Miała wrażenie, że każdy kolejny pomysł jest bardziej banalny od poprzedniego. Gdy tylko wracała z prób i udawało jej się ogarnąć zwierzaki, siadała przed laptopem, szukając czegoś, czegokolwiek, jakiejś najmniejszej inspiracji, która mogłaby pomóc uczcić ten dzień w wyjątkowy sposób. Zazwyczaj zamykała bombilion kart w przeglądarce z jeszcze większym rozdrażnieniem, niż je otwierała. Nie mogła go zasypać kolejnymi rysunkami i obrazami, bo chłop się w końcu zirytuje. Albo będzie mógł już tapetować nimi ściany. Nie mogła to być też żadna unikatowa płyta, bo te mógł już mieć - poza tym, co by było w tym wyjątkowego?
Z czasem jednak zaczął rodzić się pewien plan. Jak się okazało, algorytmy googola nie były takie bezużyteczne, jak mogłoby się wydawać.
Z etapu miotania się przy wymyślaniu prezentu, przeszła do etapu miotania się w celu jego realizacji. Punkt pierwszy: napisać do Ignisa, kiedy będzie miał wolne popołudnie, bo inaczej plan zwyczajnie nie wypali. Punkt drugi: zakreślić tę datę tęczowym markerem w kalendarzu wiszącym na ścianie w kuchni. Punkt trzeci: znaleźć wolny termin w pracowni ceramicznej. Punkt czwarty: modlić się, aby umiejętności manualne nie zawiodły jej tego dnia. Punkt piąty: Prześledzić wszystkie możliwe przepisy dostępne w internecie i znaleźć ten najlepszy. Punkt szósty: Dotrwać jakoś do dnia spotkania i nie ekscytować się nadmiernie. W końcu to tylko urodzinowy wypad z Ignisem. No właśnie. Na samą myśl o tym ruchy jej rąk stawały się nieco mniej skoordynowane.
Kolejne dni, upływające na przygotowaniach, zaczęłyby się zlewać w jedno, gdyby nie starannie skreślane czerwonym markerem cyfry w kalendarzu, nieuchronnie zbliżające ją do oznaczonego dnia. Oznaczonego już nie tylko tęczowym zakreślaczem, ale też niewielkimi nutkami w różnych kolorach i rozmaitymi gitarami i puchatymi kotkami. Gdy czerwony marker zakończył swą rolę, wszystko było gotowe i dopięte na ostatni guzik. Prezent czekał, elegancko zapakowany w papier z nadrukiem w kotki, starannie ukryty przed nadpobudliwymi łapkami Płomyka, w kuchni unosił się zapach czekoladowego biszkoptu i whisky, a dwa bilety czekały w torebce. I chyba nie zamierzały jej w tajemniczy sposób opuścić ani za pierwszym, ani za dziesiątym razem, jak Maeve sprawdzała, czy na pewno tam są. Życzenia Ignis dostał już wcześniej, wraz z obietnicą, że prezent dostanie, jak tylko się spotkają.
Ostatni raz przejrzała się w lustrze, wygładziła niewidzialne zmarszczki na zielonej sukience, po raz dziesiąty rozważając, czy może jednak nie powinna się przebrać, czy nie jest jednak zbyt randkowo jak na zwykłe przyjacielskie spotkanie, po czym zerknęła na zegarek. Nie było już czasu na przebieranie. Co ma być, to będzie. Po raz dwudziesty sprawdziła, czy bilety są w torebce, dorzuciła do nich telefon. Wzięła prezent, pudełko z ciastem i odetchnęła głośno, opuszczając mieszkanie.
– Ignis! Tutaj! – pomachała do niego, gdy tylko zobaczyła go w tłumie i uśmiechnęła się szeroko, gdy w końcu ją dostrzegł. Opakowany w kotkopapier prezent schowała za plecami. – Cześć.
– Cześć, Maeve. – Genashi rozejrzał się po okolicy, najwyraźniej szukając wskazówek. Uśmiech Maeve zmienił się na nieco bardziej tajemniczy, właściwie to z trudem powstrzymała się, aby nie zachichotać. W najbliższym otoczeniu była jedynie piekarnia, jakieś centrum handlowe i inne centrum, tylko że medyczne. Wokół panował gwar, ludzie spieszyli gdzieś, mijając się na chodniku i pędząc w sobie tylko znanym celu. – Too… gdzie idziemy?
– Zobaczysz. I mam nadzieję, że ci się spodoba. – No właśnie. A co, jeśli nie? Miejsce, w które chciała go zabrać, otwarto tak naprawdę niedawno, ale co, jeśli już tam był? Matko, spali się ze wstydu jeśl… – No to chodźmy. – Rzuciła szybko, przerywając dopiero rozpoczynający się potok myśli – A to później! – dodała ze śmiechem, gdy Ignis dostrzegł papierową paczuszkę. – Każda niespodzianka po kolei.
Poprowadziła go ulicą, by za tym nieszczęsnym centrum handlowym skręcić w wąską, znacznie cichszą uliczkę. Wystarczył krótki spacer, by stanęli przed niepozornym, wyglądającym na nieco stary, w otoczeniu szklanych wieżowców, budynkiem. Nad drzwiami dumnie prezentował się szyld z eleganckim napisem Dom Dźwięku. Brwi Ignisa uniosły się nieco.
– Dom Dźwięku?
Maeve pokiwała głową.
– Niedawno otworzyli. Jestem bardzo ciekawa i pomyślałam… że może ci się spodobać. To co? Idziemy?
– Pewnie! – Szeroki uśmiech Ignisa sprawił, że na papierze w kotki pojawiło się nieco więcej zagnieceń. Dzielnie panując nad drżeniem palców, wydobyła z torebki bilety i weszli do środka.
Pierwszy pokój, do którego trafili, był bardzo niepozorny. Drewniana podłoga skrzypiała pod butami, w powietrzu unosił się zapach wielu lat zamkniętych w brązowych sztukateriach i filarach. Z otwartych po lewej drzwi dobiegał zapach kawy i dźwięk uderzających o filiżanki łyżeczek. Oddzielona szklaną szybą kasa, rozświetlona jasnym światłem, wydawała się tu kompletnie niepasować. Siedząca za biurkiem elfka uśmiechnęła się do nich sympatycznie.
– Dzień dobry! – Zerknęła w ekran – Pani Everett, tak?
– Zgadza się. – Maeve podała przez okienko bilety, elfka skinęła głową. – Po schodach na górę, pierwsze drzwi po prawej. Miłego zwiedzania!
Maeve zostawiła w szatni torebkę i paczkę, a potem podeszli do drzwi. Wisiała na nich mosiężna tabliczka z napisem: Komnata kryształowych tonów. Spojrzeli po sobie. Maeve uśmiechnęła się zachęcająco, choć Ignisa nie trzeba było prosić. Ochoczo nacisnął klamkę i weszli do środka.
Białe kryształy zamigotały fioletem, gdy z ich gardeł wyrwało się westchnienie podziwu, reagując nawet na najmniejszy ton. Kamienie o różnych kształtach, niemal całkowicie zasłaniające ściany, lśniły przyjemnym, mlecznym blaskiem w panującym tu półmroku. Zmieniły barwę na ciepły brąz, gdy drewniane obcasy butów zastukały o podłogę.
Maeve zanuciła cicho, nieco nieśmiało. Kryształy od razu zareagowały, mieniąc się pastelowymi barwami, choć te najwyżej wciąż pozostawały białe. Wróżka zachichotała, spojrzała na Ignisa, doskonale wiedząc, że do śpiewania nie trzeba go zachęcać.
– Get your motor runnin'
Head out on the highway
Lookin' for adventure
And whatever comes our way
Tym razem kryształy zalśniły żywymi, głębokimi kolorami, by to przybierać na intensywności, to łagodnieć, tworząc barwny obraz dźwięku. Nie mogąc się powstrzymać, Maeve roześmiała się, gdy przy refrenie sala wyglądała tak, jakby stanęła w ogniu.
– Chodź. Zobaczymy, co jest w pozostałych pokojach. – Nie dając swoim szarym komórkom choćby na pół sekundy dojść do głosu, chwyciła Ignisa za rękę i pociągnęła w stronę kolejnych drzwi, których mosiężna tabliczka głosiła, że właśnie wchodzą do sali z Dźwiękodrzewami. W dużej sali znajdował się niemal prawdziwy las wypełniony mnóstwem niedużych, zgrabnych drzewek o bujnych, zielonych kolorach.
– Podobno gałęzie są w stanie wyszumieć melodię na podstawie emocji, wystarczy przytulić się do drzewa. Niesamowite – powiedział Ignis, studiując informację umieszczoną na tablicy.
Maeve nagle przestała mieć ochotę testować ten pokój. Dziwnie by to jednak wyglądało, gdyby ominęła drzewa szerokim łukiem. Mogła się jedynie modlić, aby drzewa nie były aż tak domyślne i interpretowały nieco inne emocje.
Potem była sala z miękkimi chmurami, unoszącymi się nad ziemią i wydającymi dźwięk przy dotknięciu. Skacząc po nich, można było ułożyć własną melodię. Gdy dotarli do Labiryntu Szeptów, znów chwyciła Ignisa za rękę. Bez jego pomocy w życiu nie zinterpretowałaby tych wszystkich dźwiękowych zagadek i została w ogromnym labiryncie na zawsze. Najbardziej chyba podobał jej się pokój, gdzie w zależności od tego, gdzie się stało, zmieniał się głos śpiewającej osoby. Naprawdę robiła wszystko, aby nie popłakać się ze śmiechu i nie rozmazać sobie makijażu. W pokoju surferskim, gdzie można było surfować na falach dźwiękowych, oddała pole do popisu Ignisowi. I zrobiła mu zdjęcie, grożąc, że pokaże je Dantemu.
Z ostatniego pokoju wyszli umęczeni, Maeve nieco zachrypnięta, ale jednak zadowoleni.
– Dobra. To teraz czas na kolejne niespodzianki. – Wróżka wróciła do szatni po swoje rzeczy, a później zaprowadziła Ignisa do znajdującej się obok kasy kawiarni. Oczywiście, że małe, przytulne pomieszczenie przesiąknięte zapachem kawy, było urządzone w muzycznym stylu. Na ścianach wisiały instrumenty i płyty winylowe, tam, gdzie przestrzeń na to pozwoliła, znajdowały się plakaty i nuty.
Zajęli miejsca, zamówili napoje. Maeve dyskretnie spojrzała na kelnera, który tylko czekał na sygnał.
– Niesamowite miejsce, aż dziw, że nie ma tu tłumów. – Oczy Ignisa strzelały z ciekawością na wszystkie strony, próbując wyłapać każdy plakat i każdy winyl.
– To prawda. Choć cieszę się, że mieliśmy większość sal tylko dla siebie. Chociaż to miejsce zdecydowanie zasługuje na uwagę i mam nadzieję, że będą mieli gości. Może też nowe pokoje? A teraz… mam coś jeszcze dla ciebie – Maeve uśmiechnęła się do Ignisa. Kelner podszedł z talerzem, na którym pyszniła się ogromna babeczka czekoladowa ze starannie wyłożonym kremem o smaku whisky. Na samej górze, oprócz zapalonej świeczki, w krem wetknięta była też starannie wykonana z masy cukrowej gitara. Gdy urodzinowa babeczka wylądowała przed Ignisem, Maeve podsunęła mu paczuszkę z prezentem. W jej wnętrzu znajdował się ręcznie wykonany kubek, z nutą ósemką zamiast ucha, malowany w rudego kota grającego na gitarze. Nie był idealny. Ale nie przeciekał. A to już przecież coś!
– Wszystkiego najlepszego, Ignis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz