31 października 2024

Od Ignisa – Halloween
Who Let the Ghosts Out? (II)

Jasne, że ten cholerny Karp nie mógł go zostawić, nawet w Halloween. Cóż, był to czas, gdy według wierzeń potwory włóczyły się za niewinnymi ludźmi, więc jego też musiało pokarać tą przeklętą, rekinią prezencją. Dante znowu wypierdolił mu pół szafy, potem miotał się, wyrzucał ręce w górę w geście desperacji, prawie apopleksji dostał, wywlekając sprany T-shirt tak wysiepany i odbarwiony pod pachami, że materiał przypominał pończochę. Ignis specjalnie go zachował, położył w strategicznym miejscu.
— Jak ci się moja szafa nie podoba, to w niej nie grzeb — burknął, gdy Dante doszedł już do siebie po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z najgorszą koszulką we wszystkich znanych odłamkach.
— W coś cię trzeba ubrać, a ja jestem profesjonalistą — odparł Karp, przebierając tymi swoimi płetwami między jego koszulkami. — Nawet z tego syfu i rozpierdolu coś ci ogarnę. Nie dziękuj.
— Nawet nie zamierzałem.
Dante prychnął, zmontował jakiś outfit, wpakował w niego Ignisa, jeszcze podarł mu dodatkowo tę koszulkę na wierzchu i stwierdził, że jak na mordulca z niskobudżetowego horroru klasy B, to w miarę ujdzie, jeszcze nóż się doda, trochę farby na pysk i gotowe.
— A ty co niby na to oślizgłe cielsko będziesz zakładał, co?
Karp obdarzył go swym najbardziej wkurwiającym półuśmiechem.
— Bo ja jeden strój mam na ten dzień…


Gdyby ktoś spytał potem Ignisa, jak to się stało, że poszli do Horror House, a następnie zrobili to samo, co w zeszłym roku, tylko jeszcze durniej, powiedziałby, że oczywiście, że to wina tego rybiego debila. To on znowu zgarnął latarkę, a potem fiku-miku i drużyna się rozpadła, Ignis został sam. Wołać nie zamierzał, zdradzanie swojej pozycji nie było mądre, zostało mu więc tylko bieganie po labiryncie strachów, licząc na to, że gdzieś go to zaprowadzi. Na przykład do wyjścia i że da radę przybyć tam pierwszy, utrzeć nosa Karpiowi. Czy karpie w ogóle miały nosy?
Spotkaniem Maeve zdziwił się nie mniej, niż ona, tak przynajmniej się mu wydawało. Nowe zadanie sprawiło, że myśl o szukaniu wyjścia kompletnie wywietrzała z głowy i liczyło się tylko to, że Maeve chciała znaleźć zjawę psa, więc pewnie, on jej w tym pomoże i chuj z tym, że zjaw ani nie widział, ani nie słyszał, nic o nich nie wiedział. Jak to się często zdarzało, Ignis błyskawicznie zdecydował, że pomoże, a potem dopiero się zastanawiał, jak konkretnie. A to, że Maeve widzi duchy? Nie takie rewelacje ktoś mu już sprzedawał, tak po prostu, bez wstępu i jakiejkolwiek zapowiedzi, więc Ignis, będąc sobą, po prostu wziął to na klatę i przyjął do wiadomości.
— Daj mi znać, jeśli go zobaczysz — powiedział, Maeve zaś skinęła głową, podążając tuż za nim.
Zrobiło się cicho, Ignis poczuł, jak niepokój wzbiera w sercu, szczególnie, gdy na granicy słyszalności zatańczyły dźwięki nie zwiastujące niczego dobrego. Gdzieś rozbrzmiał krzyk, coś trzasnęło metalicznie. Korytarz zaś skręcił, zatonął w kompletnym mroku, tak lepkim i nieprzeniknionym, że zdawał się nie być normalną ciemnością, ale czymś więcej. Czymś żywym i złowieszczym.
— Tam widziałaś tego psa?
Maeve skinęła niepewnie głową.
— Dobra, to idziemy.
Ignis postąpił parę kroków, ciemność ogarnęła go w okamgnieniu, latarki brak. Genashi westchnął, uniósł dłoń, na końcu palca pojawił się niewielki ognik – rzucał ledwie tyle światła, by nie wejść na ścianę, lecz niewiele więcej. Ignis zerknął na ogień ze zdziwieniem.
— Ten pies — podjął po chwili. Szli naprawdę wolno. — Próbowałaś go wołać? Nie wiem, jakiej on jest w ogóle rasy?
— Nie wiem, nie widziałam. I nie wiem, jak się nazywa, więc go nie wołałam. Ale czułam, że jest…
Morda pojawiła się znikąd. Biała czaszka, wyszczerzone kły, obłęd w oczach.
— BUUU! — wydarł się aktor i wybuchnął upiornym śmiechem.
Ogień trzasnął z palców, na moment wydobył z mroku całą przerażającą postać. Ignis zareagował instynktownie. Zagarnął Maeve za siebie, a potem…
— WYPIERDALAJ! — ryknął, ile tchu w płucach.
Magia zabrzmiała w rozkazie, rozbiła się echem wśród betonowych ścian. Kościej nie wiedział nawet, co go trafiło, nim wypierdolił w podskokach, klekocząc na odchodnym piszczelami.
— Daruj słownictwo — mruknął Ignis, przygaszając nieco ogień, odwracając się do Maeve. — Jesteś cała?
Wpatrywały się w niego lekko rozszerzone oczy, ale wróżka skinęła głową. Nagle jej spojrzenie przebiegło mu gdzieś nad ramieniem.
— Tam, widzę go!
— No to lecimy.
Tym razem przyspieszyli, bo pies, jak Maeve powiedziała, zdawał się wyraźniejszy, nie przenikał już przez ściany, nie rozpływał się w przypadkowych miejscach.
— Jakbyśmy byli coraz bliżej czegoś.
I w tym momencie pies przystanął. Obrócił się, zerknął na Maeve i… przeniknął przez ścianę.
— Maeve? — Ignis przystanął zaraz obok wróżki.
— On właśnie przeszedł przez ścianę… Nie wiem, nie widzę tam drzwi. — Wróżka westchnęła. — Może tam jest jakieś pomieszczenie, ale będziemy musieli iść naokoło, a ja nie pamiętam drogi.
— Wiesz co — Muzyk przełożył wciąż ściskany nóż do drugiej dłoni. — Jak nie ma drzwi, to je sobie zrobimy. Najwyżej będę płacił za zniszczenie mienia.
Nie po to Ignis nosił tak ciężkie buty, żeby nie być w stanie zasunąć w coś z kopa, a już wcześniej zauważył, że część ścian w tym labiryncie koszmarów była faktycznie zrobiona z czegoś mocniejszego, część jednak to były atrapy – drewniane konstrukcje z odłażącą tapetą, naciągniętymi szmatami albo kartonowymi dekoracjami, udającymi zakrwawione ściany, zabite deskami okna i inne przerażające rzeczy. Intuicja podpowiadała, że tam, gdzie przeszedł pies, powinni znaleźć coś innego, niż prawdziwy mur z cegieł.
—No popatrz — mruknął Ignis, gdy podeszli bliżej. Genashi położył dłoń na ścianie, nacisnął. Drewno pod spodem ugięło się lekko. — Odsuń się kawałek.
Maeve stanęła z boku, Ignis zaś zanucił fragment Break on Through (To the Other Side), tak dla animuszu, nim glan wylądował w ścianie, wybił w niej konkretną dziurę. Jeszcze parę celnych kopów, konstrukcja rozpadła się do reszty, ukazując zarys framugi i kompletną ciemność po drugiej stronie. Buchnęło kurzem, uniósł się dziwny, piwniczny zapach, powiało chłodem i dawno nie otwieranym pokojem. Ignis podszedł, ostrożnie przeszedł ponad potrzaskanym drewnem.
— W środku chyba jest w porządku.
To powiedziawszy podał Maeve rękę i wcale ta ręka nie zrobiła się jakoś tak cieplejsza, ledwie palce wróżki musnęły jego skórę. Maeve lekko podtrzymała skraj spódnicy, pokonała połamane deski, wsunęła się za nim do pomieszczenia.
— Tu jesteś — powiedziała gdzieś w przestrzeń.
Ignis nie musiał widzieć psa, nie musiał słyszeć skomlenia ani dostrzec żałosnego, smutnego spojrzenia w tych widmowych oczach. Wystarczyło mu obserwować Maeve, jak podchodzi bliżej, tam, gdzie utkwił jej wzrok, jak wyciąga dłonie ku bezcielesnej istocie, powoli i ostrożnie, jak do rannego zwierzęcia. Tylko że zwierzę nie było ranne, przynajmniej nie fizycznie – ból rezonował w psim sercu, wiernym i skorym do zabawy, teraz zamkniętym w ciemności, skazanym na samotność. Ignis nie wiedział, jak dokładnie pies zakończył swój żywot, lecz skoro był duchem, nikt go nie widział ani nie słyszał – mógł trącać dłonie nosem, mógł poszczekiwać na ludzi, mógł gryźć im buty, oni jednak nie zwracali na niego uwagi, kompletnie ignorowali. Muzyk poczuł, jak coś ściska mu się w piersi, mocniej, niż gdyby tylko współczucie do zwierzaka się w nim pojawiło. On aż za dobrze wiedział, jak to jest, gdy słowa rozbijają się o twardy mur obojętności, jak oczy patrzą, lecz nie widzą. Za dużo miał tego w domu.
— Ignis, popatrz tutaj — odezwała się Maeve.
Mężczyzna podszedł, kucnął. W kurzu zniszczonej podłogi leżały jakieś przypadkowe przedmioty, a między nimi…
— To obroża. I tutaj jest adres.


Jasne, że zebrał opierdol od obsługi – ochroniarz miał idealnie nagrane, jak Ignis wywala z kopa część dekoracji, genashi zaś postanowił darować sobie tłumaczenie, dlaczego właśnie tak to wyglądało i tylko podał dane, na które mieli wystawić mu fakturę za rozpierdol. Karp kręcił z niego bekę, aż nie wyszli z tego nieszczęsnego przybytku, Maeve zaś nie wzięła się za tłumaczenie, o co z tym wszystkim chodziło. To od razu zamknęło ten rybi pysk – mężczyzna zerknął to na jedno, to na drugie.
— To jaki macie teraz plan.
— Spróbuję znaleźć tych właścicieli, pójdę oddać im obrożę — powiedziała od razu Maeve.
— Pójdziemy — poprawił ją Ignis. — Chyba nie sądzisz, że zostawię cię z tym samą.
Może mu się wydawało, a może to było tylko światło, że na wymalowanych bielą policzkach pojawił się lekki rumieniec.


Adres z obroży wskazywał na obrzeża Stellaire – dzielnicę nową, zabudowaną ładnymi domami otoczonymi ogrodami, gdzie mieszkali ludzie majętni, mający czas na rozwijanie swoich hobby. Nie do końca wyglądało to na miejsce, skąd mógł pochodzić pies znaleziony na terenie opuszczonej fabryki, przemienionej obecnie w horror house, lecz obroża była stara, wybita tabliczka pożarta w połowie rdzą, a sam styl… Ignis potrafił jedynie określić, że jest mocno retro.
Zadzwonili, otworzyła im jakaś starsza kobieta.
— W czym mogę pomóc? — spytała z autentycznym zdziwieniem, popatrując to na wróżkę, to na towarzyszącego jej genashiego.
— Znaleźliśmy psią obrożę — powiedziała Maeve. — Adres na plakietce wskazuje, że to tutaj mieszka właściciel.
Zdziwienie kobiety jedynie się pogłębiło.
— Ale my nie trzymamy żadnego psa… Pani pokaże tę obrożę.
Maeve wyciągnęła skórzany pasek, przerdzewiała plakietka zadyndała w dłoni. Wróżka zerknęła gdzieś w bok, pozornie nic szczególnego nie przyciągnęło jej spojrzenia…
— A niech mnie — wykrztusiła kobieta. — Przecież to obroża Knedla! Psa mojego dziadka! Państwo wejdą, proszę…
Weszli, pani posadziła ich w salonie, zrobiła herbatę. I tak dowiedzieli się historii związanej z zaginioną obrożą.
Dziadek był pracownikiem fabryki, w dawnych czasach, gdy Stellaire nie było jeszcze tak wielkie i nikomu nie przyszło do głowy sprawdzać bezpieczeństwo w miejscu pracy. Dziadek starał się zapewnić byt rodzinie, mieszkającej w niewielkiej chałupie na obrzeżach miasta, na długo przedtem, nim te stały się dzielnicą Stellaire, a potem developerzy postanowili przekształcić ją w zbiór osiedli z górnej półki. Dziadek miał psa – nazwał go Knedel, bo był taki jasny i krągły. Pies nie odstępował dziadka na krok, zawsze wypatrywał go, gdy ten wracał ze swojej zmiany w fabryce.
Aż pewnego dnia dziadek nie wrócił i Knedel oszalał.
— Ja to słabo pamiętam, mała byłam. — Kobieta kontynuowała swą historię. — Ale Knedel wył i ujadał w nocy, wołał dziadka. Matka nie wiedziała już, co z nim zrobić – braliśmy go do domu, pozwalaliśmy zostać na ogródku, ale nic mu nie pomagało, on tylko płakał i płakał. Aż zrobiliśmy to ostatnie, co zostało. Ojciec mu sprawił tę obrożę, wybił na niej nasz adres i… po prostu otworzył furtkę. A Knedel wyleciał, jakby go coś opętało. Stwierdziliśmy, że jak będzie chciał, to wróci. Ale nigdy nie wrócił… Gdzie państwo w ogóle znaleźli tę obrożę?
— Na terenie opuszczonej fabryki — odparła Maeve. — Widać Knedel szukał pani dziadka.
Kobieta spuściła wzrok, palce z czułością potarły obrożę.
— Oj, Knedlik, Knedlik… Fabryka to nie miejsce dla piesków. — Zamilkła na dłuższą chwilę, pogrążona w myślach. — Dziękuję, że państwo przynieśli tę obrożę. Kto inny by pewnie po prostu ją wyrzucił i się nie przejmował. Cieszę się, że Knedel wrócił do domu, chociaż w ten sposób. Mam nadzieję, że gdziekolwiek tam biegał, znalazł to, czego szukał.
Wzrok Maeve tkwił przez pewien czas wpatrzony w kąt pokoju, nim wróżka otrząsnęła się, uśmiechnęła lekko.
— Tak. Myślę, że Knedel jest teraz szczęśliwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz