, wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Nie dziękuj.
Karp coś tam niby jeszcze sarkał, lecz na niewiele się to zdało, szybko też umilkło, gdy w perspektywie było wszystko to, co bawiło dziecko, a odmawiało się tego dorosłemu.
Plac zabaw, ukryty pod dachem, zbudowano tak, jakby miał pomieścić całą zgraję rozbrykanych smarków, z tym tylko, że smarki te miały być zupełnie wyrośnięte, przynajmniej pod względem rozmiaru, bo przecież to, że ktoś się robi duży, wcale nie znaczy, że nie będzie chciał się bawić niczym dziecko.
— Czy to basen z piłkami? — spytał towarzyszący im Vi, bo przecież bez wilkołaka w drużynie nie szło się bawić.
— No na to wygląda — odparł Raam, wpatrując się w dalszą część hali, korzystając ze swego przytłaczającego wzrostu, by dostrzec wszystkie szczegóły. — To co, idziemy?
Reszty ekipy nie trzeba było przekonywać – Vi ciągnęło do piłek, a gdzie szedł Vi, tam podążał i Seymour. Arieth okazał się bardzo chętny do tego, by na własnej skórze sprawdzić, na ile basen pełen piłek odpowiada basenowi pełnemu wody, Raam zaś szczerzył się tak, że Ignis naprawdę powinien był coś zauważyć. Niestety, genashi skupił się na dogryzaniu tej cholernej blond rybie, Dante nie pozostawał mu dłużny i w efekcie żaden z nich nie dostrzegł nadciągającego rozpierdolu.
— Fajny basen — powiedział Raam, stając jakoś tak podejrzanie blisko Dantego. — Śmiesznie byłoby do niego wlecieć na pełnej kurwie, nie?
— Jedyny basen, do którego Zapałka może wlecieć — odparł Karp, zerkając w stronę genashiego. — To co, Zapałka, nauczyć cię, jak się poprawnie…
Nie zdążył powiedzieć, czego konkretnie nauczyłby Ignisa, nie zdążył nawet dobrze zakląć. Raam parsknął śmiechem, złapał syrena za ramię, druga ręka sięgnęła uda i w okamgnieniu solenizant zawisł w powietrzu, dyndając niczym pacynka. Dante szarpnął się w uścisku, kopnął niecelnie.
— I hop! Skacz, delfinku! — zawołał Raam, nim posłał Dantego w powietrze.
Ten zakreślił w nim elegancki łuk, krzycząc coś o tym, żeby Raam wsadził sobie tego delfina w dupę, nim zanurkował między kolorami, zniknął wśród piłkowych głębin.
Ignis stał zaraz obok, rechocząc z rozbawieniem, bo co bawi lepiej, niż oglądanie rozpierdolonego Karpia. Niedługo jednak trwało owo szczęście. Raam spojrzał na Ignisa, obłęd zalśnił w oczach, a potem asura sięgnął po muzyka, złapał go dokładnie tak łatwo, jak capnął syrena.
— Lecisz, Zapałka — zawołał, nim genashi podążył w ślady Karpia, racząc świat donośną kurwą.
Raam roześmiał się na całe gardło, w końcu sam wziął rozbieg i skoczył na bombę prosto w piłki.


Były zjeżdżalnie, były tory przeszkód, całe wyłożone kolorowymi poduchami, na tyle dużymi, by dorosły, nawet taki wielkości Raama, mógł wygodnie odbić się od nich, paść na miękką podłogę, dusząc się ze śmiechu. Był jeszcze jeden basen z piłkami, była trampolina i gąbki, jakieś siatki do wspinaczki, liny do huśtania się i takie gargantuiczne, dmuchane piłki, od których można było się odbijać, albo kopnąć z całej siły, żeby komuś prosto w ryj zajebać.
Czas mijał na śmiechu i przepychankach, na bieganiu jak banda pojebów i udawaniu, że wciąż ma się sześć lat i siano w głowie, praca domowa nie istnieje, a tego dnia jest się pod opieką dziadka, a nie mamy. W końcu jednak nogi odmówiły posłuszeństwa, płuca nie dawały rady złapać tchu, a lepiące się do czoła włosy wisiały smętnymi strąkami. Tak, jak wieczór i zapalające się latarnie wyznaczały moment, kiedy trzeba było już wrócić do domu na wieczorynkę, skończyć cały dzień zabawy, tak karnet na rozbijanie się wśród tęczowych piłek i poduch powoli się wyczerpywał, wyganiając zmaglowaną ekipę na tradycyjną pizzę.
Pizza wielkości koła od traktora, do tego jakieś frytki, burgery, hektolitry gazowanego – czego innego dzieci potrzebują po całym dniu brykania?
— Bardzo do twarzy ci było, tak wisieć za nogę, jak się w paski zaplątałeś — powiedział Ignis, kończąc kolejne frytki. — Akurat jak ryba złowiona na wędkę.
— Mówi chłop, co się w labiryncie dla pięciolatków zgubił.
— Mówią debile, co prawie w piłkach utonęli — dodał Raam, radząc sobie z ostatnim burgerem.
Pośmiali się jeszcze chwilę, poprzerzucali żartami, resztka jedzenia powoli znikała, pozostały tylko do połowy opróżnione, papierowe kubki z napojami w chemicznych kolorach.
— Dobra, Karpiu — odezwał się Ignis. — Konkrety. Spotkaliśmy się tu w określonym celu i z konkretnej okazji.
Dante obdarzył go swym szerokim, rybim uśmiechem.
— Przyznaj się, Zapałka, cały rok na to czekasz z utęsknieniem.
— Dwieście tysięcy — burknął Ignis, marszcząc brwi, szukając czegoś w pirzgniętej na krzesełko obok torbie. — Mówi ci to coś?
— Twój rachunek za psychiatrę?
— Objętość tlenu w litrach, której samolubnie pozbawiłeś ten odłamek przez ostatni rok — odparł muzyk, dobywając w końcu tego, czego szukał. — Z tej okazji masz i się zatkaj. Marnuj tlen gdzie indziej.
Na stole, tym nieupierdolonym jego kawałku, spoczęła ładna, gruba koperta, ozdobiona symbolami, których znaczenie tylko Raam pojmował w pełni.
Dante sięgnął po kopertę, otworzył wprawnie, na dłonie wysypały się ładne, starannie złożone kartki. Ozdobione słoniami, lotosami, miriadem barw i złotem, zdawały się wręcz pachnieć ostrymi, egzotycznymi przyprawami, nieść w sobie ciepło palm i dżungli, aromat pieczonych naanów i ostrego curry.
— Co to jest, do chuja?
— Czytaj, nie pierdol.
Dante czytał, a ze słów wyłonił się obraz wycieczki do Bharatu, objazdowej i wygodnej, z własnym przewodnikiem, przewalaniem się w pięciogwiazdkowych hotelach, prywatnym wstępem do wszystkich miejsc, do których trzeba było tłoczyć się godzinami w kolejce, i mnóstwem innych atrakcji, o których sam Ignis nie wiedziałby, że istnieją, gdyby nie asura w zespole. Wycieczka niby dla tego śmierdzącego leszcza, ale zawierała to plus jeden. Doktorkowi Dantego powinno się spodobać, a skoro doktorek byłby szczęśliwy, to ten rybi debil też powinien być.
— Niestety nie dało się ogarnąć wersji z biletem w jedną stronę, więc będziesz musiał wrócić — powiedział Ignis, gdy Dante dojechał do końca. — Wszystkiego najlepszego, Dante.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz